- Jak to możliwe? - spytałem, sapiąc przy tym ciężko, nogi mi zadrżały. Parsknąłem wściekle, stając dęba.
- Załatwię was! - krzyknąłem, szybko też się uspokajając: - Co ja wygaduje? - potrząsnąłem łbem, żeby dojść do siebie, do mojej głowy przychodziło mnóstwo dziwnych myśli.
- Przestań! Nie możesz... Musisz się temu oprzeć... - mówiłem do siebie, cofając się do tyłu, przeszedłem kolejną dawkę bólu, czułem się tak jakby zdzierano ze mnie skórę, o dziwo ona na prawdę ze mnie schodziła. Sam momentalnie zerwałem jej część, odkrywając mięśnie, zaśmiałem się, mając jednocześnie łzy w oczach, bo część mnie nie chciała stać się tym potworem. Było już za późno. Jedyne czego zacząłem pragnąć to mięsa. Tak. Żywego, krwistego i przerażonego mięsa, bo tak zacząłem myśleć o żywych stworzeniach. Pognałem przez las, jak szalony, moje ciało międzyczasie coraz bardziej się rozkładało, ale miałem też coraz więcej siły i coraz więcej zabójczych myśli. Wdrapywałem się na drzewa, wbijając w ich korę nogi, z jednej odstawała sama kość. Ból zaczął sprawiać mi radość, przyjemność. Łapałem zębami wiewiórki przebijając łeb przez ich malutkie dziuple, wyłapywałem ptaki, które nie zdążyły uciec w popłochu. Ale to nie było to, wypluwałem ich ciała, to nie było to mięso jakiego pragnąłem. A pragnąłem coś czym jeszcze przed chwilą byłem. Zeskoczyłem ze szczytu drzewa, lądując na ziemi poczułem jak złamała mi się kość, ale to nie był problem, szedłem dalej, biegłem, szarżowałem przez las żeby w końcu dotrzeć do kolejnej ofiary, tej której pragnąłem. Węch mi się wyostrzył, czułem jej zapach. Wzrok także przeszedł pewną zmianę, dostrzegałem najmniejszy ruch i to mnie rozpraszało, bo musiałem od razu zabijać to co się poruszyło, to było silniejsze ode mnie. Ale jak już zobaczyłem swoją wymarzoną ofiarę, nic już nie mogło mi przeszkodzić. Wskoczyłem na jej grzbiet, zaczęła się rozpaczliwie szarpać, ale ja już zanurzyłem swoje zęby w jej skórze, raniąc ją bardziej niż taki drapieżnik, bo przecież nie miałem kłów, a więc poczuła zapewne coś w stylu bólu od tępego ostrza przebijającego skórę z dużym użyciem siły. Jej krzyk, był melodią dla moich uszu, rechotałem, rozrywając jej skórę. Nie trudno się domyślić że mą ofiarą był koń, a dokładnie to klacz i to nie byle jaka, nosiła w sobie jeszcze jedno żywe mięsko i ja to czułem. Przewróciłem ją na grzbiet, przytrzymałem wszystkimi czterema nogami, wręcz wbiłem je w jej ciało, była już na pół żywa, z głębokich ran ciekła jej krew, spływała, dając wspaniałą woń. A teraz jeszcze zafundowałem jej rozrywanie brzucha. Wspaniale krzyczała, było ją słychać w całym lesie. Wreszcie wypłynęło z niej źrebie, złapałem je unosząc wysoko, aby klacz mogła je zobaczyć, ale miała przerażony wzrok i z takim spojrzeniem też wyzionęła ducha. Rzuciłem źrebaka o ziemie z taką siłą że połamałem mu nogi, teraz i ono krzyczało. Zacząłem je zjadać po woli, po kawałku żeby jeszcze zabawiało mnie swoim krzykiem. Już zdążyłem mu odgryźć nogę, kiedy wyczułem obcy zapach. Przekręciłem łeb na drugą stronę, niczym sowa, z tą różnicą że zwichnąłem sobie przy tym kark, ale to obrażenie jak też te inne zupełnie na mnie nie wpływało. Zauważyłem w oddali sylwetkę pegaza, poznałem od razu kto to, schowałem się za drzewami, korzystając z tego że niektóre z nich miały bujne gałęzie, przez które Tytan mnie nie wypatrzy, chciałem go zaskoczyć, zaatakować znienacka, podświadomie pamiętałem naszą rozmowę gdy byłem tym normalnym i domyślałem się że zamierza mnie unicestwić. Widziałem jak wylądował, badając wzrokiem zmasakrowane ciało klaczy i źrebaka, które jeszcze żyło. Moją uwagę niespodziewanie odwrócił też inny głos. Głos kolejnej klaczy, ją także miałem ochotę rozszarpać.
- Mówiłam ci żebyś się nie oddalała - zawołała, wychodząc za drzew.
Tytan odwrócił głowę w jej stronę: - Uciekaj stąd! - krzyknął w jej kierunku, ale ona stała wgapiając się w ciało klaczy i na źrebaka.
- Nie słyszysz?! Uciekaj! - krzyknął.
- On pogoni za mną, nie będę ryzykowała, czuje że jest w pobliżu - powiedziała, rozglądając się w koło. Niby jak mogła czuć mój zapach? Zwykłe konie nie potrafiłby tego, nie odróżniłyby zapachu zwłok od mojego.
- Ja także. Uciekaj, będziesz miała szanse się ocalić, złapie go. Jak tu zostaniesz to cię zarazi jednym ugryzieniem i będę musiał cię zabić - Tytan uśmiercił jednym ciosem źrebaka, już zaczynało się rozkładać w miejscu odgryzionej nogi i przemieniać w to samo co ja.
- Czemu to zrobiłeś?! Mogłeś mu pomóc, wykorzystać antidotum! - obca się oburzyła, a jej sierść zjeżyła się na grzbiecie. Dziwne, wyglądała mi na zwykłą klacz, już ledwo co się opierałem żeby nie rzucić się na nich oboje i nie rozerwać, zasmakować znów krwi i mięsa.
- Jest przeznaczone dla kogoś innego, to źrebie i tak musiałoby sporo wycierpieć, nie wiadomo czy by w ogóle przeżyło.
- Najlepiej to je zabić! - parsknęła.
- Chcesz żeby to się rozprzestrzeniło?
- Już za późno, w tym lesie jest już kilka takich chodzących zwłok, dlatego próbowałam pomóc tej klaczy.
- Jak to?
Nie mogłem już dłużej czekać, dłużej opierać temu łaknieniu, rzuciłem się w stronę Tytana wytrącając mu z pyska antidotum, gdybym ich chwilę nie podsłuchał pewnie bym nie wiedział, a tak mogłem wykorzystać moment zaskoczenia. Na zaatakowanie go zabrakło czasu, bo odrzucił mnie skrzydłem, ale wtedy rzuciłem się na klacz. Kopnęła mnie w tylne nogi, połamały się, więc nawet się nie przewróciłem, złapałem mocno za jej szyję, uszkadzając naszyjnik, który miała, jej sierść momentalnie zrobiła się czarna, a oczy przybrały odcień czerwieni, miała kły i szpony, a więc musiała być mrocznym koniem. Tytan odrzucił mnie atakując z powietrza, klacz odskoczyła do tyłu, patrząc jak się wiłem pod kopytami Tytana, przytrzymał mi głowę.
- Podaj antidotum, szybko! - krzyknął, siłując się ze mną, szamotałem się coraz bardziej, próbowałem go ugryźć.
- Zranił mnie...
- Zrób co ci mówię! Pomogę ci, mam u siebie jeszcze kilka takich antidotum.
- A źrebak? Zabiłeś go i sam mówiłeś że...
- Było już za późno, ty masz jedną ranne, on miał ich całe mnóstwo, to też wirus szybciej się rozprzestrzenił, po za tym... - przerwał gdy prawie mu się wyrwałem, było już tak blisko, ale musiał mnie przygwoździć do ziemi całym swym ciężarem.
- Jesteś mrocznym koniem, a one są bardziej odporniejsze. Szybko, zanim będzie dla niego za późno...
- Dlaczego mam ci wierzyć? Nie znam cię, mogę się uratować, a na niego to może nawet już nie zadziałać - spojrzała na antidotum.
- On ma rodzinę, moja bratanica jest jego partnerką, obiecałem że mu pomogę, ona czeka tam na niego i się martwi, ma też syna... - kiedy Tytan to powiedział, przypomniałem sobie nagle o Marcelli, o Armenie, przecież oni byli dla mnie wszystkim, uspokoiłem się, z całych sił próbowałem z tym walczyć, dla ukochanej. Tytan spojrzał na mnie, gdy poczuł że się już nie szarpie.
- Leon słyszysz mnie? - zapytał.
- Pomóż... - wyszeptałem, zaciskając zęby. Klacz podeszła do nas.
- To nie możliwe... Oni nigdy nie dochodzą do siebie...
Tytan już chciał mnie puścić, ale na powrót stałem się potworem i prawie bym go ugryzł, gdyby nie zareagował w porę.
- Podaj mi to antidotum, szybko!
Klacz w końcu się zdecydowała, wzięła strzykawkę w pysk podając ją Tytanowi, a on od razu wbił we mnie igłę, czułem jak antidotum przepływa przez moje żyły, pulsowało mi całe ciało, rzucałem się, wydając przy tym stłumiony krzyk. Tytan mnie puścił odsuwając się o parę kroków.
- Co ze mną? - spytała klacz: - To już się zaczęło...
Wreszcie przestałem się ruszać, leżałem nieruchomo wpatrując się w Tytana, czułem ból na całym ciele. Ledwo oddychałem, a miałem ochotę zwymiotować, czułem w pysku smak krwi, a w żołądku miałem nadal mięso, które zdążyłem zjeść. Najgorsze było jednak to co działo się w mojej psychice, czułem się jak wybryk natury, jak potwór, zżerało mnie poczucie winy, chciałem wszystko cofnąć, wszystko co zrobiłem, a nie mogłem, byłem bezradny, nienawidziłem siebie z każdą chwilą coraz bardziej. Zacząłem żałować też tego co zrobiłem kiedyś, co zrobiłem siostrze, teraz na prawdę żałowałem jaką krzywdę jej wtedy wyrządziłem, jaką krzywdę wyrządziłem Marcelli, kiedy się o wszystkim dowiedziała, ile to ona musiała znosić, bo przecież byłem taki, a nie inny.
Tytan wziął mnie na grzbiet, a klacz poszła za nami, założyła znów naszyjnik, który sprawiał że wyglądała jak zwykła klacz, ale ja wiedziałem że nią nie jest. Nie znosiłem mrocznych koni, ale teraz to czułem że jestem o wiele gorszy od nich.
- Nie mówcie nikomu kim jestem... - poprosiła, gdy wchodziliśmy już do środka.
- Zostań tutaj i nie ruszaj się z tego miejsca - Tytan wszedł ze mną głębiej, wciąż obserwując obcą, która stała w wejściu. Położył mnie na ziemi. Po chwili usłyszałem kroki, wiedziałem już że to Marcella.
- Leo - kiedy mnie zobaczyła, przytuliła mnie do siebie mocno, nie zareagowałem, czułem jej łzy na sobie, ale ani drgnąłem.
- Tak się o ciebie bałam - powiedziała.
- Leo? - spojrzała mi w oczy, milczałem, odwróciłem od niej wzrok.
- Co z tobą?
- To koniec... - wymamrotałem, musiałem ją od siebie uwolnić, nie chciałem żeby dłużej była z takim potworem jak ja: - Nie zasługuje na ciebie... - zapłakałem, jak źrebie, ale teraz to się dla mnie nie liczyło, nie obchodziła mnie moja godność, dałem się ponieść emocją: - Armen też nie powinien mieć takiego ojca jak ja... Jestem nikim, zadaje wam tylko ból.
- Nie mów tak! To nie prawda...
- Wiesz co ja zrobiłem? Nie chciałabyś tego widzieć...
- Nie byłeś sobą...
- To niczego nie tłumaczy, muszę odejść, od was, ze stada.... Zasłużyłem sobie tylko na cierpienie - podniosłem się z ziemi, odzyskiwałem już siły.
- Nigdzie nie pójdziesz, ja cię kocham... - złapała mnie za grzywę, wyszarpałem się jej, odbiegłem w stronę wyjścia. Tytan mnie tam zatrzymał.
- Zostajesz tutaj, wszyscy tu zostaniecie do puki nie poradzę sobie z tym co się teraz dzieje w lesie, wirus się rozprzestrzenił - Tytan wepchnął mnie do środka, zamknął przejście, głazem: - Oby się przez to nie przebili - powiedział, słyszałem jak wzbił się w powietrze. Położyłem się przy tej skale, miałem ochotę sobie coś zrobić, ukarać się za wszystkie krzywdy, które wyrządziłem.
- Leon - Marcella podeszła do mnie, natychmiast się odsunąłem.
- Tato, wróciłeś - nagle pojawił się też Armen, przytulił się do mnie, a Mercy objęła go skrzydłem, nie potrafiłem odmówić synkowi przywitania.
- Niedługo będziesz musiał sobie radzić sam, obiecaj że zaopiekujesz się mamą - powiedziałem cicho.
- Dlaczego tak mówisz tato?
- Odchodzę...
- Nie słuchaj Armen, tata ma za sobą trudne chwilę, musi odpocząć... - przerwała mi szybko ukochana.
- A to kto? - Armenek zauważył klacz, nadal tu była, stała obok ściany, patrząc na nas.
- Kim jesteś? Co tu robisz? - Marcella podniosła się z ziemi, chyba dopiero co ją zauważyła.
- Przyszła tu razem ze mną i Tytanem, zraniłem ją i przez to zakaziłem, więc musiał jej pomóc - opowiedziałem w skrócie.
- Nie zwracajcie na mnie uwagi, nie powinno mnie tu być i najpewniej jak tylko to się skończy wrócę w swoje strony - dodała.
- Na pewno jesteś głodna, zaprowadzę cię tam gdzie Tytan trzyma jedzenie, razem się tam wszyscy wybierzemy, tam będzie bezpieczniej niż tu przy wejściu.
- Pewnie masz rację, ale ja wolę tu zostać.
- Dlaczego?
- Nie pytaj, zostanę tutaj.
- Nie zostaniesz, a jak któryś cię zarazi, mogą się przebić przez byle szczelinę i cię zranić, a wtedy ty zarazisz Marcelle i Armena, nie pozwolę na to! - poderwałem się z ziemi, wiedziałem coś o tym, przed chwilą byłem jednym z tych potworów.
- Idźcie przodem - westchnęła cicho.
Jak doszliśmy do końca zobaczyłem że oprócz trawy i wody jest tu też mięso wzdrygnąłem się przy tym, na szczęście to nie było końskie mięso.
- Jak on może to jeść? - szepnąłem, miałem na myśli wujka Marcelli, trzymałem się od tego mięsa jak najdalej, z resztą nie tylko ja, obca także. Nie chciałem jednak jej zdradzać i niepotrzebnie martwić rodziny, pewnie nie byliby zadowoleni faktem że to mroczna klacz, a puki miała naszyjnik wyglądała jak zwykły koń.
- Jestem Marcella, a to Leon i nasz synek Armen - ukochana przedstawiła się nieznajomej.
- Selma.
Marcella (loveklaudia) dokończ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz