Menu

czwartek, 30 czerwca 2016

Ból przeszłości cz.2 - Od Karyme, Shanti, Rosity

Od Karyme
Nie sądziłam że trochę mi to zajmie. Jakoś wcześniej o tym nie pomyślałam, ale znalezienie ziół o tej porze roku nie było zbyt łatwe, zwłaszcza że zostało ich bardzo niewiele, zaledwie kilka, do tego rosły w różnych miejscach. W końcu po godzinie ruszyłam biegiem w stronę wodospadu. Już z oddali widziałam że Rosity tam nie ma, tylko para koni ze stada pijąca wodę z jeziorka. Zawróciłam, spodziewając się że wróciła do jaskini. Tam też jej nie było, zostawiłam zioła w środku w pobliżu wyjścia i ruszyłam przestraszona nad wodospad, próbując znaleźć jakieś ślady. Zauważyłam krew, niewielką stróżkę ciągnącą się zdaje się że do plaży. Biegnąc tam żałowałam że zostawiłam ją samą, może jej matka wcale nie niepotrzebnie panikowała. Ślad się urwał, akurat na piasku, a odciski kopyt dawno już przykryły małe drobiny, unoszące się wraz z wiatrem.
- Rosita! - zawołałam biegnąc, musiała gdzieś być, nie mogła zbyt szybko się poruszać, była dosyć poważnie pobita i ledwo co szła. Szybko dotarłam aż do zastygniętej magmy, ta twarda skorupa tworzyła most przez cieśninę między wyspą, a lądem, z innej strony były wulkany. Musiałam wybrać jeden z kierunków, właściwie była też łąka z tyłu za mną, co jeszcze bardziej utrudniło wybór. Wątpiłam jednak żeby szła specjalnie na około żeby dojść na łąkę. Wybrałam wulkany, mimo że przypuszczała że poszła na tamten ląd, w razie czego, gdyby chciała sobie coś zrobić to poszłaby tam gdzie jest bardziej niebezpiecznie, gdzie łatwo można stracić życie, nad wulkany. Mój wybór okazał się złym, tylko straciłam czas szukając jej tam.

Minęło kilkanaście godzin, już dawno przekroczyłam granice, była już noc. Wołałam już tyle razy za Rositą, że teraz już nie próbowałam. Zmęczona szukałam miejsca gdzie mogłabym przenocować. W oddali dostrzegłam grupę koni. To nie byli obcy, tylko moja rodzina. Bez wahania ruszyłam w ich stronę. Tata niósł mamę na grzbiecie, a po jego obu stronach szły klaczki, Azura i jedna kara, przypominająca mi kogoś. Z tyłu za nimi była Ulrike i Szafir, rozmawiali ze sobą. Nie podobało mi się to.
- Dobrze cię widzieć córeczko - pierwsza odezwała się mama, wyciągając do mnie głowę, zbliżyłam się, a Snow z lekka się pochylił, żeby mama mogła się do mnie przytulić.
- Widzę że coraz gorzej z twoją nogą, doskonale wiem czyja to wina... - parsknęłam.
- Zanim zechcesz się zemścić lepiej dwa razy się zastanów - odezwała się do mnie Ulrike, nawet nie wiedziałam kiedy się zbliżyła.
- Wiem już co się stało - mówiłam dalej, ignorując ją.
- Teraz już będzie dobrze, wszystko sobie wyjaśnimy z przywódczynią i...
- I nic się niby nie stało? Tak?! Wyrzuciła cię ze stada!
- Lepiej pomyśl co ty zrobiłaś, chyba nie chcesz żeby się dowiedzieli - zagroziła mi Ulrike, znów się wtrącając.
- O co ci chodzi?! To nie twoja sprawa! - krzyknęłam na nią.
- Karyme spokojnie - próbował uspokoić mnie Szafir: - Mogłem ci tego nie mówić - zwrócił się do Ulrike.
- Czego? Co jej powiedziałeś?!
- O Shadow... Chciałem wyjaśnić jakoś sprawę z Safirą, jej córką... - szepnął: - Mała o tym nie wie i myśli że Shanti jest jej matką, nie zdradź tego...
- Powiedziałeś Ulrike że to przeze mnie?! - wyraźnie się zawiodłam, choć bardziej było po mnie widać gniew, jak mógł mnie tak zdradzić?!
- Uspokój się, to nic takiego...
- Nic takiego, tak?! - miałam już w oczach łzy.
- Karyme ja...
- Nie pokazuj mi się już na oczy! Nie chcę cię widzieć! - odbiegłam od niego, nie tylko od niego, od rodziny także.
- Karyme! - zawołała za mną mama. Byłam pewna że nikt mnie z nich nie dogoni.

Od Shanti
- Ale jesteś głupi - odezwała się Azura do Szafira.
- Azura - zwróciłam się do niej ostrzegająco, nie powinna była się tak zachowywać, wątpiłam że to coś da, bo mała miała te swoje zagrania. Urlike tymczasem wyszła na przód, nie podobało mi się to co zrobiła, mogłam się wtrącić, gdybym wiedziała jak to się zakończy...
- Mam po nią pobiec? - spytał mnie Szafir.
- To nie najlepszy pomysł żebyś ty to zrobił.
- Mamo ja mogę - wtrąciła się Azura.
- Ty już dość dzisiaj zrobiłaś - byłam na nią zła, uciekła dwa razy i jeszcze się szarpała jakby Snow chciał zrobić jej krzywdę, a przecież tylko ją przyprowadził z powrotem. Obwiniałam też siebie o zachowanie córki, powinnam była poświęcać jej więcej czasu.
- Nic mi nie będzie, mamo - ostatnie słowo wypowiedziała z pogardą, zabolało mnie to dość mocno, w końcu to moja rodzona córka.
- Wróci, jak już raz wróciła - wtrąciła się Urlike, dzieliło ją kilka kroków od nas: - Lepiej wracajmy do stada, czym szybciej dojdziemy tym lepiej.
- To głównie twoja wina, dlaczego groziłaś mojej córce? Bronisz przywódczyni, tak?
- Po prostu mam wszystkiego dość, niech w końcu będzie spokój, długo na niego czekałam, żebyś wycierpiała połowę tego co ja to odechciałoby ci się żyć - powiedziała z niepokojącą obojętnością, przyspieszając kroku, a jednocześnie nadal nam towarzysząc, bo gdy odeszła za daleko czekała aż dojdziemy, na tyle by mieć nas na oku. Widać było że się spieszyła. A cała dyskusja na tym się skończyła, pozostała część drogi upłynęła nam w milczeniu.

Od Rosity
Zawędrowałam za daleko, by nadal być na terenach stada i dobrze o tym wiedziałam. Chciałam być po prostu sama, z dala od wszystkich, chciałam uciec. Tylko dokąd? I czy to coś zmieni? Nogi bolały mnie coraz to gorzej z każdym kolejnym krokiem. Nigdy tędy nie szłam, były tu drzewa rosnące obok siebie, tak blisko że gdzie się spojrzało tam były gęstwiny liściastych gałęzi, nieraz splątanych ze sobą. Musiałam się przez nie przedzierać, każda styczność gałęzi z raną bolała mnie niesamowicie, już dawno musiałam rozdrapać te rany. Miałam wyjątkowego pecha, kiedy wyszłam z tego lasu, znalazłam się w innym, znajomym miejscu, wręcz znienawidzonym. Przede mną było mnóstwo ciał, rozłożonych już w połowie, zewsząd unosił się zapach, a wraz z nim muszki, oba drażniło chrapy. Nie miałam sił zawrócić i ponownie przedzierać się przez ten las, tu też nie chciałam zostawać. Pozostało mi przejść przez ten teren. Położyłam się na chwilę, by zebrać siły. Tutaj jeszcze gorzej przeżywałam to co się wydarzyło, pamiętałam to doskonale, miałam ochotę krzyczeć, z bólu i bezsilności. Nie mogłam dłużej tu przebywać. Podniosłam się na siłę, idąc ledwo, nogi mi drżały, jak reszta ciała. Chyba przesadziłam z wysiłkiem, źle się czułam, upadałam, a z moich ran wydostawała się na zewnątrz krew. Z każdym kolejnym wstawaniem było coraz to trudniej. Aż do momentu w którym nie mogłam już wstać, oddychałam z trudem, a oczy po woli mi się zamykały.
- Pomocy... - wymamrotałam, widząc go przed oczyma, nie wiedziałam czy był tam na prawdę czy to tylko przewidzenie. Czułam jak łzy spływają mi po policzkach. Nie potrafiłam dłużej walczyć zasnęłam.

Uciekałam przed nim, był coraz bliżej, śmiał się. Wbiegłam w ślepy zaułek, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, a on się zbliżał. Cała drżałam, nie mogłam użyć mocy, ani drgnąć, jakby trzymała mnie jakaś niewidzialna siła. Ta sama siła cisnęła mnie na ziemie, czułam jakby coś ciężkiego na mnie spadło, jakby mnie przygniotło. Ból przeszedł całe ciało.
- Nikt ci już nie pomoże... - syn Zorro zbliżył się do mnie aż za blisko, uśmiechał się szyderczo, w oddali zauważyłam Pedro, zachowywał się tak jakby mnie nie widział. Chodził w tą i we wte, jakby na kogoś czekał.
- Pedro... - wymajaczyłam, cudem wydobywając z siebie głos, spróbowałam znowu, wołałam go nieustanie, nie słyszał, może śmiech syna Zorro mnie zagłuszał.

Od Karyme
Nie chciałam tam zaglądać, ale to było jedyne miejsce jakie przychodziło mi do głowy. Miałam dziwne przeczucia. Nie wiedziałam czemu Rosita miałaby tam pójść, może szukać zemsty? To do niej nie podobne, ale zachowywała się dziwnie po tym wszystkim co ten drań jej zrobił. Kiedy doszłam na miejsce o dziwo miałam rację. Rosita leżała obok zwłok, których było tutaj mnóstwo, musiała tamtędy przechodzić, sugerując się po śladach kopyt i ubitej ziemi jakby po upadkach.
Podeszłam do niej szybko, mamrotała, powtarzając wciąż "Pedro". Spróbowałam ją obudzić, strasznie się męczyła, musiał jej się śnić koszmar.
- Rosita... - szarpnęłam ją nieco mocniej, otworzyła w końcu oczy, były jednak do pół przymknięte.
- Co tu robisz? - spytałam przerażona, nie wyglądała najlepiej, znacznie gorzej niż poprzednio.
- Ja... Ja nie chcę... - zamknęła znów oczy.
- Rosita, nie rób mi tego - spanikowałam, szarpiąc ją znowu.
- Nie chcę umierać... - wymajaczyła, przez zamknięte oczy.
- Nie mów tak, dlaczego uciekłaś? Dlaczego akurat w to miejsce? - obejrzałam się za siebie, miałam wrażenie że ktoś nas śledzi.
- Nie chcę umierać... - powtórzyła znów, ciszej niż poprzednio: - Boję się...
Chyba już nie kontaktowała, nie wiedziałam co mam robić, spróbowałam ją podnieść, mimo że nie mogłam dźwigać, nie mogłam jej też tu zostawić. Poczułam jak drży. Przeszedł mnie ból, jak tylko mój kręgosłup zetknął się z ciężarem. Ruszyłam, nacisk był coraz silniejszy, a ból stawał się nie do wytrzymania. Udało mi się z nią dojść tylko do drzew, położyłam ją za nimi, w nadziei że nikt tutaj nie przyjdzie, że nic jej nie zrobią.
- Nie ruszaj się stąd, tu będziesz bezpieczna - miałam nadzieje że te słowa jakoś do niej dotrą, mimo że była w pół nieprzytomna. Odeszłam, upewniając się że będę mogła pobiec, grzbiet nadal mnie bolał.
- Karyme... - usłyszałam cichy głos Rosity, nie mogłam nie zawrócić.
- Jestem tu, pójdę po pomoc...
- Zostań ze mną... - otworzyła oczy: - Nie chcę być sama, boję się...
- Muszę wezwać pomoc - ciężko mi było ją zostawić, złapała mojej grzywy, nie mogła jej nawet utrzymać.
- Ja chyba...
- Nie - domyśliłam się co chce powiedzieć. Dobrze że byłyśmy w lesie i to w porę, bo przyszedł tu ten drań, zatrzymując się nad jednym z ciał. Było już tak rozłożone że nie można było poznać kto to.
- On tu jest... - szepnęłam, żeby tylko nie mamrotała. Był tu kilka godzin, kilka długich godzin, pełnych napięcia. Kiedy odszedł był już wieczór. Rosita poczuła się nieco lepiej, oddychała już nawet swobodniej.
- Przestraszyłaś mnie - szepnęłam w razie czego gdyby ktoś tu był.
- Przepraszam... Nie mogę sobie z tym poradzić... - wymamrotała, nie patrząc na mnie.
- Dasz radę wstać?
- Chyba nie... Wracaj lepiej do stada, a mnie tu zostaw...
- Przestań wygadywać bzdury! - krzyknęłam na nią.
- Poddałam się...
- Nie możesz! Ten drań by tylko na to liczył!
- Tu nie jest bezpiecznie...
- Wstawaj, wrócimy do stada - chciałam jej pomóc, ale co złapałam ją za grzywę, to się wyszarpała.
- Pomyśl o rodzinie, nic dla ciebie nie znaczy?
- Jestem dla nich tylko problemem, tak jak dla ciebie... - popłakała się.
- Nie prawda! - przyszło mi coś nagle na myśl: - Kim jest dla ciebie Pedro? - spytałam, spojrzała na mnie zdziwiona.
- Skąd o nim wiesz?
- Mamrotałaś przez sen, a na dodatek Heather mi o nim coś wspominała. Kim on jest?
- Nie ważne... - odwróciła ode mnie głowę.
- Musi być dla ciebie ważny, skoro wypowiadałaś jego imię.
- Wracajmy już... - starała się wstać, udało jej się z trudem, prawie upadła, gdyby nie wylądowała na mnie. Zacisnęłam zęby czując nieprzyjemny nacisk, ale nie pokazywałam tego po sobie.
- Idziemy? - spytałam, wierciła się próbując utrzymać się na nogach. Zesunęła się na ziemie.
- Rosita?
- Boli... - miała zaciśnięte zęby i w pół przymknięte oczy: - Daj mi chwilę...
- Jak widać, temat o Pedro był dobrym pomysłem - uśmiechnęłam się lekko, jej mina się jednak nie zmieniła.
- Nie wspominaj o nim, nigdy...
- Dlaczego?
- Nie mogę ci powiedzieć.
- Coś ci zrobił?
- Przeciwnie... - wstała znów, chwiejąc się na nogach. Ostatecznie pomogłam jej iść.
- Od kiedy mamy przed sobą tajemnice?
- Ty miałaś ich sporo - uśmiechnęła się do mnie patrząc porozumiewawczo.
- Fakt, ale tak czy inaczej i tak wiedziałaś co mnie dręczy, wyciągnęłaś to ze mnie...
- I teraz ty będziesz próbowała?
- Jasne.


Ciąg dalszy nastąpi


środa, 29 czerwca 2016

Czerń, biel i czerwień cz.9 - Od Aiden'a

Patrzyłem przez chwilę na Damu, próbowałem znaleźć w niej jakieś podobieństwa do ukochanej, nie wiem skąd ten pomysł, przyszedł mi tak po prostu do głowy.
- Ja się nie boję - podszedł do niej z boku Samuraj, a z jej drugiej strony Diana.
- Ja też nie - dodała: - To ty nam pomożesz?
- Tak mała - uśmiechnąłem się do niej, szkoda że z Luną nie doczekaliśmy się córeczki, zawsze o niej marzyłem.
- A kiedy poznamy inne źrebaki? - dopytał Samuraj.
- Wkrótce, zobaczycie...
- Widzisz Aiden, jednak nie jest tak źle - wtrąciła się Damu, spoglądając na dwójkę rodzeństwa, a oni na nią, miałem wrażenie że się porozumieli ze sobą: - No dobra, wracajcie już do kryjówki...
- Ale... - Diana starała się coś powiedzieć, ale Damu jej przerwała.
- Szybko, nie mogą was zauważyć - podeszła do mnie, a źrebaki zawróciły niechętnie i bardzo wolno, wchodząc do środka. Damu skinęła mi łbem i poszła w kierunku krańca gór.
- Musimy porozmawiać - szepnęła gdy podszedłem, szliśmy tak obok siebie.
- O źrebakach? - domyśliłem się.
- Tak... Z Adel nie mogę się porozumieć, a Loki nikomu nie ufa, boję się że coś komuś zrobi... Tak jak wtedy tobie... I spotka go za to kara
- Zaatakował bez powodu...
- Myślał że go skrzywdzisz. Nie wiń go za to... - w oczach Damu pojawiły się łzy.
- Co jest? - zaniepokoiłem się.
- Nic... - odwróciła głowę, milczała, a już po chwili przytuliła się do mnie i nie chciała puścić: - Wszyscy tyle przeżyliśmy... Ale najgorzej miał Loki, został zupełnie sam, gdybym się nie dowiedziała że to mój brat, to już by... Nie żył...
Czułem jej łzy, zmoczyła mi sierść, próbowałem się wyszarpać, nie chciałem żeby Luna nawet myślała że ją zdradzam, co z tego że nie żyła.
- Współczuje, ale puść już - powiedziałem jak najłagodniej umiałem, choć byłem coraz bardziej zdenerwowany, bo nie reagowała.
- Słyszysz?! - wyszarpałem się w końcu.
- Aiden... - spojrzała na mnie zapłakana: - Proszę...
- Co ty chcesz? Możemy się przyjaźnić, ale bez przesady...
- Tylko się do ciebie przytuliłam, chciałam trochę wsparcia od ciebie, niczego więcej!
- Żadnego przytulania.
- Dlaczego? Luna nie żyję, nie możesz jej zdradzić, bo jest martwa...
- Milcz! Chcesz być ze mną?! - wrzasnąłem, to był dla mnie drażliwy temat.
- Nie! - odwróciła gwałtownie łeb, była wściekła.
- Bardzo bym chciała... - powiedziała już po chwili, ponownie na mnie patrząc: - Kocham cię...
Stanąłem jak wryty, nie mogłem uwierzyć własnym uszom, a jej słowa dudniły mi w głowie. Zezłościłem się, nikt nie będzie zastępował mi Luny, a na pewno nie klacz, którą wybrała Dolly.
- Aiden... - przerwała cisze Damu.
- Wynoś się stąd! Nie jesteś tu mile widziana!
- Jak to?! - nastroszyła sierść, zbliżając się gwałtownie.
- Tak to! - odepchnąłem ją od siebie: - Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego!
- Dlatego że powiedziałam co czuję?!
- Coś mi się wydaje że to wszystko to jedno wielkie kłamstwo, te źrebaki, ty nagle z chęcią dołączenia do stada, chciałaś od początku zastąpić mi Lunę! Jesteś w spisku z Dolly! Chcecie mnie zniszczyć!
- Zwariowałeś... Nie jestem...
- Powiem przywódcą że tu jesteście, wynoście się stąd! - możliwe że właśnie oszalałem, ale znienawidziłem ją za to co powiedziała, wiedziała że nie chcę być z nikim. Jasno jej to wyraziłem. Nie miała prawa mnie kochać.
- Dolly nie miała z tym nic wspólnego! - stanęła dęba.
- No dalej, uderz! Zrań mnie! Będziesz miała tylko większe kłopoty!
- Przestań! Co w ciebie wstąpiło?! - wylądowałam z powrotem na ziemi, w którą zaczęła kopać ze złości.
- To że powinienem trzymać się z daleka od mrocznych koni! - odwróciłem się, odchodząc, Damu odbiegła w stronę groty. Zdenerwowany wróciłem do stada, chcąc o wszystkim zapomnieć, wpadłem na Mitigande.
- Ty też zaczniesz mi truć?!
- Tylko przechodziłam... - wydawała się zdziwiona.
- Jasne, akurat tam gdzie ja! Ciągle przypadkowo jesteś tam gdzie ja! Nie będziemy razem! Z żadną nie będę! - parsknąłem, zbliżając się do niej, musiała się cofać. Zwróciłem na siebie uwagę całego stada, ale nic to.
- Dobrze się czujesz Aiden?
- Idealnie! - pobiegłem do jaskini, by być samemu. Oczywiście ktoś musiał być w środku, padło na Prakereze. Minąłem ją, jakby jej nie było. Podniosła głowę, patrząc w moim kierunku. Byłem zrozpaczony, dręczyła mnie tęsknota i wyrzuty sumienia, nic nie mogło temu zaradzić. Jedyne co mi pozostało to gniew. Już nie chciałem mieć do czynienia z mrocznymi końmi, tylko przypominały mi o Lunie.
- Aiden... Widziałeś gdzieś białego wilka? - spytała Łza, jak zwykle cicho, chciałem ją zignorować, ale zmusiłem się do odpowiedzi.
- Był w górach, goniliśmy go z Damu, raczej tu nie wróci, uciekł daleko po za granice - starałem się mówić normalnie jakby nic mnie nie dręczyło, nie chciałem wyjść na jakąś słabą klacz, taką jak ona na przykład.
- Bardzo była ranna?
- Damu?
- Ten wilk.. - to normalne że miała w oczach łzy, przyzwyczaiłem się, jej oczy były już nawet spuchnięte od ciągłego płaczu.
- Trochę bardzo, ale pewnie się wyliże skoro miała tyle siły by zwiać mrocznej klaczy, zresztą to wilk, czasami jest wytrzymalszy niż taki koń - mówiąc to miałem na myśli Prakereze. Zamilkła, kładąc głowę na ziemi. Myślałem że teraz będę miał spokój, ale przyszła jej siostra, a za nią Marcella i Leon. Trochę się zdziwiłem, bo od dawna ich nie widziałem. Od razu wyszedłem, nie wiadomo kto jeszcze by tu przyszedł, a ja chciałem być sam, ruszyłem więc w las.

Każdy następny dzień mijał podobnie, trochę pobyłem z synem, zamieniłem kilka słów z Miti, dalej gdzieś tam wędrowałem sam, czy zwyczajnie narzekałem na swój los, odwiedzałem Lunę, a raczej miejsce w którym zginęła i tak jak postanowiłem unikałem mrocznych koni, ignorowałem je, tak samo jak siostrzenice, której nie znosiłem. Dolly była dla mnie jak powietrze, co prawda potrafiła nieraz wyprowadzić z równowagi. Były momenty w których myślałem że ją uduszę, ale jakoś to wytrzymałem. Nie mogłem w dalszym ciągu pogodzić się z śmiercią Luny...


Czerń, biel i czerwień cz.8 - Od Prakerezy, Maylo, Aiden'a

Od Prakerezy
Nie mogłam w to uwierzyć, ale znów śpiewałam i to wraz z Irą. Zachęciła mnie do tego po kilku piosenkach, które sama zaśpiewała. Bawiłyśmy się coraz lepiej, śpiewając coraz to rytmiczniejsze kawałki i nawet się przy nich wygłupiając. Pierwszy raz śmiałam się od chwili wypadku, bo tak nazywałam to co zrobił mi brat. Wilczyca nie próbowała się mną opiekować czy chronić tak jak rodzina, traktowała mnie zupełnie zwyczajnie, tak jakbym wcale nie wyglądała jak jakaś pokraka, tylko jak zwykły koń. Potem położyłyśmy się na łące, obserwując niebo, Ira sama mi to zaproponowała w ramach odpoczynku.
- Przepięknie, prawda? - odezwała się senna: - Podróżowałam tutaj kilka miesięcy, bałam się że już nie pamiętam drogi... Zawsze byłaś moją ulubienicą i dużo o tobie myślałam. Pamiętam jak byłaś takim malutkim przestraszonym źrebakiem.
- Też pamiętam... - uśmiechnęłam się lekko.
- Żałowałam że nie mogłam cię zatrzymać, ale nawet gdybyś nie musiała pić wtedy mleka i tak poszukałybyśmy twoich rodziców, nie oddzieliłabym cię od nich... - ziewnęła: - Śpimy? - przysunęła się do mnie, kładąc głowę na swoich łapach i zamykając oczy.
- Tak... - kontem oka, spojrzałam na swoją szyję, było zbyt ciemno bym mogła zobaczyć te blizny.
- Dobranoc - położyłam głowę na ziemi.
- Dobranoc - wymamrotała Ira. To może nie był najlepszy pomysł tutaj nocować, zwłaszcza że tej nocy było zimno, ale tutaj czułam się znacznie lepiej niż w jaskini, wśród stada.

Od Maylo
Wyszedłem z jaskini nad ranem, byłem zaspany i szedłem nad wodospad żeby się tylko napić i zaraz wrócić. Po drodze dostrzegłem Dolly na łące, stała nad Prakerezą i jakimś białym zwierzęciem przy niej, oboje chyba spali. Podszedłem do nich, Dolly odwróciła się gwałtownie.
- Widzę że jesteś już na nogach... - powiedziała, stojąc tyłem do mnie.
- A ja widzę że... - zauważyłem że coś kapie jej z pyska, podszedłem z boku. Czyżby krew? Ciecz była czerwona, do tego ten zapach i jeszcze kawałki futra na jej wargach.
- Coś ty zrobiła? Zjadłaś... Jakiegoś... - zrobiło mi się niedobrze: - Odbiło ci?!
- Możliwe... - uśmiechnęła się głupio.
- Już odechciało mi się pić... Nie kręć się tak lepiej przy niej, bo jak coś jej się stanie to podejrzenie spadnie na...
- Na mnie? Nie sądzę... Może cię odprowadzę?
- Chyba śnisz - ruszyłem już w swoją stronę, patrząc przez chwilę na nią krzywo. Gdybym tak mógł się na niej zemścić, znaleźć jakiegoś ogiera, w którym by się zakochała, a on by ją zdradził. Zraniłby ją tak jak ona mnie.

Od Prakerezy
Obudziło mnie skomlenie, poderwałam się na równe nogi. Zauważyłam że leżałam w świeżej krwi, wzdrygnęłam się, myślałam że jestem poważnie ranna, tylko że nie czułam bólu i podniosłam się z łatwością. Pobiegłam w stronę dźwięku, to był pisk Iry. Niestety dobiegłam zbyt późno, bo Ira była już daleko, uciekała przed końmi ze stada. Zatrzymałam się bezradnie z łzami w oczach. Z boku ciekła mi krew, dotknęłam go pyskiem, okazało się że nie jestem ranna, tylko ubrudzona od cudzej krwi. Konie zawróciły. Uciekłam nim tu doszli. Pobiegłam śladami wilczycy. Nagle zderzyłam się z Dolly, która znienacka wyskoczyła mi na drogę.
- Czekałam na ciebie poczwarko... - uśmiechnęła się do mnie: - Ona już niestety nie wróci.
- Przepuść mnie - próbowałam ją desperacko wyminąć.
- Biedny wilczek, tak przyjaźnie nastawiony do koni, a one chciały go zabić, szkoda że tak szybko biega...
- To... To twoja...
- Co moja?
- Ira! - krzyknęłam nagle na cały głos, Dolly się zaśmiała, a ja upadłam na ziemie, nie mogąc powstrzymać łez. Wilczyca była za daleko żeby mnie usłyszeć.
- Ira nie jest moja - zażartowała: - Chyba że twoja, ups... Chyba właśnie ci zwiała i już nie wróci... Nigdy - pochyliła nade mną głowę: - Ale przynajmniej jesteś bezpieczna... I okazało się że nie jesteś ranna... Ty to masz szczęście, drapieżnik chciał cię zjeść i zranił, ale jednak nie zranił - mówiła dalej: - Tylko wybrudził krwią...
- To ty... Ty to... - mamrotałam.
- Co ja? Ja nic nie wiem... Stwierdzam fakty... Ale jak już myślisz że to ja... To zachowaj to dla siebie - mówiąc ostatnie słowa zmierzyła mnie wzrokiem, a po paru sekundach wybuchła śmiechem: - Dobre, ty przecież nic byś nie powiedziała, nawet bez zastraszania nie wydobyłabyś z siebie słowa by na mnie naskarżyć... I dobrze, tak trzymaj poczwareczko, lepiej nikogo nie denerwuj zbytnio.
- Zostaw mnie - prosiłam.
- Najpierw dam ci mały prezencik... - wyjęła coś z krzaków i puściła na mnie. Były to pęk białego futra, chyba należącego do Iry. Przez co popłakałam się jeszcze bardziej.
- Lepiej się zaprzyjaźń z koniem, a zapomniałam.. Żaden nie chciałby cię mieć za przyjaciółeczkę... - odeszła kawałek.
- To obciach jakich mało, przyjaźnić się z maszkarą - usłyszałam ją znowu wraz z jej śmiechem. Jak odeszła, ruszyłam dopiero śladami Iry.

Od Aiden'a
Wstałem późnym rankiem, od razu idąc w góry, do groty, gdzie powinna być piątka mrocznych koni. Na miejscu zastałem kilka ciał zwierząt przed wyjściem i Damu, która ciągnęła kolejne za sobą.
- Co ty wyprawiasz? - spytałem zaskoczony.
- Upolowałam wczoraj kilka na zapas...
- Oszalałaś?! A jak ktoś to zauważył? Nie możesz polować pojedynczo?! - uniosłem na nią głos, to dlatego nie wróciła przez cały wczorajszy dzień, polowała sobie na to co się da, zamiast przyjść od razu z jednym kawałkiem mięsa.
- Nie masz prawa na mnie krzyczeć! - zjeżyła sierść.
- Siedziałem w grocie z twoim rodzeństwem żebyś sobie polowała do bólu!
- Chciałam rozładować frustracje... - parsknęła, wbijając szpon w zdobycz, aż prysnęła krew. Skrzywiłem się na ten widok, że też nie mogą jeść zwykłej trawy.
- Jaką znowu frustracje?
- Nie wierzę że mi pomożesz, chcesz to pewnie ciągnąć, aby nikt z nas nie dołączył do stada, bo jesteśmy tymi "złymi". Oszukujesz mnie... - wyjęła szpon ze zwłok.
- Daj mi kilka dni i poznaj mnie jakoś z twoim rodzeństwem, bo kiepsko to widzę żeby udało mi się samemu z nimi zapoznać - odpowiedziałem spokojnie, byłem zmęczony tym wszystkim, ale gdyby nie zajęcie myślałbym wyłącznie o Lunie i tak śniła mi się co noc. Dręczyła mnie poczuciem winy, nie bez powodu, nie starałem się tak jak trzeba, mogłem szukać ratunku, a nie próbować pomóc jej samemu. Miałem za swoje...
- Chodźmy do środka - Damu uśmiechnęła się lekko, chciałem już wejść zaraz za nią, ale odwróciła się i nastawiła uszu.
- Co jest? - spytałem.
- Zaczekaj... - zaczęła biec ku początkowi gór, ruszyłem za nią, w razie czego. Słyszałem wyraźne stukoty kopyt, nie pochodzące od Damu, ani ode mnie, które nagle ucichły, a w naszą stronę biegł biały wilk. Damu przygotowała się do skoku.
- Nie dość masz już jedzenia? Chcesz używić całe stado mrocznych koni, czy jak? - skomentowałem, tymczasem ona rzuciła się w stronę wilka, który odskoczył w ostatniej chwili. Zaczął warczeć okrążając ją. Damu parsknęła, pokazując mu w niemal identyczny sposób co drapieżnik kły. Biała sierść wilka była od krwi, kulał nieco na jedną łapę. Z pod gęstej sierści były widoczne rany, jakby zadane przez inne konie. Wilk skoczył niespodziewanie w stronę Damu, zraniła go szponem już w powietrzu, nim wylądował. Odrzuciła go tym samym od siebie. Przeturlał się po ziemi, a tymczasem czarna ruszyła w jego stronę. Drapieżnik lewo uniknął kolejnego ciosu, obrócił się na brzuch i zerwał do biegu. Damu i ja pobiegliśmy za nim, nie uczestniczyłem w tej całej walce, ale musiałem mieć na nią oko. Zwłaszcza że wilk kierował się w stronę łąki.

Od Prakerezy
Ślad się urwał, akurat jak weszłam na teren gór. Zaczęłam ją wołać, mój głos rozchodził się echem. Skuliłam uszy idąc w głąb, byłam wystraszona, po ostatnim co tu zobaczyłam. Miałam wrażenie że ktoś mnie śledzi. Zauważyłam ślady krwi, pomyślałam że to Iry, nie przyszło mi do głowy by sprawdzić jej zapach. Byłam zbyt zdesperowana, bałam się że jak jej teraz nie znajdę to już nigdy jej nie zobaczę. Trop prowadził do groty do której wbiegłam. Nie było w niej Iry, ale za to cztery mroczne źrebaki, cofnęłam się w stronę ściany. Znienacka ktoś mnie nagle popchnął w stronę źrebiąt. Spadłam na nie i od razu poczułam ból, zaatakowały mnie. Spanikowana kopałam je gdzie popadnie byleby im uciec. Prawie bym wybiegła. Zatrzymała mnie Dolly, to chyba ona mnie popchnęła, nikogo innego tu nie było.
- Poczekaj, to jeszcze nie wszystko co przygotowałam - uśmiechnęła się szyderczo, następnie wpadając w śmiech. Obejrzałam się w stronę źrebiąt. Jedna z klaczek broniła reszty. Spojrzałam po sobie, źrebaki zdążyły mnie dość dotkliwie zranić, z jednej z ran bardzo szybko wypływała krew, wręcz spływała po mojej nodze. Przeszedł mnie dreszcz po grzbiecie, zrozumiałam że jeśli nie zatamuje krwawienia to wykrwawię się na śmierć.
- Przepuść mnie - odezwałam się cicho do Dolly, najpewniej nie słyszała przez nieustający śmiech. Próbowałam zatkać ranę pyskiem, ubrudziłam się tylko od krwi. Dolly przestała się śmiać po kilku minutach, kiedy z zewnątrz słyszeliśmy cudze głosy.
- Biedactwo - wybiegła, ja nie zdążyłam uciec, wpadłam wprost na czarną klacz, na mroczną klacz. Upadłam na ziemie, ciężko oddychając. Straciłam już dużo krwi, wciąż ją traciłam.
- Aiden? - odezwała się oglądając do tyłu.
- Co? Dlaczego stoisz w wejściu? - Aiden wychylił się za nią.
- Prakereza? Co ty tu robisz? - zaczął się przepychać, kiedy obca nie ruszyła się z miejsca, wpatrywała się na mnie, a ja w nią błagając w myślach o litość. Nie chciałam umierać, teraz już nie. Czarna przeniosła wzrok za mnie, na źrebaki.
- Co chciałaś im zrobić?! - widziałam już tylko jak stroszy sierść, zrobiło mi się ciemno przed oczami.

Od Aiden'a
 Szarpnąłem ją za grzywę: - Opanuj się - i przepchnąłem się w końcu do Łzy. Prakereza leżała już na ziemi nieprzytomna i to w krwi.
- Ona ich zaatakowała - Damu minęła ją, podchodząc do źrebiąt.
- Ja bym się zastanawiał, kto kogo zaatakował, szybko... Pomóż mi, przytrzymaj jej ranę..
- Ja?
- Jeszcze głupio pyta - parsknąłem, podszedłem do niej, ciągnąc ją za grzywę: - Szybko, zanim się wykrwawi!
- Nie pomogę jej! Pewnie chciała ich zabić jak...
- Prakereza? Chyba jej nie znasz, nie potrafi się obronić, a co dopiero kogoś zaatakować, pomóż mi lepiej... - puściłem ją, biegnąc po opatrunek, nie było już czasu. Pierwsze co znalazłem, przyniosłem do groty. Wydobywały się z niej krzyki.
- Cicho bądź! - krzyknęła Damu, na Łzę, odepchnąłem ją od niej, już jej zrobiła parę dodatkowych ran, była rozwścieczona.
- Lepszej pomocy nie mógłbym mieć - powiedziałem ironicznie, tamując krwawienie. Łza cała się trzęsła i płakała za razem.
- Spokojnie, już po wszystkim - kontem oka spojrzałem na Damu, leżała przodem do ściany.
- Chodźmy do stada - pomogłem wstać Prakerezie i odprowadziłem ją na miejsce, do stada, tam już ktoś się nią zajmie. Ja nie byłem od tego.

Wróciłem do groty, zastając Damu w tym samym miejscu, tyle że z dwoma źrebakami u boku.
- Damu... - chciałem zwrócić na siebie uwagę.
- Tak wiem, jesteś na mnie zły...
- Czemu ją jeszcze zraniłaś? Miałaś tylko przytrzymać ranę - położyłem się przy niej, nie za blisko przez źrebaki. Miała zapłakane oczy. Dlatego byłem dosyć łagodny, choć w środku się we mnie gotowało.
- Zabolało mnie to że tak się mnie boi, krzyknęłam na nią, a potem zaczęła się szarpać, co mnie jeszcze bardziej zezłościło i... Chciałam żeby przestała panikować, chciałam ją zmusić... Aiden, przeze mnie oni nigdy nie znajdą domu... - popłakała się na nowo, tuląc do siebie źrebaki, podszedł do niej też trzeci, ale trzymał dystans, wyglądał najgorzej z czwórki, miał, oprócz świeżych ran, okropne blizny, a najwięcej ich było na pysku.
- Mówiłem ci żebyś panowała nad agresją...
- A co miałam zrobić?
- Przytrzymać ją tylko, a nie od razu ranić. Ale to nic...
- Nic? Dlaczego? Bo jest słaba, tak? Też traktujecie słabych gorzej?! - zjeżyła sierść.
- Panuj nad sobą - upomniałem. Westchnęła ciężko.
- Wybacz, ja nie chcę żeby im się stała jakaś krzywda...
- Prakereza po prostu się wszystkich boi i nikomu nie powie co się tu stało - wyjaśniłem: - Zresztą nie ważne, pora dać im jakieś imiona - spojrzałem po źrebakach. Nie martwiłem się o Łzę, miała przecież rodzinę zajmą się nią. Inny by pewnie jej pomógł, ale ja już miałem swoje na głowie, wystarczy.
- Zacznijmy od ciebie - podniosłem się z ziemi, stając przed ogierkiem wtulonym w bok Damu. O dziwo tylko na mnie patrzył.
- Może.. - zastanowiłem się.
- Samuraj? - zaproponowała Damu: - Jest nieustraszony, to by do niego pasowało...
- Tak - zgodziłem się, ukrywając to że byłem zawiedziony, sam chciałem go nazwać, no ale to jego siostra. Podszedłem do drugiego, ten już mnie zaatakował, ugryzł mnie w nogę aż do krwi, odsunąłem się gwałtownie. Poznałem go, wcześniej też był taki agresywny.
- Podoba ci się imię? - spytała Damu Samuraja, ignorując to co się stało.
- Bardzo - mały się uśmiechnął, patrząc znowu na mnie, ale już bez uśmiechu na pysku.
- Nie bój się, to jest dobry koń.
- Może wytłumacz to drugiemu bratu - wtrąciłem.
- Przestraszył się ciebie, dlatego zaatakował - Damu przytuliła go do siebie, ogierek wcale tego nie odwzajemniał, śledził mnie wzrokiem, przez cały czas. Jego grzywa gdzie nie gdzie była zakręcona, to podsunęło mi na myśl pewne imię: - A go nazwiemy może Loki?
Damu przytaknęła. Nie podobało mi się że źrebaki tak mnie traktują, jakbym był tu zbędny.
- Może lepiej ty wymyśl mu imię? - szepnął Samuraj do starszej siostry.
- Aiden nie jest waszym wrogiem, teraz będziemy mieszkać właśnie wśród takich zwykłych koni.
- Ale jak to? - wtrąciła klaczka, też szeptem.
- Nie powiedziałaś im? - włączyłem się do rozmowy, byłem taki odepchnięty na bok, jakby mnie tu wcale nie było, źrebaki mnie ignorowały, oprócz Lokiego i tych jego morderczych spojrzeń.
- Wolałam z tym zaczekać.
- Na prawdę? Nie będzie tam żadnego mrocznego konia? - mówiła klaczka, zdziwiłem się nieco, najwyraźniej się cieszyła.
- Nie...
- Skąd możesz to wiedzieć? - przerwałem: - U nas są mroczne konie, znaczy chyba jeden jest.
Mała schowała się za nią.
- Nic ci nie zrobi - Damu zwróciła się do siostry, a potem do mnie: - Prawda Aiden?
- Jest łagodniejszy od ciebie... Co powiesz na imię Diana? - mówiłem do małej, ale to Damu przytaknęła.
- A ostatnia niech będzie Adel - powiedziałem od niechcenia, znów kładąc się na ziemi.
- Aiden? Co się stało? - spytała Damu.
- Nic...
- Daj im trochę czasu, u nas zadawanie się ze zwykłymi końmi jest surowo zabronione, dlatego boją się...
- Wrócę już do stada, zobaczę co u syna - wyszedłem nie czekając na nic. Sam już nie wiedziałem czego mi brakuje, ale chciałem nieco więcej uwagi ze strony tych źrebiąt, chociaż jednego, przyjaźnie nastawionego do mnie źrebaka i to akurat tej, a nie innej rasy. Może przez to marzenie żeby mieć źrebaka z Luną, ale już mogę o tym zapomnieć, bo nikt nie zwróci życia mojej ukochanej.
- Aiden, zaczekaj - zatrzymała mnie Damu.


Ciąg dalszy nastąpi


wtorek, 28 czerwca 2016

Samotność cz.58 - Od Leona/Marcelli

Droga do domu była bardzo spokojna, w porównaniu do tego co przeszliśmy. Nie dało się ukryć że każdy był zmęczony i... No właśnie, wciąż pokryty tym śluzem. Nie chciałem jednak nigdzie się zatrzymywać, co to to nie. Na Zatopi wskoczymy do wody i jakoś to zmyjemy, byleby być jak najdalej od tego miejsca. Przeżyliśmy tu istny koszmar i nawet myślami nie chciałem do tego wracać.
- Może zrobimy na chwilę postój? - zaproponowała Mercy.
- Po co? - spytałem, nawet się nie zatrzymując. Byłem trochę zezłoszczony, a to przez tą klaczkę, irytowało mnie to że Marcella wzięła ją ze sobą. Była obca, słaba i nie chciałem jej przygarniać.
- Leo! - zawołała chyba z lekka podenerwowana, najwidoczniej się zatrzymali, a ja oddaliłem się już z kilka metrów. Zawróciłem niechętnie.
- Co jest? - spytała Mercy widząc moją minę.
- A nic... - wzrokiem powędrowałem na małego intruza, mała od razu wiedziała że o nią chodzi, położyła po sobie uszy i skryła się za skrzydłem Mercy.
- Mieliśmy porozmawiać o niej w domu - ukochana spojrzała na mnie ostrzegawczo.
- Wiem wiem, a po co ten postój? - spytałem jak głupi, zatrzymaliśmy się nad wodą, więc powinienem wiedzieć, widząc tą wodę.
- Napijemy się i zmyjemy to z siebie, choć malutka, Armen - Mercy zaprowadziła ich nad wodę. Kogoś mi tu brakowało, a no tak.
- Pozwolisz że ja też sobie kogoś przygarnę? - zapytałem ukochanej nadal zezłoszczony, nie czekając na odpowiedź, pobiegłem drogą powrotną.
- Leo, wracaj! - usłyszałem głos Marcelli. Po kilku chwilach, miałem ochotę uderzyć się z całej siły w łeb, po co się z nią drażniłem? I ją niepokoiłem? Przecież ją kocham, jakoś zniosę tą małą, to nawet dobrze że chce pomóc klaczce, ja nigdy nie będę miał tak dobrego serca. Westchnąłem zawracając, nim doszedłem na miejsce, Marcella wylądowała przy mnie.
- Przepraszam, poniosło mnie, przygarnij sobie tą małą, niech ma kogoś - powiedziałem od razu z skruchą w głosie.
- Leo? Wszystko z tobą dobrze? - zdziwiła się.
- Jak najbardziej - uśmiechnąłem się lekko, ona także: - Chodźmy już, szkoda czasu, teraz już będę grzeczny - zażartowałem.
- Kogo chciałeś przygarnąć? - spytała Marcella jak wracaliśmy nad wodę. Był to niewielki staw.
- Tego lisa, ale to tylko po to żeby zrobić ci na złość, wybacz, czasami jestem taki głupi i cham...
- Bywa - wtrącił się ktoś, spojrzałem w jego kierunku.
- Co tu robisz? - spytałem, widząc obok swoich nóg Deva.
- Z chęcią zostanę twoim przyjacielem - powiedział: - Słyszałem waszą rozmowę, mam czuły słuch, nie mówiłem ci?
- Nie możesz iść z nami, tam są same konie, to stado koni, nie ma tam lisów.
- To nie problem Leo, może być twoim towarzyszem - dodała Marcella.
- Czym?
- Towarzyszem, nie słyszałeś?
- Jakoś nigdy nie myślałem żeby mieć towarzysza, po co mi jakieś małe nieprzydatne zwierzę?
- Nieprzydatne? - wtrącił Dev.
- No niech będzie, Armen przynajmniej będzie miał kolejnego kompana do zabawy - powiedziałem tak obojętnie jakby mi nie zależało, ale w sumie to jednak trochę go lubiłem.
- Wiedziałem że się zgodzisz, tak w ogóle to uwielbiam maluchy, o macie nowego malca - Dev podbiegł do Armenka i klaczki, którzy pluskali się we wodzie. Armen bawił się z nią? Nie mogłem uwierzyć, przecież to kaleka, nie widzi prawie że na jedno oko. Po chwili to bawili się już w trójkę.
- Dev jest uroczy - powiedziała do mnie Marcella. Oboje widzieliśmy jak swoim puchatym ogonem gilgocze źrebaki, sam sprawiał wrażenie szczeniaka, mimo że był dorosły. Psowate może już takie są?
- Może trochę... - podszedłem do stawu, najpierw zacząłem pić, a potem wszedłem do wody, Mercy była obok mnie, dzięki skrzydłom, lepiej sobie radziła z likwidacją tego śluzu przy pomocy wody. Ja musiałem się wytarzać, ale nie powiem że to było nieprzyjemne, wręcz przeciwnie. Syn też chciał spróbować, mała także. W sumie nie była już taka strachliwa jak na początku. Po chwili brykała z Armenem na około, a kalectwo jej najwyraźniej wcale nie przeszkadzało. Podniosłem się, otrzepując się z wody.
- Leoś - zwróciła moją uwagę Mercy, kiedy się odwróciłem, uderzyła skrzydłem o wodę i znowu byłem cały mokry, aż grzywa opadła mi na oczy. Zaczęliśmy się wygłupiać i śmiać i to tak przy maluchach, które do nas dołączyły. Klaczkę ignorowałem, tolerując jakoś jej obecność i nie włączałem się do zabawy z nią, ona sama mnie unikała. To był nasz pierwszy dzień z dala od tamtego miejsca. Nie przejąłem się zbytnio tymi co zginęli, ani źrebakami, martwiłem się tylko o bliskich, ale wszyscy na szczęście byli cali i zdrowi. A kiedy wróciliśmy do stada radości nie było końca. Dom, rodzina, ten smak trawy, zapach kwiatów, które podarowałem Mercy, uwielbiałem sprawiać jej przyjemność. Byłem taki szczęśliwy że chciałem widzieć się nawet z Prakerezą. Ale pod koniec emocjonującego dnia sobie odpuściłem, wystarczyli mi rodzice, ukochana i syn. Zasnąłem u ich boku, no razem z Iskrą, czyli tą małą co z nami przyszła. Iskra została z Mercy, bo trudno było mówić o jakiś relacjach między nami, nie potrafiłem być dla niej nawet wujkiem. Wciąż była to dla mnie obca klaczka i uparcie trzymałem własnego zdania.


niedziela, 26 czerwca 2016

Drugie ja cz.14 - Od Malaiki/Cimeries'a

Biegłam już przez jakiś czas, sapiąc ciężko. Moja kondycja znów dawała się we znaki, ale nie odpuszczałam, musiałam jak najszybciej dotrzeć do stada. Byłam pewna że nie uratuje Cimeries'a sama, potrzebowałam wsparcia. I to jak najszybciej. Czym bardziej się oddalałam, tym bardziej byłam zmęczona, a nogi coraz bardziej odmawiały mi posłuszeństwa. Naiwnie wymachiwałam skrzydłem jakie mi pozostało, jakbym chciałam polecieć. Tak... Latać mogłam chyba tylko w snach, albo z czyjąś pomocą, ale nie sama, już nigdy... To jednak nie było najgorsze. Moja matka stanowiła najgorszy problem, nie mogłam znieść tego że odebrała mi Cimeries'a, że zmusiła go do tego żeby z nią został... Przyspieszyłam, po chwili odkryłam że to wymachiwanie skrzydłem wcale nie jest takie głupie, mogłam wykorzystać je by móc bardziej się rozpędzić, pomagałam sobie w biegu. Aż do momentu w którym upadłam wycieńczona, otarłam sobie nogi o twardą ziemie, brzuch i trochę pysk. Minęło kilka godzin, a do stada było jeszcze daleko. Podniosłam się na siłę, pomagając sobie skrzydłem, dalej szłam, ledwo oddychając. Usłyszałam czyjeś kroki, rozejrzałam się szybko. Okazało się że nie jestem tu sama, śledziło mnie kilka ogierów, do tego widziałam ich już. Byli ze stada Madri.
- Czego chcecie? - spytałam, chciałam unieść głos by wydać się groźniejsza, nie miałam sił. Zresztą ich i tak nie przerażały moje kły, tak jak innych.
- Nieźle jak na taką kalekę - odezwał się jeden z ogierów. Nawet nie starali się mnie otoczyć, widzieli przecież jak bardzo byłam zmęczona. Szli sobie obok, na dodatek szybciej ode mnie.
- Ledwo zipiesz... Dokąd się tak spieszysz? Do stada? - dodał kolejny: - Nie musisz dojść tam natychmiast. To jasne że wcale nie chcesz wracać i zapomnieć o wszystkim.
- Madri przewidziała że spróbujesz wrócić i odbić jej Cimeries'a - wtrącił trzeci.
- Odbić? On wcale nie chciał z nią być! - krzyknęłam, zatrzymując się gwałtownie.
- A skąd możesz to wiedzieć? Spałaś... Prawda jest taka że spodobała mu się Madri bardziej od ciebie, zakochał się w niej.
- Nie uwierzę w to!
- A kto by chciał mieć na głowie kalekę?
- Ja jestem o wiele bardziej warta niż moja matka! - krzyknęłam, poniosło mnie, to za bardzo bolało, nie mogłam pojąć jak własna matka mogła mi odebrać kogoś kogo kocham... Jak? Oberwałam za to w głowę, tak mocno że ogarnęła mnie ciemność i upadłam bezwładnie na ziemie.

Ocknęłam się w środku lasu, najwyraźniej nad ranem, albo jeszcze w nocy. Było dosyć ciemno, a sam las wydawał się obcy. Rozejrzałam się, były tu te ogiery i moja matka. Na jej widok podniosłam się gwałtownie.
- Co mu zrobiłaś?! - krzyknęłam, roześmiała się.
- Serio? Nadal nie rozumiesz? Cimeries jest teraz ze mną i lepiej żebyś się nie wtrącała - zmierzyła mnie wzrokiem, nie mogłam znów spojrzeć nigdzie indziej.
- On cię nie kocha! I nigdy nie będzie!
- Czemu jesteś taka pewna? Wierzysz w to że on miałby być... Z kaleką? - zrobiła taką minę jakby się mną brzydziła, spojrzałam na nią krzywo.
- Na pewno nie chciałby być z takim kimś jak ty - parsknęłam, nie mogłam w to uwierzyć, ale jej nie znosiłam. Choć w głębi duszy czułam że to nadal moja matka.
- Czego mi brakuje? Jestem piękna, silna, a przede wszystkim, nie jestem kaleką, ani mrocznym koniem, jak ty...
- Za to twój charakter jest godny pożałowania.
- Nie pytałam cię o zdanie - zamachnęła się skrzydłem, myślałam że mnie uderzy, ale zatrzymała je: - Twoim zadaniem jest się nie wtrącać, zapomnisz o tym co było, nie odezwiesz się słowem, albo... Przyczynisz się do czyjeś śmierci, właśnie.
- Nic mu nie zrobisz!
- Mówisz o Cimeries'ie? A to zabawne... Ja? Ja miałabym mu coś zrobić? Przecież to mój ukochany - rozłożyła skrzydła: - Mówiłam o członkach stada do którego należysz, jeden po drugim, niewinny, będzie umierał, jak tylko się wtrącisz, jak powiesz choćby jedno słowo o tym co się tu stało. Chyba że nie przeszkadza ci to że będziesz miała kogoś na sumieniu - wzbiła się w powietrze, śmiejąc się przy tym: - Może chociaż w tym będziesz podobna - po czym odleciała. Ogiery odeszły w ślad za nią. A kiedy zostałam sama, zauważyłam obok drzewa martwe źrebie, to chyba było ostrzeżenie. Podniosłam się idąc dalej w stronę stada, zastanawiałam się skąd moja matka miałaby wiedzieć co zrobię... Chyba musiałaby mnie śledzić, ale nikogo nie mogłam wypatrzeć.

Matka nie bez powodu zostawiła mnie w obcym lesie, błądziłam po nim kilka dni, gdybym latała już dawno bym się stąd wydostała. W końcu jednak mi się udało stąd wyjść i wrócić do stada. Weszłam w nocy do jaskini i jak tylko się położyłam to zasnęłam. Rano budząc się natychmiast, pobiegłam szukać przywódców. Niespodziewanie potknęłam się o jakąś klacz, leżącą na ziemi. Była martwa. I na szczęście obca. Ślady krwi widoczne na trawie, wskazywały na to że ktoś ją tu przytargał, poszłam tym śladem, chciałam wiedzieć czy ten ktoś nadal tu jest. To chyba nie był przypadek. Doszłam do tych ogierów ze stada mojej matki, którzy stali obok plaży i patrzyli na mnie jak do nich podchodzę, spodziewali się mnie? Najwyraźniej, zacisnęłam zęby ze złości.
- Jak się domyślasz to kolejne ostrzeżenie - odezwał się jeden z nich.
- Nie próbuj niczego - zagroził drugi: - Wystarczy jeden głupi błąd, a ktoś zginie przez ciebie, i to z twojego stada, a nie obcy.
Poszli w stronę gór, a dwoje z nich wyruszyło do lasu. Nie chciałam mieć nikogo na sumieniu, jak miałabym z tym żyć? Ale Cimeries... Musiałam wyruszyć sama, chociaż spróbować jakoś mu pomóc. O ile chciał tej pomocy... Chociaż go zobaczę...

I wyruszyłam, na miejsce dotarłam trzy dni potem. Próbowałam się zakraść, ale od razu mnie zauważyli i doprowadzili do Madri.
- Chyba się nie zrozumiałyśmy, ale skoro tak... Właśnie w tym momencie ginie któryś z koni...
- Nie! - krzyknęłam: - Nikomu nie powiedziałam...
- Nie tylko o to chodziło, miałaś się nie wtrącać.
- Pozwól mi go zobaczyć... - w oczach pojawiły mi się łzy, ale szybko je powstrzymałam.
- Niech będzie, ale po tym już tu nie wrócisz - ruszyła, a za nią ogiery, które mnie prowadziły. Madri pokazała mi Cimeries'a z daleka, chciałam się z nim spotkać, porozmawiać.
- Teraz już odejdź - uśmiechnęła się szyderczo.
- Cimer... - nie zdążyłam nawet krzyknąć, bo jeden z ogierów złapał mój pysk.
- Chcesz żeby zginął drugi koń? Już jednego masz na sumieniu...
Zawróciła, próbowałam się wyszarpać, ale nie mogłam, w końcu puścili mnie w obcym miejscu.
- On jest mój, zrozum to w końcu, a na dodatek, będziemy mieli wkrótce źrebaczka - zaśmiała się, było po mnie widać, jak bardzo mnie to zabolało. Matka odleciała, ogiery zostały tu ze mną, pilnowali mnie. Nie dając się zbliżyć do ich stada, nie rozumiałam jednego, dlaczego mnie nie atakowali. Może to za sprawą Cimeries'a?
- Wracaj do domu - powiedział gniewnie jeden z nich.
- Nigdzie stąd nie pójdę! - krzyknęłam. Położyłam się na ziemi, nie mogłam znieść tej bezsilności.
- Głupia - parsknął, wracając do grupy ogierów, dyskutowali o czymś między sobą, oddalili się ode mnie, ale nadal strzegli granic. Na noc zmieniali się co kilka godzin. Nie mogłam trafić na moment kiedy wszyscy spali. Do puki tu byłam nie odpuszczali.

Minęło kolejne kilka dni, miałam nadzieje że chociaż Cimeries zauważy tu moją obecność, ale byłam niemal pewna, że Madri będzie go trzymała daleko ode mnie. Dziś znów do mnie przyszła, byłam ciekawa czy Cimeries zauważył, którekolwiek z jej zniknięć.
- Ile jeszcze będziesz marnowała tu czasu? - spytała patrząc na mnie z nienawiścią.
- Chcę się zobaczyć z Cimeries'em, porozmawiać z nim... Nie odejdę stąd do puki...
- To się robi nudne, zaprowadźcie ją do jej stada i nie pozwalajcie jej się oddalić - przerwała mi, kierując swoje słowa do ogierów: - Teraz się przekonasz że nie żartowałam - zmierzyła mnie wzrokiem, tymczasem ogiery złapały mnie za grzywę i zaczęły stąd wyprowadzać. Krzyczałam, szarpałam się, uderzałam ich skrzydłem, do puki mi go nie przytrzymali, udało mi się nawet wykrzyknąć kilka razy "Cimeries". Matka wydawała się jednak nazbyt spokojna, jakby pewna że Cimeries mnie nie usłyszał. Pod koniec drogi z desperacji zraniłam któregoś kłami, kopnął mnie w nogi, tak że runęłam na ziemie, myślałam że mi je połamie.
- Ty!
- Daj spokój... - powstrzymał go drugi przed uderzeniem mnie. Pomógł mi wstać i popchnął w stronę Zatopi, dalej szłam już sama. Byłam wściekła, gdybym mogła latać, nie mogliby mnie tak kontrolować, zwiałabym im, ale nie mogłam, pozostało mi się tylko poddać, lecz nie potrafiłam sobie odpuścić, nigdy. Jak tylko wróciłam do stada, zobaczyłam martwe ciało klaczy i to ze stada. Leżała w trawie, a po jej ranach było widać że zabił ją koń. Chyba miała na imię Keysi. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Stała przy niej starsza klacz, chyba jej matka, z jej pyska nie umiałam odczytać żadnych emocji. Cofnęłam się do tyłu, najpierw doznałam szoku, czułam się temu winna. Zawróciłam do tych ogierów momentalnie, już zagniewana.
- Jak mogliście?! - krzyknęłam.
- Madri cię ostrzegała, ona nie żartuje, nigdy - powiedział jeden z nich: - Zajmij się własnym życiem, a wszystko będzie w porządku.
- Nie daruje wam tego! - krzyknęłam jeszcze głośniej, dziwiłam się samej sobie, pierwszy raz to czułam, chciałam się mścić, a przecież ja nigdy nie...
- Co ty nam możesz zrobić? - zaśmiał się ogier, a zaraz za nim kolejni.
- Nic... - powiedziałam bezsilnie, odchodząc zrezygnowana, chciałam żeby tak myśleli. Było zupełnie inaczej. Chciałam powiedzieć o wszystkim przywódcą, upewniłam się tylko jak najlepiej umiałam że zostałam sama. Wydawało mi się że już mnie nie śledzą, że ich nabrałam, w końcu nigdzie nie mogłam dostrzec choćby jednego z nich, ale coś czułam że za łatwo poszło. Niespodziewanie Cimeries wylądował przede mną, zlękłam się aż, ale po tym wtuliłam się w niego mocno. Myślałam że to sen.
- Malaika... - zdążył tylko tyle powiedzieć i odepchnąć mnie od siebie. Zaraz po tym usłyszeliśmy krzyk, bardziej z gniewu niż bólu, zauważyłam Madri, a za nią chyba całe jej stado.
- Nie tak się umawialiśmy! Teraz pożałujecie oboje! - krzyknęła, konie ruszyły wprost na nas, na domiar złego nasze stado było z tyłu, zupełnie nie przygotowane...


Cimeries (loveklaudia) dokończ 


sobota, 25 czerwca 2016

Samotność cz.57- Od Marcelli/Leona

Czekałam z synem, kilkoma klaczami i źrebakami w tunelu pod ziemią, którego wejście było zasłoniętą materiałem z prześwitami gdzieniegdzie, zielonym, najwyraźniej to musiało być ludzi, bo skąd niby takie coś, tylko ich a pozatym, widziałam podobne kiedy byłam u nich w niewoli.
-Mamo...
-Tak synku?
-Boję się o tatę, a jeśli już nie wróci?
-Nawet tak nie myśl, tata jest silny, wiesz o tym...
-Wiem, ale tamten mroczny koń też był a go zabiły
-No....- nie wiedziałam co odpowiedzieć synowi, argumentów już nie miałam, po prostu mi ich zabrakło wcześniej już zapewniając syna że jego ojcu nic nie jest, chociaż sama zaczęłam wątpić czy jest cały.
Do środka wpadło światło, ktoś wszedł rozchylając materiał.
-Mercy twoja zguba- do środka wszedł wujek a zaraz za nim Leo, poderwałam się aż z ziemi
-Gdzieś ty był- przytuliłam go, pomimo że cuchniał niesamowicie, ale nie zwróciłam na to zbytniej uwagi.
-Widzisz Armenek, mówiłam że tacie nic nie będzie- spojrzałam na syna który stał już między nami, ale po chwili stracił nami zainteresowanie, wyszedł na zewnątrz
-Armen wracaj- powiedziałam nieco ostrzej, ulżyło mi jednak kiedy syn podszedł do jakiegoś liska
-Spokojnie, to tylko Dev, lis który...że tak powiem, mi pomógł
-No dobrze, ale Armenek wracaj do środka- długo go namawiać nie musiałam, wbiegł razem z lisem do tunelu
-Zaraz będziemy iść dalej, sprawdzamy teren czy jest czysty, do wyjścia zostało nam kilka kilometrów, może ze dwa, nie więcej, jak tam się dostaniemy to jesteśmy już wolni
-A co wtedy z tym lasem?- spytał Leo
-Zostanie spalony, jakby nigdy go tu nie było, wytępimy to dziadostwo
-Tytan- rozmowę przerwał jeden z łowców, wbiegł do środka
-Czysta droga?
-Tak, jak jacyś byli to ich zabiliśmy, rozpyliliśmy tą trutkę, powinna ich chwilowo powstrzymać, może nas nie wyczują
-Oby, weźmiemy pochodnie, idźcie po nie, a ja ich zbiorę w jedną grupę- Tytan wyprowadził wszystkich, jak narazie jest cisza i spokój, ale coś czuję że nie nadługo, jest cicho...aż za cicho, taka cisza przed burzą.
-A ja mam propozycję- na przód wybiegł ten mały lis, prosto pod nogi wujka
-Mógłbyś uważać- parsknął
-Dobrze, dobrze...ale mam dobry pomysł
-No jaki?
-Zostało mi jeszcze tego ich śluzu, moglibyśmy się tym wysmarować, to i tak jest bezmózgie, pomyśli że jesteśmy jednymi z nich i nas przepuszczą, nie atakują też śmiertelnie chorych, albo chorych na ciężką chorobę
-W sumie to dobrze myślisz, starczy dla wszystkich?
-Nie wiem, może i tak
-Pokaż ile tego masz- lis otworzył swoje dwie dwie torby, wujek zamyślił się na chwilę
-Dobra, pokryjemy tylko tych którzy muszą przeżyć- doszliśmy już do drugiej grupy, wujek kazał się wszystkim ustawić w jednym rzędzie.
-Źrebaki na przód, wszystkie- nakazał, mimo niepewności Leo, póściłam syna. Wszystkie zostały pokryte śluzem i odstawione na bok
-Teraz pokolei będę wyznaczał tych, którzy będą tym pokryci, musi starczyć ten dla nas, łowców- pierwsi zostaliśmy wywołani my, później kilka klaczy w najlepszym stanie, te zwykłe jak i mroczne, na końcu ogiery, w sumie to z mrocznych wziął prawie wszystkich, oprucz tych już rannych i słabszych, słabym koniom kazał iść na sam tył, one pozostały same sobie.
-Przepraszam ale takimi prawami żądzi się natura, przeżywa zdrowy, słaby umiera- powiedział wujek-szybciej- pogonił nas, strasznie żal mi się ich zrobiło, nie prostestowali bo bali się wujka, nie uciekali z nadzieją że uda im się tak samo jak nam, Dev mówił że zostawiają śmertelnie chorych, tamte konie jedynie były albo stare, ranne albo po prostu zbyt słabe.
-Mercy szybciej, nie oglądaj się już tak za siebie-Leo złapał mojej grzywy, chcąc nie chcąc musiałam ich zostawić i przejąć się sobą i rodziną, najważniejsze aby im nic nie było.

Przeszliśmy już spory kawałek, doszliśmy do wyjścia i byśmy juz byli wolni gdyby nie to że mutanty zagrodziły wyjście.
-Myślcie sobie o mnie co chcecie, ale jeszcze mi podziękujecie- spojrzał na nas mój wujek, cofnął się na sam tył grupy i uderzył kopytami o ziemię, zwracając tym samym uwagę mutantów, domyśliłam się o co chodzi, chciał aby popędziły za tamtymi końmi, i jak chciał tak się stało, podeszły mi aż łzy do oczu widząc jak desparacko próbują uciec.
-Szybko, teraz mamy okazję- wujek zdjął łańcuch który zamykał ogromne dzwi, Otworzyły się, wszyscy, w tym my, bez namysłu popędziliśmy przed siebie, wybiegając na otwartą przestrzeń.
-Idźcie za nim, zaraz się rozejdziecie ale najpierw spalimy ten las- jeden z łowców z nami został, a reszta poleciała w stronę lasu, jeden z nich rozniecił ogień poprzez swoją moc, inny wywołał silny wiatr który rozniecił ogień jeszcze bardziej, słychać było krzyki tych co przeżyli i jęki mutantów, a smród ich spalonych ciał niósł się na wszystkie strony. Kiedy wszystkie drzewa już runęły na ziemię a ogień już gasł, inny z łowców wywołał wodę która zaczęła wypływać z ziemi, zalewając cały obszar tego lasu, zniknął praktycznie z powierzchni ziemi.
-To już koniec tego piekła- powiedział ktoś za nami
-Jesteście już wolni, wracajcie do swoich domów- powiedział wujek który przed nami wylądował
-A ty? może wrócisz z nami do stada?- zaproponowałam
-Nie, może jeszcze cię odwiedzę, w końcu jesteś moją jedyną rodziną...
-Znajdziesz mnie?
-Tak, na pewno o to się martwić nie musisz, powodzenia Mercy, i nie pakujcie się już w kłopoty
-Postaramy się, co nie Armenek? i Leo- spojrzałam na nich obojga
-No pewnie kochanie
-No mam taką nadzieję- uśmiechnęłam się
-Wracajmy już do stada- powiedział, pożegnałam się jeszcze z wujkiem i się rozeszliśmy.
-Leo poczekaj- zatrzymałam się
-Co takiego?- spytał, odwróciłam się, większość klaczy zabrała ze sobą te źrebaki, tylko jeden został, drobna klaczka, słabowidząca na jedno oko.
-Chyba nie chcesz...
-Tak chcę- poszłam w jej stronę, mała nieco się spłoszyła kiedy do niej podeszłam- spokojnie malutka- okryłam ją skrzydłem- chciałabyś z nami wrócić do stada?
-Yhymmm- przytaknęła leciutko idąc za mną
-Nie powinniśmy tego obgadać?
-Porozmawiamy w domu, narazie chodźmy
-Niech będzie- spojrzał na małą- porozmawiamy w domu


                                                                 Leon[zima999]^^Zakończ^^

niedziela, 19 czerwca 2016

Drugie ja cz.13- Od Cimeries'a/Malaiki

-Ty...zabiję Cię!- wrzasnąłem uderzając ją z całen siły skrzydłem, uderzyła o ziemię z hukiem
-Ejej...Tobie też radzę uważać- ostrzegła wbijając we mnie wzrok
-Myślisz że się boję?- uśmiechnąłem się szyderczo, rozłożyłem skrzydła chodząc naokoło niej
-Powinieneś, poza tą swoją beznadziejną furią nic więcej nie potrafisz zdziałać skarbie- podniosła się otrzepując z piachu, zbliżyła się o kilka kroków
-Nie zbliżaj się- odsunąłem ją skrzydłem
-Boisz się mnie kochanie?
-Chyba sobie kpisz?- zaśmiałem się, ja? jej? to chyba jakieś żarty, myślałem że padnę ze śmiechu- zabiłbym Cię zanim byś zdążyła zareagować...masz to cofnąć!- wskazałem na Malaike
-Bo co?
-Bo będziesz tego żałować do końca życia, nie zabiję Cię, ale sprawię że będziesz cierpieć do ostatnich swoich dni
-Nie bądź taki chop do przodu ogierasku, nie wiesz do czego jestem zdolna
-A Ty nie wiesz do czego ja- przeszyłem ją wzrokiem, ledwie co powstrzymywałem się przed furią
-Oj przystojniaczku, po co strzępić swoje nerwy przez jedną beznadziejną kalekę? hmyyy?
-Zejdź mi najlepiej z oczu- minąłem ją przechodząc do Malaiki, szturchnąłem ją dosyć mocno
-Malaika...ej, obudź się- bez skutecznie, nawet kiedy uniosłem jej łeb i opuściłem na łeb, nawet nie zareagowała.
-Wiesz co...- Madri podeszła do mnie lekko muskając mój bok
-Czego?- pasknąłem
-Mam taką propozycję...cofnę to co jej zrobiłam i pozwolę odejść...ale pod jednym warunkiem
-Jakim?
-Zostaniesz moim partnerem i zostaniesz ojciem moich źrebaków
-Że co?!
-Dobrze słyszysz, więc co?- zacząłem się wachać, Malaika zaczęła coś dla mnie znaczyć, nie chciałem jej śmierci, lepiej aby żyła bezemnie niż aby umarła...szybko o mnie zapomni, ale jak sobie nie poradzi z jednym skrzydłem? nie no, musi dać sobie radę.
-Propozycja zaraz przestanie być aktualna, zastanawiaj się szybciej
-Na pewno to cofniesz i pozwolisz jej odejść?
-Tak
-Przysięgnij
-Nie przesa....
-Przysięgnij!
-No dobrze, już dobrze, przysięgam
-To się zgadzam
-No i fantastycznie- wtuliła się we mnie gwatłownie, muskając moją szyję, myślałem że zaraz dostanę skrętu jelit, no ale jeśli Malaika ma żyć to zniosę wszystko.
-Teraz to cofnij
-Proszę bardzo- jej oczy lekko błysnęły, i jak na zawołanie Malaika się wybudziła
-Jesteś wolna, możesz sobie iść- Madri położyła na mnie swoje skrzydło
-Co? ale...Cimeries?
-Jesteś wolna, będziesz żyć....wracaj do stada
-A Ty?
-Ja...mną się nie przjmuj, już nie musisz znosić mojego charakteru
-Nie zostawię Cię, a na pewno nie z nią
-Malaika proszę...
-Nie słyszysz co On mówi?...wyjazd mi stąd- patrzyłem jeszcze na Malaike, zauważyłem jej szklane oczy, w końcu też się podniosła, przeszła obok mnie na chwilę przystając.
-Pomogę Ci- szepnęła na ucho- i dziękuję- uśmiechnęła się lekko i odbiegła, patrzyłem jeszcze jak znika za drzewami, westchnąłem ciężko.
-Pora przedstawić Cię mojemu stadu, oj zdziwią się kogo to będę mieć przy swoim boku, i lepiej aby żadna klacz nie próbowała mi się o Ciebie zbliżyć, bo inaczej skończy marnie- zaśmiała się radośnie, czasami zachowywała się jak chora psychicznie, te jej napady śmiechu, zupełnie nieuwzględnione, czasami to rozumiem, miała powód, ale bywało że i bez niego miała takie napady.
Poszedłem za nią w prost do stada, trochę liczyło ale większość to były ogiery.
W śród klaczy i źrebiąt, zobaczyłem tą samą kacz co na nią wpadłem, spojrzała w moją stronę, ale kiedy Madri skierowała swój wzrok w ich stronę, szybko go spuściła.
-Poznaj moich synów- zatrzymaliśmy się przy grupie ogierów- Tren, Oliver, Isant i Pablo, do mnie- zawołała, na przeciw wyszły nam cztery duże ogiery, trójka z nich posiadała skrzydła, tylko jeden z nich ich nie miał i najbardziej się wyróżniał, jasnosiwy, niemalże biały z czerwonymi "cieniami" na nogach, pysku i grzywie która była krótka i stojąca, przez jego grzbiet biegła też czarna pręga, oczy miał błękitne tylko że jedna tęczówka miała lekkie, czerwone zabarwienie, a przez jego pysk biegła blizna, od ucha, przez polik aż po chrapy.
-Od lewej, Tren, Oliver, Pablo i Isant- przedstawiła ich podchodząc do synów- moi ukochani synkowie, stanęła akurat przy Isancie, przy tym ogierze który zwrócił moją uwagę, spojrzał z góry na matkę niezbyt przyjemnym wzrokiem, wyglądał jakby się zmuszał do tego aby tu stać.
-A ten to kto?- spytał jeden z nich
-Cimeries...mój nowy partner a wasz ojczym- podniosła dumnie łeb zbliżając się do mnie
-Kolejny?- Isant przewrócił oczami parskając przy tym lekko
-Tak, kolejny...tym razem czegoś wart, a Ty co? znów masz zamiar się bulwersować?!
-Ja? ależ skądże matko
-Więcej pyskuj zakało rodziny, zejdź mi najlepiej z oczu!
-I z wielką chęcią- parsknął idąc w swoją stronę, a dokładniej to w stronę klaczy, kątem oka widziałem że podchodzi do tej znajomej mi klaczy, przytula ją lekko i o czymś rozmawia. Szybko jednak odwróciłem od nich wzrok kiedy to Madri pociągnęła mnie za grzywę.
-Chodź, pokażę Ci nasze miejsce do spania- zaczęła mnie gdzieś ciągnąć, chcąc nie chcąc musiałem za nią poleźć.
Zaprowadziła mnie do jakiejś jaskini, niewielkiej, jej wejście zasłaniały lniany i wiszące kwiaty, prowadziła mnie do środka, podłoże w połowie było wyścielone mchem, na końcu z ziemi wybijała woda, leciutko nawadniając roślinność tutaj się znajdującą, na ścianie wisiał też mnustwo wisiorków z kamieni szlachetnych, a na pułecce skalnej stały małe buteleczki z czymś kolorowym w środku.
-Jesteś jakąś szamanką czy co?- zakpiłem patrząc na to wszystko
-Być może- uśmiechnęła się, przetarła się o mój bok i złapała za grzywę przyciągając do siebie
-Jest tutaj spokojnie, miło...nikt nam nie będzie przeszkadzał- doskonale wiedziałem o co jej chodzi, aż mnie skręcało w środku na samą myśl, ale jeśli jej się sprzeciwię to może wysłać kogoś po Malaike i coś jej zrobią, a ja nawet nie zdąże zareagować na czas.
-Pierwszy raz to robisz że taki spięty jesteś?- przejechała mi po grzbiecie swoim skrzydłem, nic dziwnego że spięty jestem, to raczej ze złości do niej. Westchnąłem i w końcu poszedłem za nią, byleby nie było z tego źrebaków...


                                                                    Malaika [zima999] ^^Dokończ^^

wtorek, 14 czerwca 2016

Ból przeszłości cz.1 - Od Rosity, Ulrike, Shanti

Od Rosity
Przebudziłam się w środku nocy, a gdy próbowałam zasnąć, po głowie krążyła mi myśl o ucieczce, nie chciałam opuszczać Zatopi, tylko wyrwać się z jaskini. Miałam dość widoku skał i wciąż nie czułam się najlepiej w towarzystwie innych koni. Podniosłam się z trudem, upadając kilka razy, jakoś oparłam się o ścianę i po woli wyprostowałam nogi. Wyszłam kulejąc dosyć mocno, całe moje ciało było obolałe, ale w końcu mogłam być na zewnątrz. Mogłam nieco pochodzić. Chciałam potrafić się z tego cieszyć... Doszłam aż nad wodospad, położyłam się przy brzegu, wsłuchując się w szum wody, dźwięk był dość kojący, słyszałam go tyle razy w życiu, a teraz dopiero zauważyłam że potrafi uspokoić. I tam też dopiero zasnęłam i chyba pierwszy raz nie śniły mi się koszmary.
Obudziłam się rano, kiedy poczułam na swoim grzbiecie dość chłodny wiatr, przemarzłam nieco. Napiłam się wody, patrząc w swoje obicie, byłam cała ranna na ciele, nawet na pysku miałam rany. Obróciłam się, oglądając się cała, w jaskini nie było takiego światła jak tutaj by zobaczyć jak fatalnie wyglądam, w niektórych miejscach krew skleiła futro, głównie na dole, w okolicy brzucha. To oznaczało że krwawiłam po ocknięciu, bo wcześniej miałam na sobie opatrunki, a później już ich nie chciałam, bo nie chciałam żeby mnie dotykali. Zakryłam się ogonem, rozglądając się wokół, przestraszyłam się możliwością obecności jakiegoś konia. Nikogo nie było. Popłakałam się, nie myślałam o tym wcześniej, ale teraz przyszło mi do głowy że syn Zorro mógł mi coś uszkodzić, może nie będę już mogła mieć źrebiąt. Zresztą nie odważyłabym się na to... Nie chcę już więcej tego czuć...

Od Ulrike
Droga wyjątkowo długo się ciągnęła, a po nich ani śladu. Nie zrobiłam sobie nawet postoju na moment, chciałam ich znaleźć i szybko wrócić. Wykonać to zadanie jakie powierzyła mi Zima. Dzięki temu mogłam czuć się doceniona. Po za tym nie spodziewałam się takiego udanego powrotu do stada. A lepiej było mi być w nim niż tutaj, dlatego się spieszyłam. Do tego z jakiegoś powodu znów chciałam zobaczyć Zorro martwego. Odczuwałam radość z jego widoku, nie chciałam się temu opierać, nienawidziłam go tak samo jak i syna. I kto mi tego zabroni? Zmieniłam kierunek wyprawy i poszłam w to miejsce pełne zwłok. Tym razem przy zwłokach Zorro był i nasz syn, szkoda że nie wydobrzałam na tyle by teraz go zabić. Był sam, to była idealna okazja, jeden moment... Tylko że ojciec uczył go walczyć, nie był wcale taki łatwy do pokonania jak mi się wydawało. Zamierzałam zawrócić puki mnie nie dostrzegł, ale usłyszałam czyjeś kroki. Wokół panowała pustka i grobowa cisza i gdybym nie potrafiła się poruszać bezszelestnie syn pewnie i moje kroki by usłyszał. Stukoty kopyt były coraz wyraźniejsze, ukryłam się. Pewnie ten dorosły już bachor coś planował, może na kogoś czekał? W oddali pojawił się wreszcie przybysz, o dziwo widziałam go stosunkowo niedawno. To był Pedro, tylko co tu robił? Jakoś ciężko mi było uwierzyć że spiskował z moim synem, nie wiedziałam właściwie nic o nim, tylko tyle że Zorro nazwał go Bilberry i że był takim samym draniem jak on. Pedro z początku go nie zauważył, czyli jednak nie mieli ze sobą nic wspólnego. Zatrzymał się przy jakiś zwłokach, pochylił głowę i chyba nawet coś powiedział do tego martwego ogiera, przy którym stał. A syn tymczasem obserwował go. Do puki Pedro wreszcie się ruszył, idąc w jego stronę.
- Czego tu szukasz? - Bilberry zmierzył go wzrokiem.
- Tak się składa że tutaj leży mój ojciec! - krzyknął na niego.
- Mój też, leży przede mną... I wiesz kto do tego doprowadził? 
- Nie ważne, widziałeś... - przerwał, patrząc na to co miał na szyi Bilberry. Nie widziałam tego u niego nigdy wcześniej, nie nosił żadnych naszyjników. 
- Skąd to masz?! Co jej zrobiłeś?! - Pedro zbliżył się do niego gwałtownie, uderzył wręcz o niego swoim ciałem, to zderzenie musiało boleć. Nie wiedziałam do końca o co chodzi.
- To takie moje trofeum... - zaśmiał się: - Nawet nie wiesz jak było miło ją posiąść, a potem zabić... 
Syn wylądował z hukiem na ziemi, tak gwałtownie uderzył go Pedro, a potem rzucił się na niego, zaczęli się szarpać i walczyć. Pedro kopał go i gryzł, nieraz nacierał na niego całym ciałem, nie zważając na własne rany. Bilberry nie był mu dłużny, Zorro wiele go nauczył, radził sobie równie dobrze jak Pedro. Przewracali się na wzajem i na wzajem walczyli równie gwałtownie i nieustępliwie. Życzyłam synowi jakiegoś potknięcia, żeby Pedro zyskał nagle nad nim przewagę. Chciałam żeby go wykończył.
- Ty bydlaku! Zabiję cię! - przycisnął go do ziemi, znosząc jego kopnięcia. Nawet nie wiedział że ucieszyłam się z tych słów, wreszcie mogłam być pewna że to walka na śmierć i życie.
- Ty?! Mnie?! Chyba sobie kpisz! - syn zrzucił go z siebie i zaatakował od razu, gdy Pedro
wylądował na ziemi. Odepchnął go jakoś, poderwał się stając od razu dęba, Bilberry także, zderzyli się obaj. Pedro trafił go w klatkę piersiową, a Bilberry wcelował w głowę. Ten, który miał zabić mojego syna, nagle opadł z sił, złapał go tylko za naszyjnik zrywając go z jego szyi i upadł. Widziałam szyderczy uśmiech na pysku syna, jednocześnie jeszcze bardziej go nienawidząc, to on miał zginąć. I chciałam żeby tak właśnie się stało, zaślepiła mnie żądza zemsty. Już miał zadać ostatni cios Pedro, ale ja wyskoczyłam z kryjówki, szarżując wprost na niego, byłam zbyt daleko, by zaatakować znienacka. Bilberry z łatwością odskoczył w bok. Zatrzymałam się gwałtownie, dopiero teraz zdając sobie sprawę jaką głupotę popełniłam. Byłam sama przeciwko synowi, bo Pedro stracił już dawno przytomność. Nie bałam się go i nigdy nie będę, ale tu chodziło o zdrowy rozsądek, w moim stanie powinnam unikać walki.
- Miło cię znów widzieć... Mamo... - syn uśmiechnął się do mnie, zaczął mnie okrążać, typowe: - Przemyślałem parę rzeczy i... Chciałbym zacząć wszystko od nowa, jesteś moją matką więc... Mam nadzieje że dasz mi szanse, mimo przeszłości. Nie będę się już nad tobą znęcał...
- Nienawidzę cię i nigdy ci tego nie wybaczę! Nie jestem już twoją matką, ani ty moim synem! - wykrzyknęłam, z nieukrywaną nienawiścią w głosie, przeszywając go wzrokiem, nie spuszczałam z niego oka ani na sekundę.
- Ja nic takiego ci nie zrobiłem! To ojciec bardziej się na tobie wyżywał, ja tylko cię uderzyłem raz czy dwa... Mamo, wróć do mnie, potrzebuje mieć kogoś blisko, tata już nie żyję, ale ty...
Zaśmiałam się nerwowo, chcąc mu pokazać co o tym myślę, chyba sobie ze mnie kpił, miałam wrócić do niego? I udawać że jest moim ukochanym synkiem? Nigdy nim nie był.
- Wolisz tu zginąć czy przystać na moje warunki?!
- A więc to są warunki? - powiedziałam ironicznie. Odwróciłam od niego głowę. A on zbliżył się do mnie, ani drgnęłam, gotowa na jego atak, przyzwyczaiłam się już.
- Od kiedy się urodziłem to... Nigdy mnie nie kochałaś, nie okazałaś mi żadnych uczuć, a ja tego chciałem, chciałem żebyś mnie kochała jak syna, którym jestem... Dlatego cię biłem razem z ojcem, bo on w przeciwieństwie do ciebie mnie kochał. Całe dzieciństwo spędziłem na tym żebyś mnie chociaż przytuliła!
- Ale ja cię nie chciałam! Nie prosiłam się o źrebaka! Nienawidzę twojego ojca i ciebie także! - krzyknęłam na niego, odpychając go od siebie.
- Ach tak?! - uderzył mnie mocno, wywróciłam się na ziemie, a wtedy przycisnął mnie do niej, całym swoim ciężarem.
- Zawsze byłeś taki jak on! - szarpnęłam się, trzymał tak mocno że poczułam przy tym ból.
- Nie prawda! Jak byłem mały to bardzo przeżywałem co robił ci tata... Nie pamiętasz już?! Jak chciałem go powstrzymać...
Oczywiście że pamiętałam, milczałam jednak, patrząc na jego bliznę przy łopatce, to była pamiątka kiedy próbował powstrzymać Zorro, który mnie torturował, rzucał na ściany, kopał... I wtedy ten jeszcze mały ogierek, próbował go odciągnąć, wciąż mu przerywał, wskakiwał pomiędzy nas, aż w końcu oberwał na tyle boleśnie że nie mógł wstać. Nienawidziłam go tak bardzo że nawet wtedy mu nie współczułam, ani teraz nie zważałam na to. Chciałam by cierpiał jak ja i żeby jak ja został wychowany na tego złego, żeby dźwigał ten sam ciężar.
- Nie jestem taki jak on! - zaczął mnie bić, raz po raz, wykrzykując "Nie jestem!". Udało mi się go jakoś uderzyć w czułe miejsce, wyszarpałam się. Zaczęłam biec, a on ruszył za mną.
- Masz rację, jesteś groszy od niego! - wykrzyknęłam, żeby jeszcze bardziej go rozzłościć.
- Zorro nie skrzywdził tyle klaczy co ty i nie był aż tak brutalny - zawołałam, oddalając się z każdą chwilą i widząc jego wściekłość, bo nie mógł biec szybciej. Był bardziej ranny niż ja. Pedro zostawił mu na ciele bardzo dużo pamiątek po walce. Do tego ja byłam odporniejsza na ból niż syn.

Od Shanti
Martwiłam się coraz bardziej o córkę, zniknęła na tak długo, a ja miałam coraz gorsze wyrzuty sumienia, bo zostałam tutaj, razem z Snow'em i Safirą. Wysłałam tylko Szafira na poszukiwania. Bałam się że coś jej się stało, Snow także. Ukochany został z nami, bo ktoś musiał nas chronić, to nie był najlepszy pomysł odejść ze stada. Mogłam porozmawiać z obojgiem przywódców, Danny na pewno nie zgodziłby się na wyrzucenie ze stada Safiry, przecież nic złego nie zrobiła, do tego była jeszcze mała. Może Azura, choć mała, miała rację.
- Mamo, spójrz... - nagle Safi odwróciła moją uwagę, podniosła się z ziemi, Snow ją zatrzymał nim pobiegła.
- Nie widzicie? To Azura - wskazała w dal. Rzeczywiście w naszą stronę szła Azura.
- Córeczko... - podniosłam się z ziemi, upadając po chwili.
- Snow... Idź do niej - poprosiłam partnera, ruszył od razu, a Safira podeszła do mnie.
- Widzisz mamo, mówiłam że nic jej się nie stanie.
Uśmiechnęłam się do małej, a potem spróbowałam znów wstać, na darmo, ale przynajmniej widziałam jak Snow przyszedł z córką, która do mnie nie podeszła, ale z tego co słyszałam, co mówiła tacie, okazało się że Karyme wróciła.
- My też możemy wrócić - powiedziała w pewnym momencie Azura.
- Serio? - wtrąciła się Saf.
- Serio - Azura przewróciła oczami, patrząc na nią krzywo.
- Tłumaczyłam ci już, to nie wina Safiry... - dodałam.
- A niby kogo? - córka spojrzała na mnie niezbyt przyjemnie.
- Dość Azura, nie możesz być wiecznie obrażona, martwiłam się o ciebie, wiesz że nie mogę chodzić, gdzie byłaś?
- W stadzie - odpowiedział za nią Snow, kiedy postanowiła milczeć.
- Właśnie, wszystko opowiedziałam już tacie - dopowiedziała.
- Zostawicie nas na chwilę same? - spojrzałam na Snow'a i Safirę.
- Dobrze, mamo.. - Safira pierwsza odeszła, a Snow poszedł za małą, miał już do niej lepszy stosunek niż wcześniej, wydawało mi się że nawet ją polubił.
- Azura, chodź... - wskazałam jej miejsce obok siebie, podeszła niezbyt chętnie.
- Safira jest członkiem naszej rodziny...
- Nawet nie jesteś jej mamą, tylko moją! - wykrzyknęła.
- Ciii... Wiesz że nie chcę żeby na razie o tym wiedziała.
- To nie sprawiedliwe...
- Ona jest mała, młodsza od ciebie, do tego straciła matkę...
- Ja też, bo ona mi ją odebrała! - córka odwróciła się do mnie tyłem.
- Azura, proszę cię... Chciałabym żebyś traktowała Safire chociaż w połowie tak jak ciebie traktuje Karyme.
- Ale Karyme to moja siostra...
- Safira też...
- Nie prawda - zaprzeczała, uparcie stojąc do mnie tyłem. Westchnęłam lekko, już dawno powinnam jej o czymś powiedzieć, ale jakoś nie potrafiłam tego zrobić. Azura nie wiedziała że Karyme nie jest moją prawdziwą córką, ani jej siostrą.
- No dobrze, ale to nie zmienia faktu że tak czy inaczej należy do rodziny i to nie powód żebyś tak ją traktowała, nikogo nie należy tak traktować... - przerwałam, bo córka odeszła ode mnie kilka kroków i wcale nie zamierzała się zatrzymywać.
- Azura, dokąd idziesz? - spytałam zdziwiona, ignorowała mnie: - Azura! - krzyknęłam, próbując wstać. Jak zwykle, nie mogłam, czułam się bezsilna, zaczęłam wołać za Snow'em i córką na przemian, po woli znikała za horyzontem, mimo moich nawoływań. Kiedy Snow zjawił się przy mnie, od razu poszedł za Azurą.

Od Rosity
Po jakimś czasie weszłam do wody, obmyć rany, a potem na brzeg, oplatając je roślinami, które przywołałam mocą, w ten sposób sama zrobiłam sobie opatrunki. Myślami wciąż byłam przy tym koszmarze, nie umiałam skupić się na niczym innym. Po woli żałowałam że jestem tu sama, gdy byłam z kimś, zmuszał mnie przynajmniej do rozmowy.
- Rosita... Czemu wyszłaś bez słowa? - niespodziewanie usłyszałam głos mamy, musiałam mocno się pogrążyć w myślach żeby nie słyszeć jak tu biegnie i to z tatą.
- Nic mi nie jest... - spuściłam głowę i mocno skuliłam uszy.
- Zostawię was na chwilę same, muszę powiedzieć reszcie że się znalazła - tata odszedł od nas, oglądając się jeszcze do tyłu.
- Jakiej reszcie? Myśleliście że ucieknę? - zdziwiłam się, patrząc z pod grzywy na mamę, wydawało się że jest lepiej, bo od ocknięcia na nikogo nie spojrzałam tak jak w tym momencie.
- Nie... Po prostu bałam się że coś ci się stało - mama podeszła do mnie bliżej, chciała mnie przytulić, ale po woli cofałam się do tyłu.
- Spanikowałam i kazałam innym cię szukać, twój tata miał rację że nie potrzebnie. Dlaczego wyszłaś? Jeszcze nie wydobrzałaś, powinien ktoś przy tobie być, w razie czego... - mówiła dalej, a ja znów spuściłam wzrok. Chyba jednak wolałam być sama.
- Chciałam pobyć sama... Nie musicie przy mnie czuwać...
- Powiedź, co się na prawdę wydarzyło, po zwykłym pobiciu tak byś się nie zachowywała.
- Nic... - cofnęłam się do tyłu.
- Powiedź, chcę ci jakoś pomóc córeczko - nalegała. Nie chciałam nawet tego pamiętać, a co dopiero się zwierzać, zrobiłam to przy Karyme, ale ona wiedziała, a rodzice nie wiedzą i wolę żeby nie wiedzieli, ani nikt inny.
- Przejdzie mi, wszystko mnie boli dlatego wolę żebyście mnie nie dotykali... - spojrzałam znów na mamę, miała w oczach łzy, dlaczego nie wyczuwałam jej emocji? Potrafiłam to od źrebaka, a teraz nie udawało mi się to przy żadnym koniu.
- Nie martw się mamo, wszystko jest dobrze - skłamałam, uśmiechając się na siłę: - Zostawisz mnie samą, chcę odpocząć przy wodospadzie... - położyłam się już. Mama nie zamierzała odejść, a za chwilę pewnie przyjdzie też tata.

Od Ulrike
Zgubiłam syna, wracając do zadania jakie powierzyła mi przywódczyni. Sądziłam że potrwa to kolejne kilka dni. A kiedy myślami byłam przy odpoczynku, natknęłam się na niebieską klaczkę idącą w moją stronę, a w oddali zdaje się ktoś ją nawoływał.
- Masz na imię Azura? - spytałam, słysząc gdzieś daleko jej imię.
- To nie twoja sprawa - chciała mnie wyminąć, stanęłam jej na drodze, mierząc ją wzrokiem, nie była mi dłużna, jej spojrzenie było równie złowrogie co moje.
- Widzę że masz charakterek...
- Przepuść mnie!
- Nie radziłabym ci tam iść - właśnie stamtąd wracałam, a dla małej nie byłoby to najprzyjemniejsze wspomnienie, widzieć tyle zwłok i jeszcze spotkać mojego syna...
- Azura, czemu sobie poszłaś? - podszedł do nas dość duży ogier, albinos. Dopiero po chwili go poznałam.
- Snow, dobrze że jesteś, tak się składa że was szukam - zaczęłam.
- A po co?
- Dowiesz się na miejscu, chodźmy... - ominęłam klaczkę, nie przepadałam za źrebakami, to chyba przez mojego syna... Nie wiedziałam, po prostu ich nie lubiłam.
- A dokąd idziemy? - Snow wziął małą na grzbiet, pomimo jej protestów.
- Do was, Zima chcę żebyście wrócili, chcę was przeprosić za wszystko... Nie wiem za co dokładnie i dlaczego odeszliście, tego nie mówiła... - zaczęłam, zbliżając się wraz z Snow'em do Shanti i jakieś karej klaczki, która... Chyba miałam omamy, bo klaczka wyglądała mi jak mała kopia Shady. Zamrugałam kilka razy oczami, stanęłam, nie wiedząc czy iść dalej i o co tu chodzi, to mógł być duch?
- Czemu stoimy? - spytał Snow, Azura zeskoczyła nagle z jego grzbietu, myślałam że połamie sobie nogi, zrobiła to zbyt gwałtownie i zupełnie nie ostrożnie. Odbiegła od niego.
- Azura wracaj! - Snow ruszył za nią, zostawiając mnie samą. A chciałam go spytać czy widzi tą klaczkę tak jak ja.

Od Rosity
Zasnęłam jakoś słysząc rozmowy rodziców, nim pogrążyłam się w głębszym śnie tata przekonał mamę żeby poszła z nim się przejść. Nie spałam nigdy w środku dnia, ale tak jakoś wyszło, myślałam że mi ulży i sen jakoś ukoi nachodzące mnie myśli. Nic z tego, miałam koszmary, z których od razu się rozbudziłam. Po czym starałam się uspokoić oddech, sapałam ciężko. Przestraszyłam się nagle, zauważając cień na ziemi, poderwałam głowę, oglądając się do tyłu i jednocześnie podnosząc się gwałtownie.
- To tylko ja - okazało się że to Karyme.
- Mama cię tu wysłała czy...
- To też, martwi się o ciebie, zresztą nie tylko, ciągle chce być przy kimś z was, nie wiem co jej się nagle stało. Żebyś widziała jak zareagowała gdy cię nie było.
- Nie musisz przy mnie czuwać - położyłam się znów na ziemi.
- Ja też się martwię... - Karyme położyła się blisko mnie, tym razem się nie odsunęłam i nawet spojrzałam na nią.
- Będzie dobrze... - ją też chciałam uspokoić, choć do końca nie wiedziałam co czuje, musiałam kierować się tylko tym co widziałam. Uśmiechnęłam się lekko, jakbym cieszyła się z tego że jest przy mnie mimo wszystko, przynajmniej chciałam żeby tak myślała, w końcu to moja przyjaciółka.
- Oby. Może przyniosę ci trochę ziół na wzmocnienie? - podniosła się, a ledwo co się położyła.
- Tak... - odwróciłam wzrok w stronę gór. Karyme już poszła. Wiedziałam już że nie zostawią mnie samą, na dodatek nie chciałam tu tak leżeć. Na pewno przychodziły tu konie, a że większość czasu przespałam nie widziałam ich, ale one na pewno na mnie spoglądały, jak w jaskini. Może nawet zastanawiały się co się stało, na pewno wiedzieli, nie trudno się domyślić. Wstałam, upewniając się że jestem sama, podreptałam jakoś w stronę plaży, całe ciało miałam obolałe. I choć wolałabym pobiec nie był to najlepszy pomysł, tylko bym sobie zaszkodziła.


Ciąg dalszy nastąpi



sobota, 11 czerwca 2016

Czerń, biel i czerwień cz.7 - Od Aiden'a, Prakerezy

Od Aiden'a
- Tak... Chyba mogę to zrobić, nie są niebezpieczni co? Tacy jak ty, na przykład? - wolałem się upewnić, Damu uśmiechnęła się lekko.
- Każdy z nich jest inny, dzięki... - odbiegła, a ja poszedłem już w stronę groty. Miałem nadzieje że to będzie łatwe zadanie, nigdy nie miałem do czynienia z mrocznymi źrebakami i to z czterema na raz.
I tak spędziłem cały dzień w towarzystwie przestraszonych źrebiąt. Żadne z czwórki się do mnie nie odezwało, choć starałem się nawiązać jakąś rozmowę. A jeden z ogierków prawie mnie ugryzł, tak więc nawet zbliżyć się do nich nie mogłem. Niecierpliwiłem się już, jak długo można polować? A może Damu wpakowała się w kłopoty? Jeśli miałem rację, to chyba ją zabije...
- Aiden! Aiden, jesteś tu? - usłyszałem wołania Mitigandy, co ona tu robiła? Czyżby się o mnie martwiła? Czyżby mnie szukała? Dziwne...
- Aiden! - była coraz bliżej, w końcu wyjrzałem na zewnątrz.
- Jesteś cały... - podbiegła do mnie i jak gdyby nic przytuliła mocno.
- Zwariowałaś? - odepchnąłem ją od siebie.
- Myślałam że cię zabili! Jak mogłeś wpakować się w coś takiego?!
- O co ci chodzi?
- Szybko, do środka, wszędzie kręcą się mroczne konie - popchnęła mnie do groty. W środku krzyknęła przerażona na widok źrebaków.
- Szybko! Zabij je zanim nam coś zrobią!
- One są ze mną - wyjaśniłem, zirytowany, zamachnęła skrzydłami tak gwałtownie że jeszcze bardziej wystraszyła te maluchy, chwilami myślałem że sama się na nie rzuci, jeśli ja tego nie zrobię.
- Są ze mną! - powtórzyłem dobitniej, łapiąc ją za grzywę i odsuwając do tyłu, kiedy się do nich zbliżyła.
- Co ty tutaj robisz? I o jakich mrocznych koniach mówiłaś? - spytałem, kiedy jako tako się uspokoiła.
- Dolly mi mówiła że cię osaczyły i chcą zabić, z początku jej nie wierzyłam, ale kiedy pokazała mi mroczną klacz całą od twojej krwi to...
- Kto inny mógłby to być, jak nie Dolly - parsknąłem wściekły: - Widzisz żebym był ranny? To po prostu jej głupi żart, albo podstęp...
Zapadło milczenie, Mitiganda przyglądała się źrebakom, a ja jej, żeby zareagować, gdyby znów spróbowała je zaatakować. Po kilku minutach stwierdziłem że się zamyśliła.
- Ona chyba ma rację, powinniśmy dać sobie szanse, mamy syna... - zmieniła nagle temat.
- Już dorosłego, trochę za późno by do siebie wracać. Nie kocham cię, a ty... Ci chyba już też nie zależy jak dawniej, co?
- Fakt... Ale nie mam nikogo, a ty, nadal coś do ciebie czuje - spojrzała mi w oczy: - Zmieniłam się, już nie jestem taka jak kiedyś, nie musisz się za mnie wstydzić, ani mnie chronić.
- Ja pozostanę wierny Lunie, do końca.
- Przecież ona nie żyję.
- I co z tego?! - krzyknąłem, dodając spokojniej: - Proponowałem ci przyjaźń.
- Tylko że... - przerwała, wpatrując się ze strachem w wejście, w którym stała Damu, a na jej grzbiecie było ciało jakiegoś kopytnego zwierzęcia, nie konia, na szczęście.
- Myślałam że będziesz tu sam... - odezwała się Damu, mierząc wzrokiem Mitigande: - Co ona tu robi? Co kombinujecie?! - zjeżyła sierść na grzbiecie. Osłoniłem Miti.
- Co im chcieliście zrobić?! - zbliżyła się do nas gwałtownie, cofnąłem się, a wraz ze mną też Mitiganda.
- Zostałem z nimi, tak jak chciałaś, a to... - wskazałem na Miti.
- Nie kłam! Chciałeś je zabić wraz z tą pegazicą! A ja ci ufałam!
- Damu uspokój się! - krzyknąłem, ale to na nic, rzuciła się na mnie, a Miti niespodziewanie zaatakowała ją z boku, zrzuciła ze mnie i obie już się szarpały, walczyły.
- Przestańcie! - starałem się je rozdzielić, z Mitigandą by mi się udało, gdyby nie Damu, która wbiła kły w jej skrzydło. Miti stanęła w bezruchu, ja też, wystarczyło szarpnięcie by je uszkodziła.
- Spójrz na nie, zrobiłem im coś? To pewnie podstęp Dolly! - starałem się uratować sytuacje, Damu ją puściła.
- Aiden... To możliwe, ona mi powiedziała o tym co tu się dzieje, nie uwierzyłam jej od razu...
- O tym co się tutaj nie dzieje - poprawiłem ją.
- Nic nie chcieliśmy im zrobić, Miti się ich trochę wystraszyła to wszystko... Dolly nagadała jej bzdur że mnie tu atakujecie, dlatego się tu znalazła, szukała mnie - spojrzałem na Mitigande: - I pewnie pokazała ci Damu, bo ona akurat była na polowaniu i ubrudziła się od krwi.
- Chyba tak... - Mitiganda przyjrzała się Damu.
- Musicie być tak naiwne żeby jej wierzyć?! - krzyknąłem na nie obie. Damu znów zjeżyła sierść.
- Panuj nad nerwami, miałaś się tego nauczyć, jak niby chcesz funkcjonować w stadzie?! - wrzasnąłem na nią, miałem dość jej ataków.
- W stadzie? Aiden ty chyba nie chcesz powiedzieć że oni... - wtrąciła się Miti.
- Tak, zamierzamy dołączyć, coś ci nie pasuje?! - Damu naskoczyła na nią, prawie wbijając w jej nogę szpon.
- Dosyć... - rozdzieliłem je od razu: - Wracamy do stada - zwróciłem się do Mitigandy, a następnie do Damu: - Cały dzień tu z nimi siedzę, nie jadłem niczego i w ogóle nie wychodziłem i co? Tak się masz zamiar odwdzięczyć?
- Wybacz... Ale ona, jej tu nie miało być - wskazała na Miti: - Przecież nie jesteście razem - zmierzyła ją wzrokiem.
- Chwila... Co? Jesteś o mnie zazdrosna? Myślisz że będziemy razem? No nie...
- Przyjaźnimy się...
- Mogę się przyjaźnić z wami obiema, ale z żadną nie zamierzam być, idziemy - wyprowadziłem stąd Mitigande siłą, bo się nie ruszyła, ciekawsze było mierzenie się wzrokiem z Damu.

Od Prakerezy
- Słyszałam że lubisz inne zwierzęta...  - odezwała się do mnie Dolly, prowadząc w stronę gór, nie chciałam wcale tu iść, ale mnie zmusiła, albo inaczej, ja po prostu byłam zbyt uległa i bojaźliwa by się jej przeciwstawić.
- To zależy...
- Od czego? Nie przyjaźniłaś się z innymi zwierzętami? Nie śpiewałaś dla nich?
- Tak... Ale to było dawno, teraz nic mnie z nimi nie łączy, z nikim nic mnie nie łączy - spuściłam głowę, byłam potworem, a z takim nikt się nie zadaje, byłam nikim.
- Opowiedz jak to było... Znam tylko plotki, o tym twoim zaginięciu - szturchnęła mnie w bok swoim bokiem. Wzdrygnęłam się, chyba powinnam była już wrócić i w ogóle nie iść z nią o tak późnej porze gdziekolwiek.
- Wracajmy do stada...
- Opowiadaj poczwareczko - szarpnęła mnie za grzywę: - Albo sobie ucieknę i zgubisz się w tych górach, założę się że nigdy tu się nie kręciłaś zbyt wiele, co?
- Lepiej mnie zostaw - cofnęłam się do tyłu, kuląc uszy i spuszczając głowę, Dolly szarpnęła mnie za grzywę, ciągnąc w głąb gór: - Pokarze ci coś... Wspaniały widok, zwłaszcza o tej porze - jej oczy jakby zabłysły czerwienią. Przestraszyłam się, w oddali usłyszałam wycie, Dolly zatrzymała się rozglądając wokół. Przed nami było mnóstwo ciał kopytnych zwierząt.
- Nie spotkałam jeszcze na Zatopi wilków - stwierdziła: - Pewnie zwabił ich zapach krwi.
- Co tu się stało? - spytałam cicho, bałam się że zauważę wśród tych ciał jakiegoś konia.
- Jakiś mroczny koń zechciał sobie porobić nieco zapasów, piękny widok, prawda? - zaśmiała się, ciągnąc mnie dalej. Znów rozległo się wycie, było pojedyncze tak jak wcześniej.
- Skąd to wiesz?
- Trochę poobserwowałam ze skrzydlatą parę godzin temu, ale się wystraszyła, w sumie to nawet bardziej niż ty... A myślałam że odstawisz tu lepsze przedstawienie... Szkoda.
- Wilki... - zauważyłam świecące oczy, od których odbijało się światło księżyca, między skałami i wilczą sylwetkę.
- Strach cię obleciał? - zaśmiała się, widząc jak rozglądam się nerwowo, najwyraźniej był tu tylko jeden wilk, albo reszty nie umiałam dostrzec.
- Ale twoja siostrunia teraz panikuje, nie może cię biedaczki nigdzie znaleźć, pewnie sobie myśli że jej mała niedorajda znów chce się targnąć na swój marny żywocik - dodała: - Kto wie... - Dolly popchnęła mnie nagle w stronę wilka, upadłam, a ona odbiegła.
- Stój! Nie zostawiaj mnie! - krzyknęłam, podnosząc się gwałtownie z ziemi i biegnąc za nią. Starałam się jej nie zgubić, bałam się na dodatek obejrzeć do tyłu, byłam pewna że gonią nas wilki, słyszałam nawet ich dyszenie. Nie chciałam zginąć rozszarpana przez nie, w cierpieniu.
- I bum... - Dolly zatrzymała się gwałtownie, nie mogłam zahamować, zbyt mocno się rozpędziłam, uderzyłam o nią, a jak wylądowałam na ziemi, zaśmiała się na głos.
- Nie mogłaś mnie wyminąć co? - spytała przez śmiech: - Chodź wilczku, na kolacje - zwróciła się do kogoś za mną, obejrzałam się wystraszona. Wilk warczał zbliżając się do nas.
- Zaśpiewaj, może zmieni zdanie - zażartowała Dolly. Nie wstawałam, nie próbowałam uciekać, zamknęłam oczy. Chyba tak będzie lepiej, jak wreszcie moja rodzina nie będzie miała ciężaru jakim byłam. Ja sama będę miała spokój...
- Na prawdę, jesteś żałosna! - obeszła mnie na około najpewniej z uśmiechem na pysku: - Żałosna i słaba... Do tego brzydka...
Otworzyłam na chwilę oczy, patrząc na wilka, w tym momencie skoczył w moją stronę, ku mojemu zaskoczeniu przeskoczył mnie i zaatakował Dolly, przewrócił ją i złapał za jej nogę, szarpiąc mocno, krzyknęła z bólu, wyszarpując się mu. Nim się podniosła, wilk znów ją zaatakował. Patrzyłam na to wszystko, nie robiąc praktycznie nic. Dolly zaśmiała się, niespodziewanie kopnęła drapieżnika, przytrzymując mu łeb przy ziemi jednym z kopyt.
- Niezła zabawa - skomentowała, podrywając się z ziemi, wilk zdążył się wyszarpać, okrążał ją, a ona próbowała go kopnąć, odskakiwał: - Szkoda tylko że ty będziesz miał jutro rany, a ja nie - uderzyła go tak że poturlał się po ziemi i już nie wstał.
- Taka pokraka jak ty to nawet wilczkowi nie smakuje - naśmiewała się jeszcze ze mnie, zbliżając się do drapieżnika, leżał nieruchomo na ziemi. Podniosłam się, osłaniając wilka. Dolly spojrzała na mnie najwyraźniej zaskoczona: - A to co?
- Zostaw go!
- Nagły przypływ odwagi? Dobrze się czujesz? Halo, Prakereza, jesteś tam? - zaśmiała się: - Nie no, nasza kochana Łza woli bronić wilka niż kogoś ze stada i swojego gatunku - mówiła dalej: - Twoi rodzice byliby dumni, bardzo...
- Nie zrobisz mu krzywdy - nie wiedziałam co mną kierowało, ale coś mi mówiło że ten wilk chciał mnie obronić.
- Zaskoczyłaś poczwarko, taka beznadziejna łamaga jak ty, a jednak... - odeszła ode mnie, śmiejąc się: - Do zobaczenia krzywoszyjcu, o ile odnajdziesz drogę powrotną... - dalej ruszyła już biegiem.
Spojrzałam na wilka, zaczął merdać ogonem, zdawało mi się nawet że widziałam uśmiech na jego pysku.
- Łza, jak dobrze znów cię widzieć - podniósł łeb patrząc na mnie, podniosła, to była samica...
- Kim ty jesteś? - cofnęłam się o krok do tyłu.
- Nie poznajesz mnie? Możesz nie pamiętać... - wstała merdając ogonem. Oparła się na mnie przednimi łapami, dopiero teraz zorientowałam się kto to.
- Ira, to ty? Nie masz już tej blizny i...
- Blizne mam, tyle że sierść ją przykryła. Jak się cieszę że cię widzę i że postawiłaś się tamtej żeby mnie obronić - wtuliła pysk w moją klatkę piersiową. Odsunęłam się, tak że opadła na przednie łapy.
- Co jest? - jej ogon momentalnie oklapł, a minę miała przejmującą.
- Spójrz na mnie... Jestem potworem... - z oczu spłynęły mi łzy.
- Jakim tam potworem, jesteś moją przyjaciółką... Mogłabyś nie mieć nawet łapy, a i tak bym cię lubiła - podeszła do mnie: - Tęskniłam mała... - uśmiechnęła się, merdając lekko ogonem, przypominała mi dzieciństwo, bo wtedy po raz pierwszy się poznałyśmy, opiekowała się mną i chroniła, aż wróciłam do domu, a nasz kontakt się urwał.
- No już, nie płacz, nie wyglądasz najgorzej... Po za tym wiesz że wygląd nie ma znaczenia, liczy się to co jest w środku, pamiętaj o tym i nie dawaj się poniżać - trąciła mnie pyskiem.
- Jestem do niczego...
- Tak tylko myślisz, chodźmy do domu...
- To znaczy że...
- Że zostanę z tobą, szukałam cię, moja wataha zaczęła mnie denerwować, lepiej już żyć wśród koni i spędzić nieco czasu z moją ulubienicą - puściła mi oczko: - Wydoroślałaś i to bardzo, pewnie twój głos jest jeszcze piękniejszy niż kiedyś...
- Już nie śpiewam - spuściłam łeb.
- Dlaczego?
Milczałam, Ira przyspieszyła nagle stając mi na drodze: - A dla mnie? Zaśpiewałabyś coś? Albo.. Zaśpiewajmy razem - zaczęła coś nucić.

Od Aiden'a
Czekałem i czekałem przed jaskinią, byłem rozgniewany. A kiedy usłyszałem ten śmiech, już wiedziałem że to ona.
- Dolly! - wrzasnąłem zbliżając się do niej.
- Co chciałeś wujaszku?
- Uważasz że to śmieszne?! - szarpnąłem ją za grzywę, nic sobie z tego nie robiła. Zachowywała się jak wariatka.
- Przestań się śmiać - szarpałem ja, a ona dalej swoje.
- Nie przestanę - wyrwała się: - Szkoda że się nie pozabijały, szczerze liczyłam na to.
- A ja najchętniej pozbyłbym się ciebie! - krzyknąłem, normalnie jej nienawidziłem.
- To jeszcze nic, zobaczysz co planuje potem...
- Nic nie będziesz planować, jasne?! - uderzyłem ją tak że przewróciła się na ziemi: - Gdyby twoja matka widziała co wyprawiasz... - powstrzymałem się od kolejnego ciosu.
- Byłaby ze mnie dumna - spojrzała na mnie z rządzą nienawiści w oczach, znieruchomiałem na moment. Po chwili znów się śmiała: - Myślisz że zrobisz mi tym krzywdę? - podniosła się.
- Nie wtrącaj się w moje życie, rozumiesz?!
- A jak nie posłucham? To co mi zrobisz? Nic... - uśmiechnęła się szyderczo, patrząc mi w oczy, ominęła mnie wchodząc do jaskini. Parsknąłem, zostałem jeszcze chwilę na zewnątrz by się uspokoić, nie powinienem był jej uderzyć, to klacz, a ja nie miałem prawa tak jej potraktować, bez względu na to że sama jest nic nie warta.


Ciąg dalszy nastąpi


środa, 1 czerwca 2016

Zmiany cz.20 - Od Karyme, Rosity, Ulrike, Zimy

Od Karyme
Wróciłam kilka dni temu, a mamy, jak i siostry, Snow'a i Szafira nie było, byłam pewna że mnie szukają, ale niektórzy mówili że po prostu odeszli. Nie wierzyłam żeby od tak opuścili stado. Rosita nadal była nieprzytomna. Bywały krytyczne momenty, kiedy przestawała oddychać, ale zawsze oddech jakoś jej wracał, jakby cały czas walczyła o życie. Prawie nie odstępowałam jej na krok, leżałam obok, czy chodziłam po jaskini. Towarzyszył mi ból przy poruszaniu, ale Heather mówiła że muszę to rozchodzić, zanim odeszła. Co jakiś czas do środka zaglądało rodzeństwo Rosity, o dziwo Tori również, ale o wiele mniej niż pozostali. No i Danny, również przychodził, tylko Zima nie chciała widywać córki, zachowywała się w sposób co najmniej dziwny, jakby Rosita już nie żyła, jakby miała oglądać jej martwe ciało. Ledwo co wracała do jaskini na noc. A Rosita przecież jeszcze nie umarła, jeszcze była jakaś nadzieja. Tylko jak się nie ocknie to już tej nadziei nie będzie. W sumie teraz miałam tylko ją, do puki moja rodzina nie wróci. Dlatego czułam się zupełnie samotna. I po woli się załamywałam. Brakowało mi ich.

Był wieczór, a ja leżałam przed wyjściem z jaskini, patrząc od tak w dal. Miałam ochotę stąd odejść, bo nic mnie tu nie trzymało, oprócz Rosity. Podniosłam się, zamierzając pójść nad wodospad, nagle zaschło mi w gardle. Wtem usłyszałam jakiś odgłos w jaskini, obejrzałam się za siebie, Rosita poruszała nogami przez sen. Przez kilka dni nie robiła nic po za oddychaniem, a teraz w końcu się poruszyła. Podeszłam do niej szybko. Może się obudzi, musi się obudzić... Zaczęła coś mamrotać, okropnie się męczyła, jakby śnił jej się koszmar. Szturchnęłam ją ostrożnie.
- Rosita, obudź się... - powiedziałam, przy jej uchu, poruszyła nim. Pomyślałam że zawołam jej rodzinę, na pewno zechcą ją zobaczyć, porozmawiać.

Od Rosity
Otworzyłam po woli oczy, obraz nie od razu był wyraźny. Serce biło mi tak mocno że powodowało drżenie na całym ciele. Słyszałam że ktoś kogoś woła, ale dźwięki były jakieś stłumione. Do tego nie wiedziałam gdzie jestem. Dopiero po chwili doszłam już całkiem do siebie. Stał już nade mną tata, z moim rodzeństwem i Karyme. Nie było tylko mamy i Tori.
- Jak się czujesz? - spytał Elliot.
- D... Dobrze... - podniosłam głowę, szybko obracając się na brzuch i dodatkowo przykrywając tył ogonem. Wciąż miałam w pamięci co wydarzyło się przed moją całkowitą utratą przytomności. Zdezorientowana, nieco przestraszona wpatrywałam się w ziemie, chciałam się pod nią zapaść żeby mnie nie widzieli. W jednej chwili, przez jednego ogiera straciłam wszelką godność. Czułam się tak strasznie słaba i bezwartościowa, jak nigdy dotąd. Jakbym przestała być w ogóle sobą.
- Baliśmy się że już się nie ockniesz - Majka pochyliła się nade mną, chciała mnie przytulić, odsunęłam się szybko, kładąc uszy po sobie. Zaraz... Ona wróciła... A ja powinnam się z tego cieszyć, ale w tej chwili było to nie możliwe, nie mogłam nawet zdobyć się na uśmiech, nie chciałam żeby mnie widzieli taką, miałam wrażenie że o wszystkim wiedzą, że wszyscy wokół o tym wiedzą...
- Wybacz... - w oczach nazbierały mi się łzy, a już po kolejnym słowie, spłynęły mi po prostu po policzkach: - Wszystko mnie boli... I.. wolę żeby nikt mnie nie dotykał... - to była tylko wymówka, odwróciłam głowę w stronę ściany kładąc ją na ziemi, nie chciałam żeby widzieli moich kolejnych łez.
- Rosita? Co ci jest? - spytał tata, kładąc się przy mnie, zadrżałam, nie miałam już gdzie się przesuwać, byłam przy ścianie, ale i tak bardziej się do niej przycisnęłam.
- Chyba to nie najlepszy moment, chodźmy - Elliot zwrócił się do Maji, słyszałam jak wychodzą.
- Spokojnie, nic ci nie zrobię.
- Ja wiem... - mówiłam przez łzy, bojąc się nawet spojrzeć na własnego ojca.
- Przyniosę ci trochę ziół i trawy - tata podniósł się w końcu, również wychodząc. Została tylko Karyme, która przez ten cały czas milczała.
- Wiem... Wiem co się stało... - zaczęła półgłosem, nie ruszając się z miejsca.
- Nie... - pokiwałam przecząco głową, jeszcze bardziej kuląc uszy.
- Nikomu nie powiedziałam, ale... Heather mówiła że muszę być silna, że mam cię wspierać i że ty też powinnaś być silna... Dasz sobie z tym radę, musisz... - podeszła do mnie.
- Proszę... Nie mów o tym... - spojrzałam na swoją szyję, nic na niej nie miałam, a przez głowę przebiegło kolejne wspomnienie, jak syn Zorro odebrał mi podarunek od Pedro, założył sobie jego naszyjnik... Dobrze że Pedro nie widział mnie w takim stanie.
Milczałyśmy przez resztę czasu, aż tata wrócił z mamą u boku. Spojrzała tylko na mnie i poszła się położyć w głąb jaskini, stado też już wchodziło. Odwróciłam znów głowę do ściany, patrząc na innych kontem oka. Niektórzy spojrzeli w moją stronę, inni nie.
- Zjedź to, musisz nabrać siły córeczko - tata położył przede mną to co przyniósł. Przytaknęłam, zjadając już trawę, a dopiero później biorąc się za zioła. Karyme została w pobliżu, zasnęła szybciej ode mnie, tata wrócił do mamy. A ja próbowałam jakoś zasnąć, było ciężko, miałam przed oczami ten koszmar, cała przez to drżałam. Do tego bolało mnie wszystko w środku.
- Kto ci to zrobił? - nagle podszedł do mnie brat.
- Nikt... - wymamrotałam.
- Powiedź, wykończę tego drania, niech tylko go znajdę... - parsknął Elliot, pewnie też uniósłby głos, gdyby nie to że za nami spało niemal całe stado. Nie odezwałam się już, starając się znów zasnąć, udało mi się dopiero nad ranem i to dlatego że byłam wykończona tymi wszystkimi myślami, koszmarnymi wspomnieniami i bólem. Zioła nie pomagały.

Od Karyme
Słońce zaczęło wschodzić, widziałam je, bo już nie spałam, spoglądając na wyjście od jaskini i leżąc na ziemi. Rosita spała z położonymi po sobie uszami, z podkulonymi nogami, ogólnie nie leżała zbyt wygodnie. Wstałam, tym razem ja postanowiłam dla niej nazrywać trawy i parę ziół na wzmocnienie. Najpierw poszłam na łąkę i zaczęłam wyrywać trawę, przy okazji posilając się nieco.
- Pssyt... - usłyszałam szept, rozejrzałam się przy tym wokół.
- Kto tu jest?
- To ja.... - tam skąd usłyszałam głos, zaszeleściły trawy: - Jesteś sama?
- Tak... - cofnęłam się nieco do tyłu.
- Tęskniłam... - nagle z wysokich traw wyskoczyła Azura, przytulając mnie mocno, pochyliłam głowę, obejmując łbem siostrę.
- Gdzie mama? Gdzie Snow i Szafir? - spytałam stając już normalnie.
- Odeszliśmy... - westchnęła mała.
- A jednak to prawda... Ale jak to?
- To wszystko przez tą głupią Safire.
- Kogo?
- Safire, niby moją siostrę, a tak na prawdę to bachor cioci Shadow.
- Więc to źrebie przeżyło... - zamyśliłam się, ulżyło mi nieco wiedząc że chociaż ono żyję. Może Shadow...
- Mama ją przygarnęła i nie pozwoliła mi nic mówić, teraz to jej "córeczka". A o mnie zapomniała. Chciałam zostać w domu, ale moje zdanie się nie liczyło, jak przywódczyni kazała odejść Saf to mama postanowiła odejść razem z nią, no i z tatą, Szafirem... I ze mną, niestety... Tam gdzie jesteśmy...
- Czekaj, powiedziałaś coś o przywódczyni... Zima kazała odejść Safirze, która jest jeszcze mała, tak? - myślałam że coś jej się pomyliło. Moja kuzynka jeszcze nie posunęła się do tego by skrzywdzić jakieś źrebie.
- A bo wygląda jak Shady i... To trochę moja wina, chciałam żeby Saf miała kłopoty, więc namówiłam ją by pocieszyła Zime, ale był ubaw... A potem... - zamilkła, kuląc uszy: - Chciała ją zabić.
- Pięknie... - powiedziałam ironicznie, ruszając się gwałtownie z miejsca: - Chodźmy Azura, niedługo wrócicie do domu, powiemy o wszystkim Danny'emu.
- Karyme, ale nikt o tym nie wie, nie chcę żeby wiedzieli co zrobiłam... Mama nawet nie wie że tu jestem, przecież nie zwraca na mnie uwagi, a tata zanim ogarnie że uciekłam... - Azura pobiegła za mną, tak szybko już szłam. Tego już było za wiele.
- Jak wszystko powiesz tak jak mi, to obiecuje ci że nie będzie żadnej kary. Zresztą nic takiego nie zrobiłaś.
- Na pewno? Ale jak mama się dowie? Będzie na mnie zła...
- Masz moje słowo, przekonam ją - przyspieszyłam. Zima akurat wychodziła z jaskini, co za zbieg okoliczności. Podeszłam do niej. Azura została jakoś bardzo z tyłu.
- Coś się stało? - spytała zupełnie bez emocji, ledwo się powstrzymałam żeby nie spojrzeć na nią krzywo. Chciałam ją ominąć i wejść do środka, i powiedzieć o wszystkim przywódcy. Prawie by się udało, gdyby mnie nie poniosło. Byłam jeden krok przy wyjściu, a zawróciłam do przywódczyni stając jej na drodze.
- Tak... Bardzo dużo - odpowiedziałam na wcześniejsze pytanie kuzynki, jednocześnie spojrzałam w stronę siostry, jej wzrok mówił sam za siebie, bała się: - Nic ci się nie stanie Azura, obronie cię.
- Więc mów... - powiedziała obojętnie Zima.
- Moja rodzina odeszła... A dlaczego odeszli?! Bo chciałaś wyrzucić niewinne źrebie! - krzyknęłam.
- To nie było niewinne źrebie!
- Czym zawiniło?! Tym że wyglądało jak twoja siostra!?
- Przestań! - w oczach przywódczyni pojawiły się łzy.
- A to nie wszystko! A jak zraniłaś moją mamę, to było w porządku, tak?!
- Dość! - pochyliła lekko głowę.
- Do dzisiaj cierpi i to przez ciebie! - mi też zebrało się już na płacz: - Nigdy ci tego nie wybaczę...
- Daj mi spokój... - próbowała mnie wyminąć, stawałam jej na drodze.
- Powiem wszystko Danny'emu... Pewnie nic ci się nie stanie, bo jesteś przywódczynią, możesz sobie zabić całe stado, bez konsekwe... - mówiłam dalej, z poczuciem że za dużo sobie pozwalam, że za chwilę wyrzuci też mnie, a jeśli Danny stanie po jej stronie? Już nigdy nie zobaczę przyjaciółki... Zamilkłam. Nic się jednak nie stało, przywódczyni była aż za spokojna, cofnęła się o krok. Zakryła się grzywą. Widziałam jej łzy i to że coraz ciężej oddycha, ominęłam ją szybko, kontem oka widząc że odchodzi.
- Chodź Azura... - poszłam do jaskini, ciągnąc siostrę za sobą, jak stałyśmy już w wejściu usłyszałyśmy jak ktoś upadł. Okazało się że to Zima. Przestraszyłam się, zemdlała, albo i gorzej. Zawróciłam, każąc siostrze zostać w środku, nie ufałam kuzynce, od momentu gdy zraniła moją mamę. Sprawdziłam szybko czy oddycha, a potem pobiegłam po Danny'ego, mówiąc mu o tym że Zima zemdlała i nic więcej nie zdążyłam dodać, bo już wyszedł z jaskini. Westchnęłam ciężko, patrząc na Rosite, nadal spała. Nie minęła chwila, a Danny położył Zimę w środku, nadal nieprzytomną, a sam dokądś pobiegł.
- Mam wrócić do rodziców? - spytała Azura.
- Na razie zostań, nie będziesz nigdzie sama wędrowała, to niebezpieczne... - czekałam, aż przywódca wróci. I tak chciałam mu o wszystkim opowiedzieć. Miałam wrażenie że Zima zemdlała specjalnie, ale wyglądała na chorą, więc nie mogła tego udać... A właściwie po co miałaby to zrobić? Szybciej by mnie zaatakowała, albo próbowała powstrzymać. Utrata przytomności nic by jej nie dała...
Po paru minutach kuzynka się ocknęła, obróciła się na brzuch i podniosła dość wolno głowę, kasłając dość mocno, z pyska spłynęła jej krew. Chyba na prawdę była chora. Obudziła przy tym kilka koni, w tym Rosite. Potem położyła się na bok, oddychając ciężko.
- Mamo... - Rosita spojrzała w jej stronę z podkulonymi uszami, zauważyłam że miała je wciąż położone po sobie od momentu odzyskania przytomności. Jej matka uniosła głowę, patrząc przez chwilę na nią, tymczasem Rosita już dawno utkwiła spojrzeniem na ziemi. Kiedy Zima wstała, pomyślałam od razu że teraz sobie pójdzie, jak zwykle zresztą. Ale nie... O dziwo podeszła do Rosity, stanęła obok niej, oglądała ją całą. Rozpłakała się nagle i to na tyle mocno że było ją bardzo daleko słychać. Wtem zjawił się Elliot i Majka, inne konie też już się zbudziły.
- Mamo, co ci jest? - spytała Maja.
- Elliot, synku... - Zima przytuliła go momentalnie: - Wybacz mi... - powiedziała przez łzy, byłam w szoku, a może nie tylko ja. Maje też przytuliła, zaraz po Elliot'cie:
- Maja... Przepraszam córeczko...
Otworzyłam z lekka pysk, co jej się nagle stało?
- Gdzie Tori? - spytała Zima, rozglądając się wokół, nadal stojąc blisko Majki.
- Tutaj... - Tori podeszła do niej, też się przytuliły. Następnie Zima ponownie podeszła do Rosity, pochylając łeb. Rosa wycofała głowę, niepewnie, jakby się wahała. Ale tak czy inaczej pozwoliła się przytulić matce. Zauważyłam jednak że tego nie odwzajemniła, jak reszta jej rodzeństwa.
- Rosita...
Niespodziewanie wrócił Danny, Zima również do niego podeszła, wtulając się w niego mocno, zapłakała znów.
- Wszystko dobrze? - spytał przywódca.
- Teraz już tak... - uśmiechnęła się do niego lekko, patrząc na Elliot'a, Tori, Maje i Rosite: - Musi być dobrze - ściszyła nieco głos, nadal w niego wtulona. Nie było szans, bym teraz się wtrąciłam, nie chciałam psuć tego momentu.
- Karyme - podeszła i do mnie, zupełnie mnie tym zaskoczyła, teraz dopiero widziałam dokładniej jej zapłakane oczy, wręcz czerwone i takie szklane od łez. Położyłam aż lekko uszy po sobie.
- Przepraszam cię za wszystko, wybacz... - dodała. Milczałam, nie wiedząc co mam właściwie zrobić. Powędrowałam wzrokiem na Rosite, ale ona zdawała się teraz nas ignorować. Zima tymczasem wróciła do Danny'ego.
- Może spędźmy ten dzień wszyscy razem? - zaproponował Elliot. Przywódczyni przytaknęła, dodając: - Z chęcią poznam twojego synka - zwróciła się do Maji.
- Dogonimy was - Elliot podszedł do Rosity, chciał ją wziąć na grzbiet.
- Nie... Ja wolę zostać tutaj... - odsunęła się od niego.
- Dobrze ci zrobi jak pobędziemy razem, to nic nie daje tutaj tak leżeć.
- Wybacz, ale nie chcę.. - odwróciła łeb do ściany. Elliot westchnął lekko, wychodząc już na zewnątrz, w między czasie wychodziło też stado. Zdziwiłam się na widok Ulrike, nawet nie wiedziałam kiedy wróciła i że w ogóle żyję. Miała na sobie mnóstwo śladów, od bicia, ran w połowie już zagojonych.
- Jesteś pewna że nie chcesz? Przecież twoja matka... Tak nagle, to... - podeszłam do przyjaciółki, kompletnie zapominając że jest tu też moja siostra, ale jak sobie przypomniałam, to Azury już nie było, musiała wyjść niepostrzeżenie, wmieszała się w stado zapewne i nikt jej nie zauważył.
- Rosita... - szturchnęłam ją, wzdrygnęła się, odsuwając gwałtownie na samą ścianę. Uderzyła aż o nią.
- Wybacz, chciałam tylko zwrócić twoją uwagę... Co się z tobą dzieje?
- Nie ignoruje cię, słyszę co mówisz... - mówiła, przez cały czas z głową odwróconą do ściany.
- Więc dlaczego nie chcesz na mnie spojrzeć?
- Mogłabyś zostawić mnie samą?
- Proszę, weź się w garść, to nie koniec świata, nikt o tym nie wie...
- Ale wszyscy się domyślają... Wiem że wiedzą...
- Czujesz to?
- Ja... Ja ostatnio nic nie czuję...
- Jak to?
- Jedynie kiedy ktoś mnie dotknie to czuję jakby... - odwróciła łeb w moim kierunku, ale z wzrokiem wbitym w ziemie i grzywą przysłaniającą pysk: - Jakby on znów na mnie był, nie mogę krzyczeć, bo zakneblował mi pysk, nie mogę się bronić, jest zbyt ciężki, czuję przeszywający ból w środku z każdym jego ruchem... A w myślach błagam tylko o śmierć... - położyła łeb na ziemi, łkając gorzko.
- To... - kontem oka, zauważyłam jak ktoś stał przy wejściu, sylwetka wskazywała na to że to Elliot, ale pewności nie miałam. Ukryłam jednak ten fakt przed nią.
- Boję się... wiem... wiem że to... zupełnie irracjonalne, bo... Nie możecie mnie skrzywdzić... Ale... - łkała: - Proszę... Zostaw mnie samą...
- Jak się wygadasz to na pewno ci ulży...
- Nie chcę... Chcę byś sama...
- Rosita, dasz sobie z tym radę, to kwestia czasu.
- Łatwo ci mówić...
- A co ja mam powiedzieć? Zabiłam tyle koni...
Skuliła się cała, nadal łkając, odpuściłam. Wyszłam na zewnątrz żeby przynieść jej trochę trawy i ziół, to co planowałam od początku. Przy okazji zobaczyłam przywódców z niemal całą rodziną, przyszło mi na myśl że też do niej należę, co prawda jestem daleką krewną, ale... Jednak chyba sobie odpuszczę, skąd mam pewność jak dalej zachowa się Zima, nie wybaczyłam jej zresztą, przecież jeśli to zrobię, moja mama nie będzie miała nagle zdrowej nogi, nadal będzie chora.

Od Ulrike
Po woli zbliżała się noc, stałam nad wodospadem, wpatrzona w spadającą wodę i pogrążona w myślach. Zastanawiałam się co z moim synem, czy zechce po mnie wrócić i znów zabawiać się moim kosztem, przecież tyle razy powtarzał, on i Zorro, że nigdy się stamtąd nie wydostanę, że zawsze będę cierpieć, za krzywdę jaką mu zrobiłam. Zorro był nikim, skoro nie umiał się pogodzić z tym że go nie kocham i uważał to właśnie za tą "krzywdę". Nienawidzę go. I bardzo się ucieszyłam widząc go martwego, do pełni szczęścia brakował mi jeszcze syn, oczywiście martwy jak jego ojciec.
- Ulrike - z myśli wyrwał mnie czyiś głos, obejrzałam się do tyłu, widząc przywódczynie. Wiedziałam co chcę zrobić, pewnie teraz wyrzuci mnie ze stada.
- Chciałabym żebyś znów była moją doradczynią.. - zaczęła, to był jakiś żart? Czy podstęp?
- Przecież uważasz że to ja jestem odpowiedzialna za śmierć Shady...
- Każdy... - głos jej się załamał, dokończyła dopiero po chwili: - Każdy popełnia błędy. Według mnie bardzo dobrze się sprawdzałaś, tylko... Nie dałaś sobie chwili odpoczynku, obiecaj że teraz nie będziesz pracować ponad siły.
- Jak to? Najpierw chciałaś mnie zabić... A teraz... Mam być znów blisko ciebie, na tak ważnym stanowisku?
- Myślę że mogę ci zaufać, zdecyduj czy tego chcesz...
- Tak, o dziwo tak - zgodziłam się, znów byłam sama i musiałam odnaleźć jakiś sens w życiu, coś zacząć robić, a że nie nadawałam się do źrebaków, ani do posiadania rodziny to pozostawało mi znów pełnić obowiązki. Po za tym dzięki byciu doradczynią, mogłam sporo zyskać.
- Mogłabyś coś od razu dla mnie zrobić?
- Jasne - co z tego że była noc, chciałam się wykazać, zrozumiałam że to sprawia mi przyjemność, przez tyle samotnych dni, uwięziona w jamie, musiałam w końcu o czymś myśleć i zdążyć pojąć kilka rzeczy. Zima kazała mi kogoś odnaleźć i przekazać wiadomość, miałam wyruszyć z rana, ale wyruszyłam w nocy, tak w sumie będzie dla mnie bezpieczniej. A przez jeszcze nie do końca zagojone rany i tak źle mi się sypiało.

Od Zimy
Wreszcie zrozumiałam swój błąd, nie próbowałam już niczego, ani nikogo ignorować i na siłę powstrzymywać wszelkich emocji, nie dusiłam ich już w sobie, pozwalałam im wypływać na zewnątrz. Już nawet nie hamowałam się z płaczem, nie obchodziło mnie zdanie innych. Zresztą nie wypadało im mnie oceniać ze względu na pozycję, choć pewnie i tak to robili, ale po tym wszystkim zrozumiałam że to nie ma znaczenia, najważniejsza była rodzina i bliscy, i dobro stada. Bycie przywódcą nie zmieniało tego że było się też zwykłym koniem, tak jak i reszta. Obiecałam sobie że już nigdy nie będę ulegać lęku przed śmiercią bliskich, lęku że ich stracę i próbować z nim na siłę walczyć, próbować był zupełnie nie czułą, silną w zamyśle że nie będzie się cierpiało, choć i tak było inaczej. Krzywdziłam siebie i bliskich. Dlatego bardzo mi ulżyło, kiedy wszystkich przeprosiłam i zaczęłam naprawiać swoje błędy. W jednej chwili, jak kiedyś najważniejsza znów stała się rodzina. Dla niej starałam się jakoś pogodzić ze śmiercią siostry. Znów byłam blisko. Spędzałam z nimi mnóstwo czasu, może nawet więcej niż kiedyś. Chciałam być wsparciem dla najmłodszej córki, była w bardzo złym stanie, a jednocześnie nie chciałam zaniedbywać pozostałych córek i syna, i Danny'ego. Poznałam też wnuka, martwiłam się tym że nie mówi i też jemu chciałam poświęcić trochę uwagi, spędzaliśmy z nim trochę czasu, ja i Danny. Przypominał nam jak nasze źrebaki były takie małe i słodkie jak Tigran. Mimo wszystko była też rzecz, którą ukrywałam przed rodziną, zachorowałam na coś, wciąż wykasływałam krew, niekiedy o bardzo ciemnej barwie, ale udawałam że nic mi nie dolega. A gdy wcześniej zauważyli, mówiłam że już mi lepiej. Zachowywałam się jak zdrowy koń, całymi dniami bywałam z rodziną, ignorując ból i inne objawy, ukrywając to. W nadziei że w końcu mi przejdzie... Do tego dochodziły obowiązki, oczywiste było to że nie nadążałam, a właściwie to bardzo je zaniedbywałam, ale miałam znów do pomocy Ulrike.

Ciąg dalszy nastąpi w opowiadaniu "Ból przeszłości"