Kontynuacja komiksu "Taka sama jak ja"
Urodziłam się słabsza od siostry, rodzice uznali że nie żyję, tak więc już w chwili przyjścia na świat zdążyli mnie porzucić i to w kilkanaście minut przed narodzinami tej drugiej. Nigdy, ani ich, ani też siostry nie poznałam. Ba, ja nie miałam pojęcia o jej istnieniu. Przygarnęły mnie obce konie, małe stado, wśród którego znalazła się pewna para, która zechciała traktować mnie jak córkę. Dotychczas myślałam że są moimi rodzicami. Byłam tego pewna i choć dostrzegałam pewne różnice między nami, nie miałam wątpliwości, łudząc się że to moja prawdziwa rodzina.
Tata był dumnym ogierem, zbyt dumnym żeby pozwalać mi na jakąkolwiek słabość, zawsze surowy, ale też dobry. Zdarzało się, bardzo rzadko zresztą, ale potrafił okazać mi trochę miłości i wsparcia. Za to mama miała jej aż w nadmiarze. Mimo to pozwalała ojcu głównie mnie wychowywać, był nieco władczy i nie lubił kiedy się wtrącała. Dzięki tacie byłam silna, mimo choroby. Miałam słabe serce, kiedy zaczynało bić w zbyt szybkim tempie, następowały trudności z oddychaniem i przeszywający ból. Zwykle działo się to przy zbyt silnym wysiłku. Z początku szybko się męczyłam, bolało, więc wolałam leżeć, albo chodzić. Nie biegać, ale tata mnie zmusił i gdyby nie on, nie pokonałabym strachu i bólu. Każdego dnia zmuszał mnie do biegania, zabawy, zawsze przekraczającej moje możliwości, nieraz mdlałam przez zbyt duży wysiłek. Ale z czasem znosiłam to lepiej, stałam się wytrzymała i silna, zapominając o własnej słabości. Dorosłam i coraz bardziej zaczęłam odczuwać że tu nie pasuję. Że jestem inna, ale do końca nawet nie wiedziałam jaka. Nie wiedziałam też skąd te dziwne uczucia. Do czasu...
- Możemy porozmawiać? - podeszła do nas mama, akurat rozmawiałam z tatą.
- O co chodzi? - spytałam zaciekawiona, mama uśmiechnęła się lekko.
- Spróbuje namówić tego uparciucha żebyśmy postarali się o rodzeństwo dla ciebie - szturchnęła tatę w nogę, przewrócił oczami.
- Ta znów swoje, Era możesz zostawić nas na chwilę samych?
- Jasne - odeszłam kawałek, obejrzałam się przez chwilę, rozmowa nagle nabrała gwałtownego tępa, a rodzice ściszyli mocno głos, na dodatek czekali aż zniknę z pola widzenia. Zaniepokoiłam się na tyle że odeszłam, zaraz wracając po kryjomu. Nie chciałam ich podsłuchiwać, ale to dziwne zachowanie nie dało mi spokoju. Skryłam się jak najlepiej umiałam w krzakach, to nawet nie było potrzebne, bo rodzice i tak nie zwracali na nic uwagi.
- Czego się boisz? Że będziesz je bardziej kochać od Ery?
- A żebyś wiedziała! - zdenerwował się tata, zwykle był opanowany, więc to musiał być jeden z tych grząskich tematów.
- Daj spokój, to że ono będzie nasze, a ona nie jest naszą prawdziwą córką, to nic nie znaczy, ja nadal będę ją kochać tak samo mocno jak własne źrebie.
Zrobiło mi się ciepło, nie mogłam uwierzyć własnym uszom, zaczęłam temu przeczyć, nie dowierzać że mówią o mnie.
- Zrozum że to źrebie będzie nasze, to normalne że bardziej je pokochamy, a ja nie chcę jej ranić. Era nam w zupełności wystarczy.
- Jak to? Nie miałam nic do powiedzenia jak ją przyprowadziłeś, miała zostać naszą córką i koniec.
- O co ci chodzi?! Przecież ją zaakceptowałaś, pokochałaś jak własne źrebie, a teraz co?!
- Nie denerwuj się tak, chodziło mi o to że ty mogłeś zdecydować za mnie, zawsze jest tak jak ty chcesz... Moje potrzeby się nie liczą!
Z każdym kolejnym słowem stałam jak wryta w ziemie, w zupełnym szoku, czułam do tego ostre kłucie, ale je ignorowałam, czekając aż ten sen, ten koszmar się skończy, ale to działo się na prawdę. I jakbym nie próbowała tego negować to nie mogłam zmienić. Nie byłam nawet w stanie wyjść z ukrycia, żeby przerwać im tą rozmowę, ani odejść czy uciec.
- Daj sp...
- Zawsze tak było! W ogóle, kiedy zamierzasz jej powiedzieć? Chcesz ją całe życie oszukiwać?
- Wolę żeby nie wiedziała, ty z resztą też, pamiętaj że jest chora.
- Ale silna, ty sam sprawiłeś że taka jest.
- Znam ją lepiej od ciebie i wiem że tego nie wytrzyma, to zbyt bolesne.
- Chcesz ją oszukiwać do końca życia? A jak się domyśli?
- Nie daje jej powodów żeby się domyśliła.
- Boję się że będzie inaczej... Każde kłamstwo kiedyś się wyda, lepiej zrobić to stopniowo i lepiej teraz niż póź... - mama przerwała. Ja byłam powodem, zaczęłam się dusić, pochylając łeb i uginając nieco nogi z bólu. Słychać mnie aż na końcu łąki. Zacisnęłam zęby, a wraz z nimi zacisnęło się też gardło, myślałam że nie złapie już oddechu.
- Era... - tata pierwszy do mnie podbiegł. Nie mogłam oddychać, a co dopiero wydobyć z siebie słowa, nogi mi drętwiały, dreszcze przechodziły po całym ciele. Matka chciała stanąć przy mnie, ale ojciec ją odsunął.
- Daj jej oddychać, potrzebuje przestrzeni... - sam też się cofnął. Wpatrywałam się z nimi z łzami w oczach, jednak mój wzrok mówił co innego, byłam na nich zła, że mnie tak oszukiwali.
- Spokojnie córeczko... - powiedział, matka panikowała, widziałam po jej gwałtownych ruchach, choć próbowała stać nieruchomo jak ojciec. Otworzyłam pysk, z trudem łapiąc powietrze, łzy spłynęły mi z oczu.
- Nie mów tak... Tak do mnie! - niemal upadłam, ale nic z tego, nie jestem słaba: - Przecież nie jestem twoją córką!
- Musisz się uspokoić - ojciec zrobił krok w moją stronę.
- Zostaw mnie! - cofnęłam się do tyłu: - Nie chcę was znać! Obojga!
- Era proszę... - matka spojrzała na mnie już teraz zapłakana. Ruszyłam z nagła w nieznanym sobie kierunku, uciekłam.
- Nawet miłe to powitanie - zażartował.
- Wybacz... - zeszłam z niego błyskawicznie, uśmiechając się nerwowo, grzywa przysłoniła mi oczy, dzięki temu nie widział w jakim jestem stanie. Z resztą i tak przestałam już płakać.
- Jestem Edwin, a ty? - nie zamierzał wstać, leżał sobie na grzbiecie jakby niczym się nie martwiąc
- Era. Pomóc ci? Chyba nic ci nie zrobiłam co?
- Nie, skąd, nic sobie nie naciągnąłem czy obiłem jakby co. Choć muszę przyznać że nie spodziewałem się że któraś klacz tak na mnie poleci - podniósł się po woli z ziemi, znów żartując, śmialiśmy się oboje. Od razu zapomniałam o łzach i bólu, który zadali mi rodzice, znaczy nie rodzice, a klacz i ogier, którzy mnie przygarnęli. Westchnęłam, patrząc na Edwina, wydawał się sympatyczny.
- Co tu robisz? - zapytałam.
- A tak wędruje, szukam swojego miejsca na ziemi, a ty?
- Ja? - zastanowiłam się chwilę, do domu nie zamierzałam wracać, więc: - Ja też, może razem go poszukamy, co?
- No mi nie przeszkadza towarzystwo tak śmiałej klaczy jak ty... - trącił mnie w bok.
- Przestań, to był wypadek.
- Przecież wiem. Może najpierw się prześpimy, zanim poszukamy tego naszego miejsca w świecie co?
- Zdecydowanie - uśmiechnęłam się idąc za nim, skryliśmy się między drzewami, zamierzając tam spać na stojąco, otaczała nas z każdej strony woń drapieżników, kładzenie się na ziemi nie byłoby zbyt rozsądne.
- Dobranoc - otworzyłam na chwilę jedno z oczu, patrząc na Edwina.
- To chyba moja pierwsza nie osamotniona noc, dobranoc. - powiedział, ale już przez zamknięte oczy. Pochyliłam głowę, żeby było mi nieco wygodniej.
Osunęłam się lekko na ziemie, nie mając już sił dłużej spać na stojąco. Nie byłam do tego przyzwyczajona, bo zwykle w naszym małym stadzie kładliśmy się na ziemie i zawsze dwa czy jeden koń czuwał, później zmieniając się w połowie nocy.
- Obudź się śpiąca królewno - usłyszałam głos Edwina.
- Halo... - Edwin szturchnął mnie w bok.
- Jeszcze chwilkę... - wymajaczyłam przez sen. Otworzyłam pysk żeby ziewnąć i nagle wprost do niego spadło mi coś mokrego, na głowę także. Trzepnęłam łbem, otwierając szybko oczy, okazało się że to tylko śnieg, a już się przestraszyłam. Edwin wpadł w niepohamowany niczym śmiech.
- Bardzo śmieszne - przewróciłam oczami, otrzepując się jeszcze raz, śnieg dostał mi się nie tylko do pyska, ale też chrap i uszu.
- Jesteś już rześka i wypoczęta, do dalszej drogi? - spytał Edwin.
- Tak, bardzo... - pochyliłam uszy z niezadowoleniem.
- Era wyluzuj, musiałem cię jakoś obudzić - szturchnął mnie w bok.
- Ciekawe kto następnym razem wstanie jako pierwszy?
- Grozisz mi?
- Tak - znów żartowaliśmy. I tak przez całą drogę, zaczęliśmy się nawet wygłupiać. Ścigając się do dymiącego szczytu w oddali. Kiedy spostrzegłam że to wulkan, zatrzymałam się gwałtownie, a Edwin na mnie wpadł. Wywróciliśmy się, tym razem on znalazł się na moim grzbiecie.
- Chyba teraz ja na ciebie poleciałem - zażartował.
- Spójrz, czy to wulkan? - wygramoliłam się z pod niego.
- Najwidoczniej, podejdziemy bliżej?
- Chyba lepiej oglądać go z daleka, skoro tak dymi, co?
- Więc zawracamy?
- Nie, chodźmy na około... - zauważyłam w oddali też drzewa, a skoro był las, to te erupcje wulkanu, a raczej powinnam powiedzieć wulkanów nie były takie straszne. Zanim doszliśmy na miejsce, zapadł wieczór. I to dość mroźny wieczór. Edwin zamierzał pójść dalej, bo znaleźliśmy po drodze ślady koni, ja miałam zostać żeby odpocząć i nie narażać się bez potrzeby. Miał mnie za tchórza? A może za kogoś kto sobie nie poradzi? Nic z tych rzeczy, poradziłabym sobie i bez niego. Dlatego poszłam z nim. Nawet nie wiedział że muszę się zmagać z chorobą, nie zamierzałam mu mówić, niech myśli że jestem zdrowa. Nie chciałam litości ani ulgowego traktowania.
Już w oddali zauważyliśmy grupkę koni, wracających do lasu. Chyba było tu stado, to by tłumaczyło tyle śladów kopyt na łące.
- No tak, nie zdążyliśmy - stanęłam pośrodku łąki.
- Czy to wodospad? - odwrócił moją uwagę Edwin, zaraz tam pobiegł. Spojrzałam na niego zdumiona, że też po takiej wędrówce starczyło mu sił. Westchnęłam ciężko.
- Edwin, zaczekaj! - ruszyłam za nim, jednak mimo że bym sobie dała radę sama, nie chciałam być sama. Wolałam być z nim, bo przy nim nie wracałam myślami do moich przybranych rodziców, a nie mogłam się przecież zbytnio denerwować.
Dobiegliśmy do końca spadającej wody i od razu zanurzyliśmy w niej pyski pijąc łapczywie. Jakoś wcześniej nie przyszło nam na myśl żeby zjeść pozostałości stopniałego już śniegu, więc pragnienie było ogromne.
- Jak dobrze - Edwin położył się na grzbiecie.
- Przenocujemy tutaj? - dopytałam.
- O, właśnie.
- Jesteś pewien, a co na to tutejsze stado?
- Lepiej żeby byli gościnni, inaczej nieźle nam się oberwie - zażartował już zamykając oczy, on to chyba nie miał żadnych problemów.
Ciąg dalszy nastąpi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz