Menu

piątek, 14 października 2016

Szczęście cz.4 - Od Nirmeri, Rosity, Szafira

Od Nirmeri
Okropna ze mnie matka, gorszej już chyba nie mogła mieć. Była tu... A ja nawet nie wiedziałam... Czekałam, tak długo... Właśnie, tylko czekałam, aż sama do mnie przyjdzie... Jak mogłam? Sama powinnam była ją znaleźć, nie słuchać żadnych rad, tylko własnej intuicji... Nie liczyłam już nawet że mi wybaczy, chciałam ją tylko zobaczyć, spróbować... A przede wszystkim znaleźć, skoro była tu wczoraj to nie mogła odejść zbyt daleko. Przyspieszyłam, czułam parzące ciepło, do tego słońce było na najwyższym punkcie, mogłam sobie nieźle zaszkodzić, ale przyspieszyłam, pędząc jeszcze bardziej, chciałam ją dogonić o ile to w ogóle możliwe... Nie mogłam jej zgubić... Musi gdzieś być.... Niedaleko... Oczy zalały mi łzy i pot.
- Nirmeri, zwolnij... - usłyszałam z oddali głos Diki, byłam zbyt skupiona na celu, by patrzeć gdzie jest moja towarzyszka.
- Przegrzejesz się - sroka znalazła się obok, ledwie nadążała za mną.
- Muszę... ją... zobaczyć... - wysapałam.
- Dobrze, ale zwolnij, przegrzejesz się.
W końcu odpuściłam, zwolniłam stopniowo, miała racje, już drżały mi nogi i czułam się słabo, oczy zachodziły mi mgłą, a wszystko wirowało wokół. Temperatura dość mocno musiała mi podskoczyć. Ciepło nie pozwalało mi nawet swobodnie oddychać.
- Musisz napić się wody... - Dika poleciała po woli w którąś stronę, byłam kompletnie oszołomiona, jednym krokiem do stracenia przytomności. Poszłam jakoś za ptakiem. Po kilku krokach upadłam.
- Wstań, jeszcze kawałek... - szarpnęła mnie za grzywę jak najmocniej umiała: - Nirmeri wstawaj! - dziobnęła mnie gdy zamykały mi się już oczy, dyszałam ciężko.
- Dasz radę - przemieściła się na przeciwko mojego pyska: - To niedaleko... Pomyśl o córce.
Podniosłam się na siłę, sroka już nawet nie wzbijała się w powietrze, dalej przeszła na pieszo, w ptasich podskokach. Zatrzymując się dopiero przy jeziorze. Zamoczyłam w nim nogi, pijąc długo i wchodząc coraz głębiej, woda była nagrzana przez słońce, ale czym głębiej tym była chłodniejsza. Musiałam zanurzyć w niej głowę, wynurzając ją co chwilę by łapać oddech. Po woli mi się poprawiało.
- Wiesz że mogłaś dostać nawet udaru - odezwała się Dika.
- Nie pomyślałam - odparłam wycieńczona, podpłynęłam bardziej pod cień.
- Jest lato, to nie przelewki.
- Dopiero początek...
- I co z tego? Skoro słońce dziś mocno grzeję, poszukamy Karyme jak nieco się ochłodzi.
- Nie mogę tak długo zwlekać...
- To tylko kilka godzin...
- Nie, muszę ją znaleźć teraz... - wyszłam z wody, nie otrzepywałam się, by mogła mnie jeszcze ochłodzić ob drogę. Dika mówiła że słońce mnie tylko bardziej sparzy. Musiałam się zatrzymywać co jakiś czas w cieniu. To nie pierwsze lato w moim życiu, tyle że wcześniej nigdzie nie wędrowałam w wysokiej temperaturze. W końcu wybrałam drogę przez las. Gdzieś w oddali czułam już przyjemny chłód, nie wiem jak to było możliwe, po prostu czułam i podążałam w tą stronę instynktownie.

Od Rosity
Skubałam po woli trawę, starając się uspokoić, wciąż myślałam o Pedro, jak tylko spoglądałam na brzuch, to od razu przychodziło mi na myśl że to źrebie jest nasze, co będzie kiedy się urodzi? Co powiem jak zapyta o ojca? Wiedziałam że do tego miałam jeszcze mnóstwo czasu, ale tak czy inaczej urodzę, miałam przynajmniej nadzieje że urodzę, bo mogły być komplikacje przez to co kiedyś zrobił mi Bilberry... Miałam przestać o tym wszystkim myśleć... Westchnęłam po woli, spoglądając na stado, wszyscy byli zajęci sobą. Rozejrzałam się, po czym chciałam wrócić do jedzenia, kiedy to dostrzegłam w oddali Pedro, myślałam że mi się przewidziało, ale wyraźnie biegł w moją stronę. Odeszłam pospiesznie, nie chciałam teraz go nawet widzieć. Mijałam się z końmi. W końcu oddaliłam się od stada, pobiegłam, aby go zgubić. Słyszałam jak za mną woła, dotarłam aż nad wodospad, jak na złość nikogo nie było. A ja nie chciałam już ryzykować, czułam lekkie kłucie, lepiej abym się nie przemęczała, aż strach pomyśleć, co będzie dalej, minęły zaledwie dwa miesiące i to nie całe.
- Rosita... - usłyszałam jego głos, tak blisko. Chciałam odruchowo się do niego odwrócić, utknęłam uparcie wzrokiem na czymś w oddali... Spoglądając jedynie kontem oka na Pedro. Czekałam aż odejdzie. Nie potrzebnie wracał.
- Kochanie, spójrz na mnie... - podszedł tak blisko, czułam jego oddech na moim boku, widziałam jak  pochylił głowę, zatrzymał pysk tak niedaleko jakby chciał mnie dotknąć, ale wahał się. W końcu uniósł normalnie głowę, tylko patrząc. Nie chciałam czuć tego co on czuję, próbowałam to zignorować, jak i własne uczucia...
- Chcę być przy tobie, nie przy nich... Są dla mnie obcy. Wiesz że nie zrobiłem tego celowo, nie zdradziłbym cię... Myślałem że nie... Żyjesz... Szukałem otuchy. U innej klaczy, przecież wiesz jak to boli... Zresztą to był tylko jeden raz, nie sądziłem że będzie on pechowy.
Zacisnęłam oczy, zatrzymując łzy. Byłam z nim na prawdę blisko tylko raz i ja także zaszłam w ciąże. Nie dowie się o tym, nigdy. Milczałam z trudem, nadal zbierało mi się na płacz.
- Rosa, proszę cię... - złapał mojej grzywy, szarpnął na tyle mocno by odwrócić mi głowę i na tyle delikatnie by nic mi przy tym nie zrobić.
- Zostaw mnie - wyrwałam się mu, odchodząc: - Nie chcę cię widzieć - powiedziałam idąc w stronę stada.
- Dlaczego? Co ja zrobiłem? - minął mnie stając mi na przeciwko: - Chodzi ci o tą zdradę? Która zdradą zresztą nie jest, myślałem wtedy że nie żyjesz! - dostrzegłam w jego oczach łzy: - Gdybym wiedział... Nawet nie spojrzałbym na inną, przecież wiesz...
Odwróciłam od niego głowę, zamykając znów oczy, przyszedł mi do głowy pomysł, kłamstwo, bolesne kłamstwo, którym powinnam go zranić wystarczająco, by już nie wrócił. I tym samym zranić też siebie...
- Ja... Ja jestem z Szafirem... To jego kocham i spodziewamy się źrebaka - uroniłam jedną łzę, zachowując przy tym, z trudem, normalny wyraz pyska i czując skurcz w podbrzuszu, przez który lekko ugięły mi się przednie nogi.
- Co? Ty... Kłamiesz, tak? Chcesz bym był ojcem dla tego bachorka, Pasco...
- Nie... - spojrzałam mu prosto w oczy, musiałam zdusić w sobie wszystkie emocje i łzy, nigdy tego nie robiłam, nikogo tak nie oszukałam... Zakuło mnie mocniej, myślałam że nie dam rady złapać oddechu, upadłam na przednie nogi, kuląc uszy.
- Rosa co ci jest? - przestraszył się Pedro: - Co jest?... - uklęknął na przednich nogach, blisko mnie. Zacisnęłam zęby, a z oczu mimowolnie wypłynęły mi łzy, nawet wtedy gdy je zamknęłam, skurcze były coraz silniejsze... Nie, nie mogłam poronić...
- Mówiłam ci... Jestem w ciąży! - krzyknęłam, spadając na swój bok, zderzyłam się z ziemią, podkurczając tylne nogi i przednimi przyciskając brzuch, tak bardzo zabolało...
- Spokojnie... Oddychaj... Zaczekaj, wezwę pomoc... Albo... - Pedro spanikował, rozglądał się za kimś, podchodził do mnie, po czym odchodził jakby chciał pójść, wahał się, nie miał pojęcia co zrobić, a ja nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Dlaczego tak naraziłam to źrebie? Zapłakałam, patrząc na niego, by coś zrobił, cokolwiek... W końcu odbiegł.
- Wezwę pomoc! - zawołał pędząc w kierunku stada.

Od Nirmeri
Powietrze się znacznie ochłodziło, a podłoże stało się twardsze, zmarznięte.
- Lepiej by było jednak zawrócić - sroka nastroszyła pióra, siedziała na moim grzbiecie.
- Możesz tu zost... - przerwałam na widok pierwszej lodowej bryły, w którym był uwięziony martwy koń, wystarczyło spojrzeć dalej by zobaczyć kolejne.
- Twoja córka jest jednak nieobliczalna...
- Dlatego mnie potrzebuje - sama nie wierzyłam w własne słowa, Shanti była o wiele lepsza dla niej niż ja... Gdybym jej nie zostawiła...
- Tu jest chyba wystarczająco dowodów na to, by dalej już nie iść, pamiętaj że ona jest na ciebie zła, myślisz że zawaha się cię zabić, skoro uśmierciła już tyle koni?
- Trudno... - wymamrotałam, bałam się, ale... Przynajmniej zapłacę za swoje błędy, ale czy koniecznie chciałam umierać? Nie... To moja córka, nie może tak od razu mnie zabić, musi chociaż wysłuchać, a tak przynajmniej powinnam się teraz pocieszać, bo jak czeka mnie tam koniec to... Usłyszałam gdzieś stukot kopyt, rozniósł się echem. Dika dotknęła mój bok szyi dziobem, odwracając moją uwagę. Dostrzegłam Karyme, za jedną z lodowych brył.
- Córeczko... - poszłam w jej kierunku, spojrzała na mnie nienawistnie. Nagle coś uderzyło o mnie z boku, usłyszałam krótkie syknięcie z bólu. Leżąc na ziemi, dostrzegłam ostry i ogromny sopel lodu w miejscu w którym przed chwilą stałam i klacz leżącą obok, z draśniętym bokiem. Byłam w szoku, sekundę później i mogłam już nie żyć... Klacz pierwsza podniosła się z ziemi, śledząc wzrokiem okolice, z jej rany skapywała krew.
- Dika? - przypomniałam sobie nagle o sroce, leżała na moim grzbiecie, wątpliwe by wzbiła się w powietrze w tak krótkim czasie. Wstałam, rozglądając się za nią.
- Uważaj! - klacz szarpnęła mnie za grzywę, w bok, niemal przewracając, kolejny już raz uniknęłam nabicia na sopel. Po czym sama odskoczyła, krzycząc przy tym: - Do tyłu!
Zrobiłam co kazała, przed moim nosem wyrósł kolejny lodowy kolec. Obca skoczyła tym razem w moim kierunku, wycofała się do tyłu, a ja automatycznie z nią.
- Na mój znak zaczniesz biec - szepnęła.
- A Di...
- Już! - zaszarżowała na mnie zmuszając bym wystartowała pierwsza. Zaczął nas ścigać urwisty wiatr, towarzyszył mu śnieg, innymi słowy potężna zamieć, która zmiatała wszystko w swoim pobliżu. I wtedy dostrzegłam Dike, na ziemi, kilka metrów dalej od nas, nie mogłam jej tak zostawić, zawróciłam, oddzielając się od obcej.
- Uciekaj stamtąd! - zdążyła zawołać. Złapałam Dike w pysk, po czym zmiotła mnie wichura, poczułam jak uderzyłam o coś twardego zadem, obróciło mnie o 180 stopni, a wiatr wyrwał mi Dike z pyska i przesunął gwałtownie dalej, w stronę wyrwy w ziemi. Nie miałam pojęcia skąd się tu wzięła, prawdopodobnie było to małe pęknięcie w ziemi, a Karyme powiększyła je używając mocy i wpychając w szczelinę lód, a następnie go cofając. Musiałam spróbować to przeskoczyć, ale bałam się że zbyt silny wiatr mi na to nie pozwoli, zaczęłam zapierać się kopytami, przetarłam je sobie przez twarde podłoże.
- Karyme... Wybacz mi! - krzyknęłam z całych sił, by przekrzyczeć urwisty wiatr.
- Wybacz mi córeczko! Błagam... - nie chciałam zginąć z poczuciem winny, w ogóle nie chciałam umierać... Nagle przed samą przepaścią, pogoda się uspokoiła. Z powoli znikającym śniegiem i opadającej mgły wyłaniała się czyjaś sylwetka. Moje nogi momentalnie pokrył lód.
- Karyme... - spojrzałam rozpaczliwie w jej stronę: - Chociaż mnie wysłuchaj... Błagam... - mówiłam już przez łzy. Prosiłam tylko o jedną, jedyną szanse...
- Nienawidzę cię - wokół mnie zaczęły wyrastać kolce z lodu, otoczyły mnie wszystkie z każdej strony, były cienkie, ale i ostre. Ona chyba zamierzała wbić je wszystkie we mnie...
- Przepraszam... Przepraszam że tak bardzo cię skrzywdziłam... Myślałam tylko o sobie, tylko i wyłącznie o sobie, ale... Żałuje tego... - załkałam, nie planowałam takiego spotkania z córką, nie myślałam nawet przez chwilę że ona zechce mnie zabić: - Nie powinnam była cię oddawać, ani zostawiać... Żałuje tego... - spojrzałam jej w oczy, nic w nich nie dostrzegłam, tylko rządzę zemsty.
- Nie wybaczę ci! - krzyknęła nagle, cofnęła lód, uwalniając mi nogi i wydłużając sople, nie miałam dokąd uciekać, ani jak tego przeskoczyć. Stanęłam dęba, starając się utrzymać jak najdłużej na tylnych nogach, sople były już tak długie że nie mogłam stać normalnie by mnie nie dosięgnęły.
- Zostaw ją! Mam twoją siostrę! - zawołała obca: - Ona żyję, pewnie zauważyłaś że zniknęła! Ale za chwilę może być już martwa!
- Kłamiesz! - Karyme odwróciła się w jej stronę.
- Jesteś tego pewna? To skąd niby znam jej imię? Ma na imię Azura - podeszła bliżej nas: - Wcale nie jesteście prawdziwymi siostrami, nie płynie w was ta sama krew, macie innych rodziców, ale mimo to wychowałyście się razem, jako rodzina - stała już o krok od Karyme: - Cofnij to...
Karyme jej posłuchała, mimo że cofnęła sople, nie zbliżałam się do niej. Wiedziałam już że to wszystko i tak nic nie da, ona nigdy mi nie wybaczy...
- Gdzie ona jest? - zapytała córka obcej.
- Myślisz że ci powiem? Możesz być tylko pewna tego że ona będzie żyła... - klacz podeszła do mnie: - Drugi raz jak mówię byś uciekała, to uciekaj! - szarpnęła mojej grzywy, poszłam za nią, po drodze szukając wzrokiem Diki, prawdopodobnie było już po niej, bo nigdzie nie mogłam jej wypatrzeć. Obejrzałam się jeszcze za córką, już dawno zniknęła za mgłą. Przez całą drogę, do stada milczałam, zrezygnowana kompletnie ze wszystkiego... Tak, obca wiedziała jak tam dojść, choć nie zastanawiałam się skąd. Na miejscu zauważyłam dopiero że nieznajoma przez cały ten czas niosła nieprzytomną srokę na grzbiecie.

Od Rosity
- Już ci lepiej? - zapytał Szafir, nie sądziłam że pomoże mi w kłamstwie, był nawet zadowolony z tego powodu i niczego nie udawał, kiedy to wtulał się we mnie dla pozorów. Musiałam to przetrzymać, unikałam wzrokiem Pedro. Strasznie głupio się czułam, Szafir nawet nie chciał żadnych wyjaśnień, przyszedł tylko grać swoją rolę.
- Lepiej? - dodał Pedro, martwił się o mnie, specjalnie dla mnie przyprowadził tu Szafira, a nie kogoś innego, choć mógł wezwać do pomocy kogokolwiek. Uwierzył mi.
- Tak... Już nie boli... - wymajaczyłam, wbijając w końcu wzrok w ziemie. Nie mogłam mieć żadnej gwarancji, na to że źrebie żyję, bóle minęły, a ono może już dawno... Ono musi żyć... Na pewno czułabym jakby umarło, ale jest jeszcze za wcześnie... By to czuć...
- Mam nadzieje że dobrze o nią dbasz - odparł Pedro, nieprzyjaznym tonem w stronę Szafira, który uśmiechnął się perfidnie.
- Na pewno lepiej od ciebie - przytulił mnie do siebie, chciał go zezłościć.
- Przestańcie... - prosiłam. Byłam zmęczona. Przed kilkoma minutami omal nie poroniłam.
- Zostawię was - Pedro odszedł, kompletnie zawiedziony i załamany.. Musiałam przestać skupiać się na tym co czuł, jakoś się uspokoić.
- To prawda że jesteś w ciąży? - spytał Szafir gdy Pedro zniknął z pola widzenia. Był dziwnie szczęśliwy. Przytaknęłam słabo.
- Z nim? - dopytał.
- Tak... - westchnęłam.
- Nie martw się, możesz na mnie liczyć... Chociaż... Trochę teraz jestem zajęty, mam cztery mroczne źrebaki na głowie, ale jak urodzisz to pomogę, bo one będą już pewnie samodzielne...
- Nie zapytasz dlaczego skłamałam i wmieszałam cię w to wszystko?
- Mi się to nawet podobało - przyznał, po chwili orientując się co powiedział: - Znaczy... Co się nie zrobi dla przyjaciółki... I... No dobra... - na jego pysku pojawiły się rumieńce, skierował lekko uszy do tyłu: - Od dawna mi się podobasz... Ty i Karyme, ale ona...
- Nie mówmy o niej - przerwałam, dawniej bym się chociaż uśmiechnęła na widok Szafira, wyglądał dość zabawnie w tych rumieńcach i gdy tak się stresował.
- Przynieść ci coś? - zmienił temat.
- Nie musisz...
- Chyba nadal mnie lubisz co? Po tym co przed chwilą palnąłem... - położył po sobie uszy, z nerwowym uśmiechem na pysku.
- Tak...
- Nie jestem pewien, nawet się nie uśmiechniesz i mówisz tak jakoś...
- Źle się czuję...
- To chodzi o niego?
- Nie... - odwróciłam od niego głowę.
- Nie no, chodzisz ciągle jak struta, na pewno chodzi o Pedro - ostanie słowo powiedział z pogardą.
- O nim też nie chcę mówić.
W tym momencie przed nami wylądowała pegazica i to prawie bezszelestnie.
- To Alegria - przedstawił ją szybko Szafir, uśmiechnęła się przyjaźnie w naszą stronę.
- Jesteś w ciąży? - zbliżyła się do mnie.
- A ty skąd to wiesz? - wszedł mi w słowo Szafir.
- Szybowałam chwilę nad wami i usłyszałam kilka słów - spojrzała na mój brzuch z lekkim uśmiechem.
- Mogłabym dotknąć? - rozpostarła skrzydło w moim kierunku.
- To chyba nie... - przerwałam, gdy poczułam jej pióra na moim brzuchu, nie spuszczałam oka z jej skrzydła, zrobiła to delikatnie, trochę łaskocząc, ale mimo że wyczuwałam że nie ma złych zamiarów, to i tak nie byłam wobec niej ufna, mogłaby coś zrobić niechcący. Ja sama miałam mnóstwo problemów, nie wiedziałam zupełnie nic o ciąży, korzystałam jedynie z instynktu i rozsądku.
- Jest bardzo malutkie... - uśmiech nie znikał z jej pyska. Wyczuwałam jej pozytywne usposobienie, przez co o dziwo poczułam się lepiej.
- To drugi miesiąc, prawie drugi... - odezwałam się, sama zdobywając się na uśmiech.

Od Nirmeri
Wszystko było na nic, już straciłam nadzieje... Co ja najlepszego zrobiłam, straciłam jedyną najbliższą osobę jaką miałam... Co się z nią właściwie stało? To moja wina? Mogłam nie wierzyć Shanti, może wcale nie potrafiła się zająć Karyme, ale ja nie zrobiłabym tego lepiej...
- Hej - odwróciła moją uwagę obca, szłyśmy w kierunku stada: - Zamierzasz pomóc tej sroce, czy nie? Bo jakoś się do tego nie zabierasz, a tam narażałaś dla niej życie.
- Daj mi ją - przysunęłam się do jej boku, by zrzuciła Dike ze swojego grzbietu na mój.
- Lena? - przed nami zatrzymał się jakiś ogier, zdaje się że gdzieś go widziałam, ale nie mogłam być pewna i nie chciałam, zupełnie mnie to nie obchodziło.
- Co ty tu robisz? - dodał, mierząc ją wzrokiem.
- Ciebie powinnam zapytać o to samo! - zbliżyła się do niego, z Diką, którą nadal niosła, musiałam zaczekać.
- A jak myślisz? Próbuje uratować to co mi odebrałaś!
- Nie widzisz że ona ciebie nie chcę?!
- A ja nie chcę ciebie!
- Lena... - wtrąciłam, chciałam już iść, ale ona nie zwróciła na mnie uwagi. Woleli się kłócić.
- Dlaczego się tak na mnie wyżywasz?!
- Ja na tobie?! Z tego co widzę jest odwrotnie... W ogóle gdzie twój syn?
- Czeka aż jego ojciec wróci!
- A więc zostawiłaś go na pastwę losu! Co z ciebie za matka!
- Nie tylko ja zostawiłam Pasco samego!
- Jakoś wcześniej sama go mogłaś wychowywać! Beze mnie!
- On nic cię nie obchodzi, robisz wszystko dla tej twojej kochanki!
- Kochanki?! Uważaj co mówisz!
- Mam ją gdzieś, niech...
- Zamknij się! - uderzył ją nagle, spadła na ziemie, a ptak zleciał z jej grzbietu, zabrałam Dike i przy okazji sama oberwałam, gdy Lena zerwała się gwałtownie, uderzyła mnie przez przypadek grzbietem w pysk, a dokładniej w żuchwę, rzucając się na ogiera. Zabolało, przegryzłam sobie z lekka język, choć on oberwał gorzej. Dostał kilka razy, kopytami po głowie, aż w końcu ją znów przewrócił i przytrzymał.
- Uspokój się! - wrzasnął: - Nie chciałem cię uderzyć, zmusiłaś mnie...
- Do niczego cię nie zmuszałam!
- Gdyby nie ty, to nic by się nie wydarzyło!
- Ty też tego chciałeś! Ja siłą cię nie zmusiłam! Kochałam cię... Ta historyjka z śmiercią partnera to była tylko wymówka, chciałam cię zachęcić... Myślałam że chociaż w ten sposób mnie pokochasz...
- Co?! - zaczął ją przyduszać: - To wszystko to był twój głupi podstęp!
- Zostaw ją - odezwałam się, spojrzał na mnie zaskoczony, puszczając Lenę, która natychmiast podniosła się i cofnęła parę kroków, dusząc się jeszcze przez chwilę jednocześnie.
- To moja wina? Myślisz że spodziewałam się ciąży? Po jednym razie?! Nie... Skreśliłam cię, gdy mnie odtrąciłeś... Ale potem Pasco chciał cię poznać, chciał mieć ojca, czy to tak wiele? Tak wiele byś poświęcił synkowi trochę czasu? - głos jej zadrżał: - Jesteś draniem, który myśli wyłącznie o sobie... Zostań z nią! Nie prosiłam się byś poszedł z nami...
- Ale jakoś mnie zatrzymywałaś!
- Bo nadal coś do ciebie czuję! - krzyknęła na cały głos, cofając się jeszcze do tyłu: - Gdyby ona była martwa, szukałbyś przy mnie pocieszenia...
- Nawet się nie waż jej tknąć!
- Za kogo mnie masz?! Za morderczyni?!
- Gdybyś mogła to byś się jej pozbyła, byle bym ja był twój!
- Masz jakąś chorą obsesje!
- Ja mam obsesje?! Chyba ty! Nie pozwoliłaś mi odejść na krok! - uderzył kopytami w ziemie: - Po co tu w ogóle przychodziłaś?!
- Już tyle razy ci powtarzałam!
- Głupie tłumaczenie! Mogłaś mu powiedzieć że nie żyję.
- Przestańcie! - przekrzyczałam ich, oboje spojrzeli na mnie dziwnie: - Nie jesteście w domu - parsknęłam, omijając ich nerwowo i w końcu idąc w swoją stronę, musiałam spróbować obudzić Dikę, dalej już będzie wiedziała co zrobić, by jej pomóc. Po drodze minęłam się z rozpaczającą Shanti, mogłam jej o niczym nie powiedzieć, ale nie byłam taka.
- Wkrótce odzyskasz córkę, w przeciwieństwie do mnie... Azura wcale nie umarła, wróci pewnie wtedy kiedy wydobrzeje - minęłam się z nią, tak ją zaszokowałam, że spokojnie mogłam odejść po tych słowach.

Dice nic nie było, poza zwichniętym skrzydłem i poobijanym ciałem, opatrzyłam ją, z pomocą jej wskazówek, po czym zaniosłam do jaskini, blisko wyjścia, tak by każdy ją zauważył. Czekałam przy niej aż zaśnie, starałam się też normalnie rozmawiać, by nie miała podejrzeń. Wkrótce nastąpił ten moment.
- Mam nadzieje że mnie nie zapomnisz i znajdziesz sobie lepszą przyjaciółkę - szepnęłam, wychodząc na zewnątrz. W oddali zauważyłam dwie klacze z Szafirem, wracali ostatni ze stada, dyskutując między sobą. Wbiegłam do lasu, pędziłam ile miałam tylko sił.

Od Rosity
Alegria i Szafir żartowali między sobą, odpowiadałam im co jakiś czas, myślami będąc gdzie indziej. Wracając do jaskini, dostrzegłam niebieską klacz. Jej emocje nie wskazywały na nic dobrego, w dodatku zniknęła za drzewami.
- Szafir, ona sobie coś zrobi - poinformowałam go, nie chciałam ryzykować, a ktoś musiał pobiec za nią i ją uspokoić.
- Kto?
- Nirmeri, uciekła właśnie, tam... - wskazałam im kierunek łbem.
- Pomogę ci - Alegria wzbiła się w powietrze, lecąc już nad drzewami.
- No to idę... - Szafir także wyruszył. Chciałabym im pomóc, gdyby nie ciąża i bóle, nie wahałabym się... A tak musiałam sporo się oszczędzać, a przez to zostać tutaj.

Od Nirmeri
Zaczęło świtać, dotarłam na miejsce. Za wszelką cenę musiałam odnaleźć córkę. Wołałam ją po imieniu, dość długo. W końcu mignęła mi za bryłami lodu.
- Córe... - nie zdążyłam dokończyć, kiedy w ciało wbił mi się lodowy kolec, potem następny, to było tak nagłe. Oba przeszły przez mój brzuch. Ciało zastygło mi z bólu i z szoku jaki doznałam. Karyme zbliżyła się do mnie, patrząc nienawistnie.
- Córeczko... - mój głos drżał przeraźliwie, był ledwie wyraźny.
- Wybacz mi... - nie byłam pewna czy jest w stanie mnie zrozumieć, ból był tak silny, że przez ciało zaczęły przechodzić mi nagłe dreszcze, ledwo utrzymałam się jeszcze na nogach. Ciało trzęsło mi się momentami.
- Umrzesz z poczuciem winny, bo ja nigdy ci nie wybaczę - powiedziała to tak jakby już nie miała sumienia.
W moich oczach pojawiły się łzy. Kolejny lodowy kolec przebił mi się przez spód pyska, na wylot, przechodząc przez grzbiet nosa. Napięłam mięśnie nóg, by tylko nie upaść, nie nakłuć się bardziej. Tył już zjechał mi na ziemie. Sople wbiły mi się bardziej w brzuch, nie byłam w stanie wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku wypuściłam tylko powietrze, lekka mgiełka na chwilę przysłoniła mi Karyme. Zapierałam się przednimi nogami, by tylko nie zlecieć całkiem na ziemie, nie byłam w stanie podnieść już tyłu ciała. Patrzyłam na nią rozpaczliwie, nawet nie drgnęła. Nagle wokół mnie zaczęła unosić się para wodna, lód zmieniał się w wodę, a potem w gaz, czułam jak woda ze mnie ucieka, w tej najlżejszej postaci. Traciłam ją w zastraszającym tempie, nawet sople zaczęły się roztapiać, przez co padłam na ziemie, zderzając się z nią. Nie byłam w stanie oddychać, kasłałam. Nie mogłam już się poruszyć, czułam suchość w pysku, jak piecze mnie całe ciało, jakby się paliło, miałam gwałtowne drgawki. Próbowałam coś do niej powiedzieć, w całej tej agonii. Wiedziałam że to moje ostatnie sekundy, nie liczyłam na szczęście, ani na litość z jej strony.
- Wybaczam... ci... - wymamrotałam w końcu, tracąc przytomność, jeszcze zanim zdążyłam umrzeć.

Od Szafira
- Szafir tam - zawołała Alegria, przelatując nade mną, musiała dostrzec ją w oddali, przyspieszyłem. Rozpędziłem się tak że z łatwością mógłbym się teraz poślizgnąć i przewrócić, przez lód pod moimi kopytami.
- Karyme! - krzyknąłem już z daleka, żeby tylko przestała, wokół było pełno mgły, ciepłej mgły, najwyraźniej pary wodnej, a w niej leżała Nirmeri. Karyme była nad nią pochylona.
- Coś ty zrobiła? - zatrzymałem się, kilka kroków od nich, nie wiedziałem czy podejść czy też nie. Karyme zaczęła ją szturchać pyskiem, jakby chciała ją obudzić.
- Co zrobiłaś... - zbliżyłem się wolno, przestraszony, nie mogło być inaczej, po drodze tutaj minąłem tyle zwłok i jeszcze ten widok. Karyme odskoczyła do tyłu jak oparzona, patrząc na mnie ze strachem.
- Szafir... - odezwała się z trudem. Wykorzystałem okazje i sprawdziłem co z Nirmeri, na pierwszy rzut oka było widać że ją zabiła. Spojrzałem szybko w górę i dookoła, szukając Alegri. Nie było jej nigdzie, przyłożyłem bok głowy nasłuchując bicie serca Nirmeri, bo ono jeszcze nie stanęło, ale w coraz krótszych odstępach mogłem je usłyszeć.
- Alegria! - krzyknąłem na cały głos, gdzie się teraz podziała? Może jeszcze nie było za późno. Oby nie było... Musiałem sobie sam poradzić i zabrać ją na grzbiet, zawrócić jak najszybciej to możliwe. Oddaliłem się od Karyme o kilkanaście kroków i wtedy dopiero Alegria wylądowała przede mną momentalnie, upadła na przednie nogi, pochylając głowę, z jej grzbietu zleciał ptak. Dika. Położyłem szybko Nirmeri na ziemi, a Dika skoczyła na jej bok i dostała się do chrap. Nie było czasu na jakiekolwiek wyjaśnienia.
- Co teraz? - spytałem sroki, kiedy obejrzała jej stan.
- Nie wiem... - odparła, przecież zawsze wiedziała co zrobić, a jeśli nie wiedziała to... To był koniec.
- Musisz wiedzieć!
- Umiera, za szybko... Straciła za dużo wody, do tego krwawi, a wraz z krwią traci jej jeszcze więcej, nie zdążymy nic zrobić - wyjaśniła Dika zlatując na mój grzbiet: - Musimy ją zostawić - oznajmiła.
- Co? Ale jak to? Co ty gadasz? - zdenerwowałem się, zerknąłem na pegazice: - Będziemy tak stać? - usłyszałem czyjeś kroki, obejrzałem się za siebie, widząc Karyme, była zapłakana. Odsunąłem się, bo wyraźnie było widać że chciała podejść. Ułożyła się przy Nirmeri, kładąc na nią głowę i łkając gorzko.
- Teraz płaczesz? Przecież sama jej to zrobiłaś... - jakoś nie potrafiłem jej współczuć.
- Nie mów tak - wtrąciła się Alegria, położyła się przy Karyme, nie mogłem się nadziwić. Wydawało się że kochałem Karyme, a teraz... Autentycznie znienawidziłem.
Ni stąd ni zowąd przybiegła klacz, odepchnęła mnie na bok, zbliżając się do Nirmeri: - Odsuńcie się! - kazała, Alegria spojrzała na nią, Karyme nie reagowała: - No już!
Pegazica wstała, nie wiedziałem o co obcej chodziło.
- Wstawaj! - wrzasnęła na Karyme: - Zamroź ziemie wokół niej i roztop ten lód! Słyszysz?! Chcesz by przeżyła?!
- Przeżyła? - spytałem jednocześnie razem z Diką.
- Ona jeszcze walczy o życie... Puki się nie podda może zdążę ją uratować - wyjaśniła pospiesznie klacz, przez to wszystko nie zauważyłem że była cała zaspana, z raną na boku i sklejoną sierścią, tuż przy ranie, przez skrzepniętą krew. Karyme zrobiła czysto mechanicznie, co tamta jej kazała. Klacz uderzyła o ziemie, która nadal była pokryta lodem,  pękł on pod jej kopytem. Wzięła ostry kawałek w pysk, szeptała coś dziwnego jednocześnie. Podeszła do Karyme, popchnęła ją w stronę wody, w której teraz leżała Nirmeri i przecięła jej bok.
- Co ty wyprawiasz? - chciałem to przerwać, ale Alegria zatrzymała mnie skrzydłem. Z ranny Karyme spływała krew, a ona zdawała się nie czuć bólu. Krew zmieszała się z wodą, która stawała się coraz płytsza, znikała. W ziemie na pewno nie wsiąkła, ta była zbyt twarda.
- Przygotujcie opatrunki - wymajaczyła obca, wyglądała na zmęczoną, stała chwiejnie. To przez te coś.. Zaklęcia? Tak się zmęczyła?


Ciąg dalszy nastąpi



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz