Menu

poniedziałek, 20 lipca 2015

Serce cz.1 - Od Primero




Zwykły dzień, słońce w pełni, lekki powiew wiatru, po prostu pogoda idealna. A ja i tak byłem w złym nastroju, każdy by był mając takiego ojca jak ja. Dziś prawie że odszedłem ze stada, ale zamiast tego wolałem oddalić się i odpocząć. Odkładałem to już z dnia na dzień. Nie chciałem zostawiać matki, tylko dla niej tu jeszcze byłem i znosiłem to wszystko. Musiałem ją chronić i wspierać, tak jak ona mnie gdy byłem mały. Miałem też brata, ale on był mi obojętny, sam mną też się nie interesował, myślał tylko o tym kiedy w końcu zostanie tu przywódcą, ojciec go wybrał i tylko o niego się troszczył. Ja byłem tu zwykłym koniem, tak jak mama.
Pod wieczór wróciłem do domu. Ob drogę poczułem woń krwi unoszącą się w powietrzu. Zwolniłem kroku, widząc w oddali ciała koni. Od razu zrozumiałem że stoczyła się tu walka i to na granicy, stada mojego ojca i tego co tu mieszkało. Oni na pewno nie chcieli wojny, znałem ich trochę, tak samo znałem mojego ojca i byłem pewny że to on za tym stoi. Chciał zagarnąć pewnie ten marny skrawek ziemi, trzy razy mniejszy od naszego terytorium, który zajmowali.
Przechodziłem obok ciał, tak wolno jakbym miał się zatrzymać. Serce biło mi panicznie, na zewnątrz jednak byłem zupełnie spokojny, nie okazywałem emocji. Widać było że długo się nad każdym z nich znęcano nim go zabito. To był jakiś koszmar, nie chciałbym leżeć wśród nich, ale niestety ktoś miał tego pecha by tu być jeszcze żywym. Zauważyłem ją po kilkunastu minutach jak próbuje złapać oddech, jak rozgląda się panicznie dookoła, jak próbuje obudzić klacz, na której opierała głowę. Przeszły mnie ciarki, a gdyby tam leżała moja matka, nie zniósłbym tego.
Już miałem podejść do brązowej, ale uprzedził mnie ojciec. Stał już nad nią uśmiechając się szyderczo. Klacz odwróciła do niego głowę, słysząc jego ciężki oddech, był zmęczony. Co się dziwić, jego kopyta były całe pobrudzone od krwi, które sugerowały że to on zamordował najwięcej koni. Ojciec stanął niespodziewanie dęba żeby zadać tej klaczy dodatkowy ból, albo nawet ją zabić. Musiałem uratować chociaż to jedno życie, z wielu żyć, które odebrał im mój ojciec. Rzuciłem się na tego tyrana, walczyliśmy w ramie w ramie. Przewrócił się nagle, zacząłem go kopać tak mocno żeby już nie wstał. Pamiętałem jak mnie bił kiedy byłem źrebakiem, dlatego teraz dostałem tak nagle szału, zawładnęły mną wspomnienia. Zabiłem go, co uświadomiłem sobie dopiero po wszystkim, gdy już byłem pobrudzony jego krwią. Spojrzałem na kasztanową, zemdlała. Wziąłem ją ostrożnie na grzbiet, spostrzegłem że i tak nie przeżyje, miała zbyt głębokie rany żeby przeżyć, ale i tak ją stąd zabrałem. Starałem się powstrzymać łzy, nie mogłem uwierzyć że na prawdę zabiłem własnego ojca.
- Zasłużył na taki los... - usłyszałem głos który doskonale znałem.
- Mamo... - podbiegłem do niej ostrożnie, żeby nie zrzucić z siebie klaczy. Przytuliłem się do niej mocno, w tym momencie chciałem się z nią pożegnać. Nie miałem wyjścia, musiałem odejść. Nie mógłbym spojrzeć w oczy innym po tym co zrobiłem.
- Ktoś musiał go w końcu zabić. Dzięki tobie już nigdy nikogo nie skrzywdzi, przecież pamiętasz co nam zrobił, prawda ? - usprawiedliwiała mnie mama, ale ja wiedziałem swoje.
- Zabójstwa nie da się usprawiedliwić, zwłaszcza że to był... Mój ojciec... Zabiłem go, więc muszę odejść... - spojrzałem na matkę, pojedyncza łza wydostała mi się z oka.
- Zostań... - prosiła mama.
- Nie mogę, już nigdy tu nie wrócę. Żegnaj, zawsze będę o tobie pamiętał i o tym co dla mnie zrobiłaś mamo... - odszedłem kawałek, zatrzymując się na chwilę. Mama się popłakała, odwróciłem się szybko żeby na nią dłużej nie patrzeć, jeszcze by mnie zatrzymała przez swoją rozpacz. Byłem pewien że będzie teraz bezpieczna i szczęśliwa. Jak tylko pogodzi się z moim odejściem. Mój brat mimo wszystko nie był wcale zły, tylko nie przepadaliśmy za sobą. On na pewno zajmie się matką i stadem tak jak należy.

Brązowa jeszcze żyła, mogłem więc zabrać ją w piękne miejsce. Chciałem żeby umierając mogła podziwiać przepiękne widoki. Zatrzymałem się więc nad jeziorkiem, otoczonym kwiatami, w wodzie także rosły kwiaty. Najlepszy był ten zapach, woń kwiatów potrafiła mnie uspokoić i wyciszyć. Ułożyłem klacz na ziemi, na mchu, żeby leżała na czymś miękkim. Miałem nadzieje że choć na chwilę się obudzi, musiała to zobaczyć. Sam spróbowałem ją obudzić. Otworzyła w końcu oczy, jeszcze przed tym coś mamrocząc przez sen.
- Kim...kim jesteś... ? - spytała słabo.
- Jestem Primero. Spójrz tylko, pięknie tu prawda ?
- Przepięknie... - uśmiechnęła się lekko, ledwo to dostrzegłem. Zapadła cisza, zerkała co chwilę na mnie i na jeziorko, nie miała siły nawet drgnąć, poruszała tylko oczami i czasami też lekko uszami. Czuwałem przy niej, nie chciałem żeby umarła w samotności.

Nawet się nie obejrzałem, a minęło mi kilka dni przy niej. Przez ten czas nic nie jadłem, nie umiałem niczego przełknąć, wciąż dręczyło mnie to co zrobiłem. Klacz była nieprzytomna, budząc się dosłownie na kilka minut, ciągle coś mamrotała i nie do końca była świadoma co się wokół niej dzieje, jak to przed śmiercią bywa. W tym momencie także się obudziła.
- Primero... - zawołała mnie, leżałem akurat przed jeziorkiem. Podniosłem się, idąc do niej.
- Nie chce umierać... Będę żyć, dla ciebie... - powiedziała patrząc mi w oczy, zamilkłem, a ona poderwała lekko głowę, schyliłem się nad nią, żeby się nie męczyła. Dotknęła mojej grzywy, opierając się na szyi, wtuliła się we mnie. Trwało to dosłownie kilka sekund, po czym jej głowa opadła bezwładnie na ziemie. Była już nieprzytomna, stałem tak nad nią patrząc zamyślony i próbując zrozumieć dlaczego to zrobiła. Przecież jestem dla niej obcy, nawet nie znam jej imienia.
Po jakimś czasie położyłem się przy niej, drżała z zimna, więc ją przytuliłem do siebie żeby się trochę ogrzała, mi też zrobiło się cieplej, ale w sercu. Zasnąłem.
Od następnego dnia opiekowałem się nią, jak tylko mogłem. Była wyczerpana, nie mówiąc o jej ciężkim stanie. Przynosiłem jej jedzenie i pomagałem jej jeść, odwracałem ją z boku na bok, żeby nie leżała przez cały czas na tym jednym. Minęło wiele dni, tygodni i miesięcy. Mogła już sama jeść i poruszała się też sama, więc postanowiliśmy wspólnie żeby w końcu wstała i zaczęła już chodzić. Na początku nie było to łatwe, ledwo znosiła ból, trzymając się kurczowo mojej grzywy. Nogi jej się trzęsły i zesuwała się na ziemie. Musiało minąć kilka kolejnych dni żeby zrobiła kilka kroków z moją pomocą. Jej rany były już częściowo zagojone.

Wreszcie przyszedł dzień w którym zrobiła mi niespodziankę. Spałem, a ona obudziła mnie będąc już na nogach, stała o własnych siłach.
- Udało ci się - poderwałem się z ziemi, uśmiechnęła się do mnie, a ja do niej.
- Dzięki tobie... - zbliżyła do mnie swój pysk, otworzyłem aż swój ze zdziwienia. Nasze spojrzenia spotkały się ze sobą na dłużysz czas. Może jednak miłość istnieje...
- Kocham cię... - zaczęła, dość cicho rumieniąc się przy tym.
- Ja... ja ciebie też... - byłem jeszcze bardziej zestresowany niż ona: - Jest tylko mały problem...
- Jaki ? - uśmiech zniknął jej na chwilę z pyska.
- Nadal nie znam twojego imienia...
- Na prawdę ? Nie powiedziałam ci ? - zdziwiła się: - Wybacz Primero... Mam na imię Jona.
- Jona... Piękne imię... - schyliłem się zrywając dla niej kwiat, który rósł obok moich kopyt. Pochyliła się żebym włożył jej go w grzywę. Ten dzień był nasz, spacerowaliśmy sobie, rozmawiając o wszystkim co nam tylko na myśl przyszło. Opowiedziałem jej o sobie, co przeszedłem, o moim ojcu-tyranie, o bracie i matce.
- A twoi rodzice ? Jacy byli ? - spytałem, zmieniając temat.
- Ojca nie znałam, miałam tylko... - przerwała tak nagle jakby się coś stało.
- Matkę ? - dopowiedziałem.
- Tak, właśnie, może... Może już do tego nie wracajmy.
- Dlaczego ? Mój ojciec ją pewnie zabił, prawda ?
- Przestań ! Nie będę o tym rozmawiać ! - krzyknęła na mnie, nieco się przestraszyłem, a ona odbiegła. Kawałek dalej, upadła.
- Jona ! - podbiegłem do niej, nie mogła się podnieść, starała się zakryć grzywą, ale ja widziałem jak bardzo płacze.
- Wybacz, ja nie chciałem... - pomogłem jej wstać, przytuliłem ją do siebie mocno.
- Chcę o tym zapomnieć, obiecaj że nie będziesz naciskał...
- Spokojnie, nie będę.

Po nocy pełnej wrażeń, wstaliśmy na prawdę późno, bo dopiero popołudniu. Leżeliśmy jeszcze przez chwilę obok siebie. Nagle przyszło mi do głowy że moglibyśmy poszukać jakiegoś stada, w końcu wiecznie być tu nie będziemy mogli. I tak jakimś cudem jeszcze nie wytropiły nas drapieżniki. Jona od razu się zgodziła, ale nie byłem pewny że będzie gotowa na taką podróż.
Starałem się przez cały czas iść na prawdę wolno żeby tylko ona tak się nie męczyła. Robiliśmy sobie mnóstwo postojów ob drogę. Zawsze pod koniec wypatrywałem schronienia na noc. Spotykaliśmy mnóstwo stad, ale na widok blizn mojej ukochanej nie chcieli nas przyjąć. Wiedziałem że wkrótce nie będą widoczne i tak już wyglądała znacznie lepiej niż wtedy gdy ją uratowałem. Oni jednak nie słuchali wyjaśnień.

Minęło już kilka miesięcy, a my nadal byliśmy samotnymi, wędrownymi końmi. Jona już nie wierzyła że znajdziemy stały dom. Ja miałem nadzieje. Któregoś dnia moja ukochana zasłabła, prawie by upadła gdybym ją nie złapałem, zauważyłem że nieco przytyła, ale coś mi mówiło że to nie dlatego że zaczęła dużo jeść.
- Czy mi się wydaje czy ty...
- Już dawno chciałam ci powiedzieć - wstała o własnych siłach: - Będziemy rodzicami.
Ucieszyłem się jak nigdy, uklęknąłem przed nią.
- Wstań Primero, no co ty?
- Najpierw chciałbym... Chciałbym cię o coś zapytać... Czy zechciałabyś być...
- Twoją partnerką ? - powiedziała, miałem to na końcu języka. Przytuliła się we mnie gwałtownie.
- Czekałam dniami i nocami aż mnie o to zapytasz, oczywiście że tak - dodała, sam ją przytuliłem. To był wspaniały dzień, zostaliśmy parą, jednocześnie już wkrótce będąc rodzicami. Nie mogłem się już doczekać narodzin źrebaka...


Ciąg dalszy nastąpi




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz