Upadłam, uderzyłam o ziemie, pazury wbiły się w moje ciało, kły zanurzyły się w moją szyję, szamotałam się, ale uścisk był coraz mocniejszy, nie mogłam oddychać. Stworzenie nagle mnie puściło. Odbiegłam kawałek, zdezorientowana, w panice i na dodatek ranna. Coś uczepiło się moich nóg, były to miniaturki tego potwora.
- To wasze pierwsze polowanie, postarajcie się - odezwało się zwierze, które poprzednio mnie zraniło. Znów upadłam, kilka z małych pazurków podrapało mi grzbiet, łzy cisnęły mi się z oczu, a oddech był coraz szybszy wraz z coraz mocniejszym biciem serca. Dorosłe zwierze podeszło i potężną łapą przycisnęło mnie do ziemi, nie miałam sił się ruszyć.
- Nic z tego nie będzie jesteście za małe... - uśmiechnęła się do małych: - Widzicie, mówiłam wam że jeszcze nie pora - otworzyła pysk tym razem łapiąc za moje chrapy. Dusiłam się, szarpiąc się rozpaczliwie.
- Mamusiu zostaw ją nam do zabawy - prosił jeden z malców.
- Musimy coś zjeść, już długo nie będzie podobnej okazji - powiedziała na chwilę mnie puszczając, łapałam desperacko powietrze, płacząc zarazem.
- Ale mamo... Nudzi nam się samym...
- Dobra, macie tą swoją zabawkę, jak wam się znudzi to ją zjemy - podniosła mnie wbijając w mój grzbiet pazury i popchnęła w stronę młodych...
Dowiedziałam się że te zwierzęta to pumy, zaprowadziły mnie do swojego domu. Matka pum zostawiła mnie z małymi i ostrzegła mnie żebym nie próbowała uciekać i się bronić, bo jeśli któremuś z jej młodych stanie się krzywda przypłacę za to życiem. Małe pumy polubiły mnie nawet, a ja ich, świetnie nam się razem bawiło, mimo że nieraz drasnęły mnie pazurkami, albo spadły z mojego grzbietu. Ani one, ani ja nie skarżyliśmy na siebie. Spędziliśmy razem cały dzień, a potem bawiliśmy się jeszcze wieczorem.
- Zaśpiewaj coś - poprosiła w pewnym momencie Kila, nigdy tego nie robiłam i nie wiedziałam jak się za to zabrać. Starałam się najpierw naśladować ptaki, tutaj tylko one śpiewały, ale ich melodie nie były takie łatwe. Później Kila zaczęła coś sama śpiewać używając do tego słów, powtórzyłam za nią. Spodobało mi się od razu, zaczęłam dodawać własne słowa i zmieniać ton. Po chwili zleciało się kilkanaście ptaków. Dorosła puma wróciła, była za mną, a kiedy czułam jej oddech na sobie od razu zamilkłam.
- Pięknie... - odwróciła mnie do siebie gwałtownie, zadrżałam cała.
- Śpiewaj dalej, a może zechce cię wypuścić... - mówiła. Jej kocięta też o to prosiły, ale ja się bałam, była tak blisko, nadal bolało mnie całe ciało, po jej poprzednim ataku. W końcu jakoś się odważyłam. Przez ten śpiew przyszły też wilki, wtedy jeszcze nie wiedziałam co to za stworzenia.
- Czego tu chcecie?! - warknęła puma, strosząc sierść, zamilkłam chowając się za małymi, były ode mnie starsze, a mimo to mniejsze i poruszające się niezdarnie. Naśladowały matkę, przybierając taką pozycje jak ona.
- Zostawcie ją w spokoju! - odezwał się jeden z wilków.
- To moja ofiara i nie zamierzam jej puścić samopas... Upolowałam ją! To chyba mi się należy!? Znajdźcie sobie swoją zdobycz!
- Nikt nie będzie jej jadł, wypuść ją!
Puma ryknęła, odwróciła się momentalnie uderzając mnie z całej siły łapą, straciłam przytomność, pamiętając już tylko że wylądowałam na ziemi...
- Czego tu chcecie?! - warknęła puma, strosząc sierść, zamilkłam chowając się za małymi, były ode mnie starsze, a mimo to mniejsze i poruszające się niezdarnie. Naśladowały matkę, przybierając taką pozycje jak ona.
- Zostawcie ją w spokoju! - odezwał się jeden z wilków.
- To moja ofiara i nie zamierzam jej puścić samopas... Upolowałam ją! To chyba mi się należy!? Znajdźcie sobie swoją zdobycz!
- Nikt nie będzie jej jadł, wypuść ją!
Puma ryknęła, odwróciła się momentalnie uderzając mnie z całej siły łapą, straciłam przytomność, pamiętając już tylko że wylądowałam na ziemi...
Obudziłam się w zupełnie innym miejscu, jak tylko otworzyłam oczy ujrzałam przed sobą wilka, miał śnieżnobiałą sierść i czarną obwódkę wokół oka, oba oczy były złote.
- Gdzie twoi rodzice? - spytała wilczyca.
- Gdzie twoi rodzice? - spytała wilczyca.
- Nie wiem... - wymamrotałam.
- Nie bój się, nikt cię tu nie skrzywdzi. Jesteś wyjątkowa, mało kto rodzi się z wrodzonym talentem.
Przytaknęłam, wilczyca uśmiechnęła się przyjaźnie, zamerdała ogonem i przytuliła mnie do swojego gęstego futra.
- Mam na imię Ira, a ty?
- Prakereza - powiedziałam, od razu po narodzinach zapamiętałam imię, które tak często przekręcałam, ale nie tym razem.
- Ale mówią na mnie też Łza - dodałam.
- Ładnie, zaopiekuje się tobą, zgoda? Do puki nie znajdziemy twoich rodziców...
- Jestem głodna... - przyznałam, tęskniłam już za zapachem mleka i ciepłem mamy.
- Proszę, na ziemi jest tego dużo... - wilczyca zerwała trochę trawy, spojrzałam na nią dziwnie.
- Nie jesz jeszcze trawy? - spytała wypuszczając ją z pyska. Pokiwałam głową że nie. W oddali było więcej wilków, trochę się ich bałam, niektóre wyglądały groźnie i patrzyły na mnie surowo.
- Więc nie możesz u nas zostać, musimy znaleźć jakąś klacz, która cię nakarmi...
- Ale ja chcę do mamy... - prosiłam.
- Wrócisz do niej, ale ja nie wiem gdzie mieszkasz, więc jak mam cię tam zaprowadzić? Poszukamy na razie jakiegoś stada koni. I klaczy, która będzie mogła cię nakarmić, dobra? - Ira spuściła głowę, przesuwając nos po ziemi i idąc za zapachem. Poszłam za nią niezdarnie, przez to że nie byłam pewna co to takiego pod moimi kopytami, co sprawiało że ziemia jest tak miękka. Ślizgałam się po tym jak w niektórych miejscach nie było trawy. Niespodziewanie coś spadło mi na grzbiet, odwróciłam się gwałtownie, było tego więcej, spadało z nieba wprost na mnie, przez co moja sierść stawała się mokra, a nogi coraz bardziej brudne.
- Co to? - spytałam wilczycy.
- To tylko deszcz - szła dalej nie wzruszona, choć ten deszcz był coraz mocniejszy.
- Zimno... - zatrzęsłam się.
- Musisz się przyzwyczaić, tutaj bywa jeszcze zimniej mała - Ira łapała zapach powietrza do nozdrzy.
- Nareszcie... - powiedziała sama do siebie, pobiegła nagle, musiałam dotrzymać jej kroku, nogi grzęzły mi w mokrej i gęstej ziemi, ledwo je od niej odrywałam.
- Ira! - krzyknęłam przewracając się w końcu.
- Łza szybciej, bo nam uciekną, zwłaszcza jak wyczują zapach wilka... - pomogła mi się podnieść. Nie mogłam ruszyć się z miejsca ślizgając się po tej powierzchni.
- Wbij porządnie kopyta w to błoto i chodź, nie spędzimy tu całego dnia - ponaglała mnie Ira.
- Kiedy ja nie umiem... - znów wpadłam w błoto, byłam już cała brudna, do tego mokra, a zimno mi było jak nigdy.
- Chcę do mamy... - wymamrotałam. Ira warknęła pod nosem, wyciągnęła mnie z błota na kawałek ziemi porośniętej trawą.
- Nie możesz okazywać słabości, jak ty chcesz przetrwać?
- Zimno mi i tak strasznie chce mi się jeść... - miałam już w oczach łzy.
- Nie płacz, tylko chodź, za chwilę się ogrzejesz i najesz, wszystko będziesz miała. Ruszajmy - pomogła mi znów wstać, szłam za nią korzystając z jej rad, nauczyłam się poruszać w gęstym błocie, choć nie tak płynie jak ona. Jak deszcz przestał padać byłyśmy już w lesie, słyszałam dźwięki rozmów i odgłosy koni. Pobiegłam nagle, byłam pewna że znajdę tam moich rodziców, ale wpadłam prosto na obce konie. Wszystkie na mnie spojrzały, nie mogłam się ruszyć z przerażenia.
- A to źrebie co tu robi? - podszedł do mnie jeden z ogierów.
- Chyba się zgubiło - powiedziała klacz, cofnęłam się kilka kroków do tyłu.
- Nie bój się, nic ci nie zrobimy - jedna z klaczy podeszła do mnie blisko, chciałam jej zaufać, ale nadal się bałam.
- O nie! Nie będziemy trzymać darmozjada, mamy już dość źrebaków! - jakiś duży ogier odepchnął wszystkich stając przede mną.
- Wynoś się stąd! - wrzasnął, położyłam po sobie uszy.
- Mam na imię Ira, a ty?
- Prakereza - powiedziałam, od razu po narodzinach zapamiętałam imię, które tak często przekręcałam, ale nie tym razem.
- Ale mówią na mnie też Łza - dodałam.
- Ładnie, zaopiekuje się tobą, zgoda? Do puki nie znajdziemy twoich rodziców...
- Jestem głodna... - przyznałam, tęskniłam już za zapachem mleka i ciepłem mamy.
- Proszę, na ziemi jest tego dużo... - wilczyca zerwała trochę trawy, spojrzałam na nią dziwnie.
- Nie jesz jeszcze trawy? - spytała wypuszczając ją z pyska. Pokiwałam głową że nie. W oddali było więcej wilków, trochę się ich bałam, niektóre wyglądały groźnie i patrzyły na mnie surowo.
- Więc nie możesz u nas zostać, musimy znaleźć jakąś klacz, która cię nakarmi...
- Ale ja chcę do mamy... - prosiłam.
- Wrócisz do niej, ale ja nie wiem gdzie mieszkasz, więc jak mam cię tam zaprowadzić? Poszukamy na razie jakiegoś stada koni. I klaczy, która będzie mogła cię nakarmić, dobra? - Ira spuściła głowę, przesuwając nos po ziemi i idąc za zapachem. Poszłam za nią niezdarnie, przez to że nie byłam pewna co to takiego pod moimi kopytami, co sprawiało że ziemia jest tak miękka. Ślizgałam się po tym jak w niektórych miejscach nie było trawy. Niespodziewanie coś spadło mi na grzbiet, odwróciłam się gwałtownie, było tego więcej, spadało z nieba wprost na mnie, przez co moja sierść stawała się mokra, a nogi coraz bardziej brudne.
- Co to? - spytałam wilczycy.
- To tylko deszcz - szła dalej nie wzruszona, choć ten deszcz był coraz mocniejszy.
- Zimno... - zatrzęsłam się.
- Musisz się przyzwyczaić, tutaj bywa jeszcze zimniej mała - Ira łapała zapach powietrza do nozdrzy.
- Nareszcie... - powiedziała sama do siebie, pobiegła nagle, musiałam dotrzymać jej kroku, nogi grzęzły mi w mokrej i gęstej ziemi, ledwo je od niej odrywałam.
- Ira! - krzyknęłam przewracając się w końcu.
- Łza szybciej, bo nam uciekną, zwłaszcza jak wyczują zapach wilka... - pomogła mi się podnieść. Nie mogłam ruszyć się z miejsca ślizgając się po tej powierzchni.
- Wbij porządnie kopyta w to błoto i chodź, nie spędzimy tu całego dnia - ponaglała mnie Ira.
- Kiedy ja nie umiem... - znów wpadłam w błoto, byłam już cała brudna, do tego mokra, a zimno mi było jak nigdy.
- Chcę do mamy... - wymamrotałam. Ira warknęła pod nosem, wyciągnęła mnie z błota na kawałek ziemi porośniętej trawą.
- Nie możesz okazywać słabości, jak ty chcesz przetrwać?
- Zimno mi i tak strasznie chce mi się jeść... - miałam już w oczach łzy.
- Nie płacz, tylko chodź, za chwilę się ogrzejesz i najesz, wszystko będziesz miała. Ruszajmy - pomogła mi znów wstać, szłam za nią korzystając z jej rad, nauczyłam się poruszać w gęstym błocie, choć nie tak płynie jak ona. Jak deszcz przestał padać byłyśmy już w lesie, słyszałam dźwięki rozmów i odgłosy koni. Pobiegłam nagle, byłam pewna że znajdę tam moich rodziców, ale wpadłam prosto na obce konie. Wszystkie na mnie spojrzały, nie mogłam się ruszyć z przerażenia.
- A to źrebie co tu robi? - podszedł do mnie jeden z ogierów.
- Chyba się zgubiło - powiedziała klacz, cofnęłam się kilka kroków do tyłu.
- Nie bój się, nic ci nie zrobimy - jedna z klaczy podeszła do mnie blisko, chciałam jej zaufać, ale nadal się bałam.
- O nie! Nie będziemy trzymać darmozjada, mamy już dość źrebaków! - jakiś duży ogier odepchnął wszystkich stając przede mną.
- Wynoś się stąd! - wrzasnął, położyłam po sobie uszy.
- Ona jest jeszcze mała, pewnie ledwo co się urodziła... - podeszła do niego jedna z klaczy.
- Co mnie to obchodzi?! Skupmy się lepiej na sobie, zamiast przygarniać cudze źrebaki!
- Jest ranna...
- I co z tego? Mało jest u nas rannych koni?
- Zaopiekuje się nią, nawet nie odczujesz że tu jest...
- Nie i koniec! Niech wraca skąd przyszła!
- Ale...
- Już! - ogier uderzył mnie nagle, a kiedy się przewróciłam za drzew wyskoczyła Ira, osłaniając mnie i warcząc na ogiera. Konie cofnęły się do tyłu, momentalnie ruszyły do ucieczki. Ira pobiegła za nimi oddzielając jedną z klaczy, tą najbardziej spanikowaną, złapała ją za nogę, starając się zatrzymać, gdy się wyszarpała znów pędziła za nią. Klacz niespodziewanie biegła już prosto na mnie, krzyknęłam z przerażeniem w oczach. Zatrzymała się gwałtownie, na jeden centymetr ode mnie.
- Zajmij się źrebakiem, nie zabiję cię jasne? - powiedziała Ira. Klacz przytaknęła.
- Teraz się posilisz - wilczyca wskazała na wymiona klaczy, podniosłam się szybko, zaczynając ssać. To mleko było zupełnie inne niż mojej mamy, wolałabym żeby ona mnie karmiła, czułabym się bezpieczniej, a nie tak obco jak teraz.
- Nie ma was tu więcej? - spytała cicho klacz.
- Nie... Nic ci nie zrobimy, masz tylko zaopiekować się tą klaczką...
- Mam swojego źrebaka na wychowaniu... Nie mogę jeszcze jej...
- Nie obchodzi mnie to!
- Nasz przywódca się nie zgodzi...
- Ale ty nie wrócisz już do stada, zostaniesz tutaj.
- A mój synek?
- Jakaś klacz się nim zajmie...
- Ma tylko mnie...
- Nic mu nie będzie!
- Będzie! - klacz stanęła dęba, upadłam przez to, kopnęła mnie i Irę, uciekając po tym. Wilczyca leżała przez chwilę na ziemi, podnosząc się ciężko.
- Jesteś cała? - spytała, z szoku kiwnęłam jej tylko głową że tak. Podeszła do mnie kulejąc na jedną łapę, podniosła ją do góry, trzymając w powietrzu i dalej już poruszając się na trzech łapach. Odeszła ode mnie, podniosłam się podążając za nią.
- Nie czuje przy tobie zapachu twoich rodziców, pewnie długo już z nimi nie byłaś, ciężko będzie ich znaleźć - stwierdziła, popłakałam się na myśl że już nigdy ich nie zobaczę.
- Nie łam się, możesz liczyć na mnie, znajdziemy ich szybciej czy później...
Od Jima
Już od jakiegoś czasu akceptowałem z trudem Felize. Zrobiłem to dla ukochanej, ale nadal czułem do małej niechęć, nie umiałem jej pokochać tak jakby to chciała Mel. Ukochana nawet nie wiedziała jak bardzo bolało mnie to że ma córkę z kimś innym. Kiedy tak rozmyślałem podeszła do mnie uśmiechnięta.
- Mel? Co się stało?
- Zostaniemy znów rodzicami, jestem w ciąży - oznajmiła.
- Na prawdę? Mam nadzieje że ze mną - powiedziałem poważnie, Melinda położyła po sobie uszy odchodząc.
- Zaczekaj! - pobiegłem za nią.
- Czasami zastanawiam się czy nadal mnie kochasz... Dlaczego oskarżasz mnie o zdradę? Jak możesz wątpić i myśleć że to źrebie nie jest twoje?
- Przepraszam kochanie, poniosło mnie...
- Jakie źrebie? - wtrąciła się Feliza, miałem wrażenie że nas śledzi, bo zawsze, ale to zawsze pojawiała się w nieodpowiednim momencie.
- Będziesz miała siostrę Feli...
- Chwila, skąd wiesz? - zdziwiłem się.
- Spytałam o to duchy... Zapomniałeś że je widzę?
- O niczym nie zapomniałem... - zauważyłem że Felizy już nie ma, widziałem tylko ślady małych kopyt prowadzące na łąkę, widać było że biegła. Na reszcie mała paskuda zejdzie na drugi plan.
- Gdzie Feli? - spytała Melinda.
- Poszła sobie, pewnie nie chce siostry, a ja nie mogę się doczekać, aż będę miał córkę, prawdziwą córkę, a nie taką adoptowaną... - trąciłem ostrożnie brzuch partnerki, uśmiechając się lekko. Chyba pierwszy raz od jej zniknięcia.
- Mam nadzieje że obie będą dla ciebie ważne, nie możesz jednej odrzucić, a drugą...
- Feliza nie jest moją córką, po co to ukrywać? Nigdy jej nie pokocham jak własnego źrebaka.
Od Astry
- Co mnie to obchodzi?! Skupmy się lepiej na sobie, zamiast przygarniać cudze źrebaki!
- Jest ranna...
- I co z tego? Mało jest u nas rannych koni?
- Zaopiekuje się nią, nawet nie odczujesz że tu jest...
- Nie i koniec! Niech wraca skąd przyszła!
- Ale...
- Już! - ogier uderzył mnie nagle, a kiedy się przewróciłam za drzew wyskoczyła Ira, osłaniając mnie i warcząc na ogiera. Konie cofnęły się do tyłu, momentalnie ruszyły do ucieczki. Ira pobiegła za nimi oddzielając jedną z klaczy, tą najbardziej spanikowaną, złapała ją za nogę, starając się zatrzymać, gdy się wyszarpała znów pędziła za nią. Klacz niespodziewanie biegła już prosto na mnie, krzyknęłam z przerażeniem w oczach. Zatrzymała się gwałtownie, na jeden centymetr ode mnie.
- Zajmij się źrebakiem, nie zabiję cię jasne? - powiedziała Ira. Klacz przytaknęła.
- Teraz się posilisz - wilczyca wskazała na wymiona klaczy, podniosłam się szybko, zaczynając ssać. To mleko było zupełnie inne niż mojej mamy, wolałabym żeby ona mnie karmiła, czułabym się bezpieczniej, a nie tak obco jak teraz.
- Nie ma was tu więcej? - spytała cicho klacz.
- Nie... Nic ci nie zrobimy, masz tylko zaopiekować się tą klaczką...
- Mam swojego źrebaka na wychowaniu... Nie mogę jeszcze jej...
- Nie obchodzi mnie to!
- Nasz przywódca się nie zgodzi...
- Ale ty nie wrócisz już do stada, zostaniesz tutaj.
- A mój synek?
- Jakaś klacz się nim zajmie...
- Ma tylko mnie...
- Nic mu nie będzie!
- Będzie! - klacz stanęła dęba, upadłam przez to, kopnęła mnie i Irę, uciekając po tym. Wilczyca leżała przez chwilę na ziemi, podnosząc się ciężko.
- Jesteś cała? - spytała, z szoku kiwnęłam jej tylko głową że tak. Podeszła do mnie kulejąc na jedną łapę, podniosła ją do góry, trzymając w powietrzu i dalej już poruszając się na trzech łapach. Odeszła ode mnie, podniosłam się podążając za nią.
- Nie czuje przy tobie zapachu twoich rodziców, pewnie długo już z nimi nie byłaś, ciężko będzie ich znaleźć - stwierdziła, popłakałam się na myśl że już nigdy ich nie zobaczę.
- Nie łam się, możesz liczyć na mnie, znajdziemy ich szybciej czy później...
Od Jima
Już od jakiegoś czasu akceptowałem z trudem Felize. Zrobiłem to dla ukochanej, ale nadal czułem do małej niechęć, nie umiałem jej pokochać tak jakby to chciała Mel. Ukochana nawet nie wiedziała jak bardzo bolało mnie to że ma córkę z kimś innym. Kiedy tak rozmyślałem podeszła do mnie uśmiechnięta.
- Mel? Co się stało?
- Zostaniemy znów rodzicami, jestem w ciąży - oznajmiła.
- Na prawdę? Mam nadzieje że ze mną - powiedziałem poważnie, Melinda położyła po sobie uszy odchodząc.
- Zaczekaj! - pobiegłem za nią.
- Czasami zastanawiam się czy nadal mnie kochasz... Dlaczego oskarżasz mnie o zdradę? Jak możesz wątpić i myśleć że to źrebie nie jest twoje?
- Przepraszam kochanie, poniosło mnie...
- Jakie źrebie? - wtrąciła się Feliza, miałem wrażenie że nas śledzi, bo zawsze, ale to zawsze pojawiała się w nieodpowiednim momencie.
- Będziesz miała siostrę Feli...
- Chwila, skąd wiesz? - zdziwiłem się.
- Spytałam o to duchy... Zapomniałeś że je widzę?
- O niczym nie zapomniałem... - zauważyłem że Felizy już nie ma, widziałem tylko ślady małych kopyt prowadzące na łąkę, widać było że biegła. Na reszcie mała paskuda zejdzie na drugi plan.
- Gdzie Feli? - spytała Melinda.
- Poszła sobie, pewnie nie chce siostry, a ja nie mogę się doczekać, aż będę miał córkę, prawdziwą córkę, a nie taką adoptowaną... - trąciłem ostrożnie brzuch partnerki, uśmiechając się lekko. Chyba pierwszy raz od jej zniknięcia.
- Mam nadzieje że obie będą dla ciebie ważne, nie możesz jednej odrzucić, a drugą...
- Feliza nie jest moją córką, po co to ukrywać? Nigdy jej nie pokocham jak własnego źrebaka.
Od Astry
Pasłam się samotnie na uboczu, miałam dość tego jak wszyscy na mnie patrzą, zwłaszcza Katarina, przeszkadzało jej to że tu jestem. Najgorsze że nie mogłam jej przegadać, ani się bronić. Czułam że jestem nikim, zwłaszcza że teraz nawet Leo mnie nie odwiedził. Jak był mały lubił spędzać ze mną czas. Pewnie doszedł do wniosku że się mu to nie opłaca, nie widywałam go już od miesięcy, a jak starałam się zwrócić na siebie uwagę ignorował mnie, bawiąc się ze swoimi przyjaciółmi. Może i byłam dorosła, ale przecież byliśmy rodzinom, był moim kuzynem. Odeszłam kawałek, gdy stado postanowiło zmienić miejsce wypasu, miejsce znajdujące się bliżej mnie. Przez przypadek natknęłam się na Felize, ale byłam tak cicho że mnie nie zauważyła.
- Cudownie... Teraz trzeba się pozbyć problemu, najlepiej od razu - mówiła do kogoś, tylko że nikogo tu nie było, po chwili jednak dostrzegłam czarne sylwetki, przestraszyłam się, krzyknęłabym nawet gdybym mogła wydawać z siebie dźwięki, a tak otworzyłam tylko pysk.
- Wiecie co robić - powiedziała, a zniknęły. Odwróciła się od razu do mnie, jej oczy wyglądały demonicznie, świeciły aż czerwienią.
- Boję się, ciągle mnie nękają... - położyła po sobie uszy, uśmiechając się lekko, jakby sobie ze mnie kpiła. Cofnęłam się do tyłu.
- Nikomu nie powiesz, prawda? - spytała, przytaknęłam tylko, bo co miałabym zrobić.
- Zapomniałabym, jesteś niemową - zaśmiała się: - Głupcy! Nie potrafią odróżnić prawdziwego zagrożenia od... No właśnie... - zmierzyła mnie wzrokiem: - Na prawdę o tobie zapomniałam... - kiedy to powiedziała poczułam nagły ból, upadając na ziemie.
- Jak myślisz, ktoś zauważy że umarłaś?
Spojrzałam na nią z łzami w oczach, ból był tak silny że chciałam ją nawet błagać żeby darowała mi życie.
- Przyłącz się do mnie, a może odzyskasz to co straciłaś... A jeśli nie to teraz zginiesz - powiedziała niespodziewanie. Przytaknęłam, jednocześnie coś wyszło ze mnie wracając do Felizy.
- Tak myślałam. Zabijesz źrebaka, nie narodzonego z resztą - zaczęła, byłam przerażona na samą myśl, nie umiałam tego zrobić, nie mogłabym...
W nocy
Od Melindy
- Cudownie... Teraz trzeba się pozbyć problemu, najlepiej od razu - mówiła do kogoś, tylko że nikogo tu nie było, po chwili jednak dostrzegłam czarne sylwetki, przestraszyłam się, krzyknęłabym nawet gdybym mogła wydawać z siebie dźwięki, a tak otworzyłam tylko pysk.
- Wiecie co robić - powiedziała, a zniknęły. Odwróciła się od razu do mnie, jej oczy wyglądały demonicznie, świeciły aż czerwienią.
- Boję się, ciągle mnie nękają... - położyła po sobie uszy, uśmiechając się lekko, jakby sobie ze mnie kpiła. Cofnęłam się do tyłu.
- Nikomu nie powiesz, prawda? - spytała, przytaknęłam tylko, bo co miałabym zrobić.
- Zapomniałabym, jesteś niemową - zaśmiała się: - Głupcy! Nie potrafią odróżnić prawdziwego zagrożenia od... No właśnie... - zmierzyła mnie wzrokiem: - Na prawdę o tobie zapomniałam... - kiedy to powiedziała poczułam nagły ból, upadając na ziemie.
- Jak myślisz, ktoś zauważy że umarłaś?
Spojrzałam na nią z łzami w oczach, ból był tak silny że chciałam ją nawet błagać żeby darowała mi życie.
- Przyłącz się do mnie, a może odzyskasz to co straciłaś... A jeśli nie to teraz zginiesz - powiedziała niespodziewanie. Przytaknęłam, jednocześnie coś wyszło ze mnie wracając do Felizy.
- Tak myślałam. Zabijesz źrebaka, nie narodzonego z resztą - zaczęła, byłam przerażona na samą myśl, nie umiałam tego zrobić, nie mogłabym...
W nocy
Od Melindy
Spałam spokojnie tuląc do siebie córkę przez sen, Jim był z nami, ale jak zwykle leżał obok. Nagle obudził mnie silny skurcz, zacisnęłam aż zęby, nie chciałam nikogo budzić, byłam pewna że mi przejdzie. Nic z tego, nie zdołałam nawet powstrzymać się od krzyku, gdy ból był coraz silniejszy. Zaczął się poród, nie mogłam tego zatrzymać, Jim wybiegł momentalnie z jaskini, a Feliza stała przy mnie patrząc na to z przerażeniem. Wszystko działo się tak szybko. Obudziłam całe stado, widziało jak poroniłam. Na widok martwego źrebięcia, nie rozwiniętego i nie przypominającego ani trochę konia wpadłam w nieopisaną rozpacz. Wybiegłam z jaskini, choć nadal krwawiłam, wpadłam wprost na Jima, przytulił mnie do siebie mocno inaczej bym uciekła, sama nie wiem dokąd.
- Nie przeżyło prawda?
- Wszystko było dobrze... Nie wiem... Nie wiem co się stało... - wymamrotałam, wkrótce zemdlałam, gdy emocje opadły, wtulona w ukochanego.
Następnego dnia
- Nie przeżyło prawda?
- Wszystko było dobrze... Nie wiem... Nie wiem co się stało... - wymamrotałam, wkrótce zemdlałam, gdy emocje opadły, wtulona w ukochanego.
Następnego dnia
Było ze mną źle. Leżałam, wciąż mając bóle, najwidoczniej to nie było naturalnie poronienie. Jim przynosił mi wszystkie możliwe zioła jakie znalazł, kompletnie się na tym nie znał. Byłam tak osłabiona że z trudem podnosiłam głowę. Feliza wciąż przy mnie trwała, nie odstępując mnie nawet na krok. Nie chciała nawet pójść na łąkę coś zjeść, martwiłam się o nią. Kiedy zostałyśmy całkiem same, podniosła się z ziemi, stanęła na przeciwko, patrząc na mnie.
- Będziesz w stanie mi wybaczyć? - spytała, spojrzałam na nią zaskoczona.
- Co się stało Feli? - wymamrotałam ledwo, parsknęła cicho, jakby jej się nie spodobało to jak się do niej zwracam.
- Wybaczyłabyś mi jakbym kogoś zabiłam?
- Co ty wygadujesz? - przestraszyłam się na jej słowa.
- Zabiłam ci córkę - powiedziała jakby gdyby nic, nie mogłam uwierzyć, miałam wrażenie że to jakiś koszmar, a nie rzeczywistość.
- To nie twoja wina że urodziłam zbyt wcześnie... - powiedziałam z łzami w oczach.
- Zabiłam ją, zmusiłam demony żeby to zrobiły.
- Nie wierzę... Jesteś za mała żeby... - zacisnęłam oczy, mając nadzieje że za chwilę się obudzę, ale to nie był sen.
- Mamo... Wybaczysz mi?
- Zostaw mnie... Ty nie jesteś moją córką... Nie... Ona by tego nie zrobiła...
- Spokojnie... - położyła się przy mnie: - Chciałam tego... Ale nie przewidziałam że ty umrzesz... Nie możesz umrzeć... - wtuliła się w mój bok, spojrzałam na nią kontem oka.
- Miałam tyle matek, ale żadnej jeszcze tak nie pokochałam, czuje że na prawdę jestem twoją córką... - mówiła.
- A więc umarła... Jesteś tym demonem... A ja... Ja łudziłam się że chociaż się zmieniłaś... - głos zaczął mi się ściszać, mój czas był policzony.
- Nie! Nie pozwolę ci... - zamilkła, gdy wydałam z siebie ostatni oddech. Po chwili stałam już przed nią jako duch.
- Wiedziałam! Po co ci ufałam?! Demony się nie zmieniają, nigdy! - krzyknęłam na nią, wiedziałam że mnie widzi.
- Mylisz się! Nie wiesz co przeszłam!
- Teraz już nie musisz mi nic wmawiać... - odwróciłam się do tyłu, zbliżały się do mnie demony, wiedziałam już co mnie czeka, pochłoną mnie pewnie i zniknę raz na zawsze.
- Zostawcie ją! Odejdźcie! - kazała im Feliza, dodając po chwili: - Wybaczysz mi? Powiedź, czy na prawdę ci na mnie zależało?
- Teraz i tak nie będzie ci to do niczego potrzebne...
- Powiedź!
- A jak myślisz? No, jak było?
Feliza spojrzała na moje ciało, nie spuszczała z niego wzroku: - Wybaczyłaś mi?
- Nigdy ci nie wybaczę, zabiłaś mi już drugą córkę...
- Ją musiałam, będziesz miała jeszcze mnóstwo źrebaków, mnóstwo... - wyszła nagle ze swojego ciała, łączyła ją z nim niewidzialna więź, taka "nić życia", która urywa się wraz ze śmiercią.
- Co robisz? - byłam w szoku że mogła od tak wyjść z ciała, jakby dokonał tego ktoś inny czekałaby go pewna śmierć.
- Nigdy mnie nie zrozumiesz... - weszła w moje ciało, poczułam coś dziwnego, jakby ból, przez ułamek sekundy widziałam jak moje ciało znów żyję, byłam pewna że je przejęła, ale po chwili ocknęłam się, już we własnym ciele... Znów żyłam. Zdezorientowana spojrzałam na córkę.
- Feliza... - podniosłam się gwałtownie, mała leżała na ziemi na półprzytomna, miała przymknięte do połowy oczy zwrócone w moją stronę.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zorientowałam się że oddała mi swoje pół duszy dzięki czemu wróciłam do życia, a ona mogła umrzeć, ale była tak silna że mogła też przeżyć tylko z jedną połową, a nawet ją odbudować pochłaniając inne duchy.
- Nie ty miałaś umrzeć... - wymamrotała, zamykając oczy.
- Feliza! - podeszłam do niej momentalnie, próbowałam obudzić. Na nic nie reagowała, bałam się że to już koniec. Przytuliłam ją do siebie: - Ocknij się... Proszę, otwórz oczy...
Od Astry
Miałam zabić nienarodzone źrebie, a tym czasem umarło w nocy. Dziwiło mnie to, a jednocześnie ulżyło mi że to nie ja mam je na swoim sumieniu. Strasznie się bałam, chciałam komuś o tym powiedzieć, chciałam uciec i już nigdy nie widzieć tego przerażającego źrebaka. Weszłam do jaskini, ciekawa co z Melindą. O dziwo była cała, Feliza wyglądała już gorzej, jakby umierała. Nie mogłam uwierzyć. Mel tuliła do siebie nieprzytomną córkę, rozpaczając i próbując ją obudzić. Zastanawiałam się jak to możliwe, jeszcze wczoraj dowiedziałam się kim jest, a teraz umierała... Tylko... Jak?
- Czego tu chcesz?! - przyszedł Jim, odsunęłam się, schodząc mu z drogi.
- Wracaj lepiej do swojej rodzinki kaleko, a nie interesuj się moją! - wrzasnął, odeszłam od razu.
- Śledzić jej się zachciało - słyszałam jak powiedział pod nosem, wchodząc do środka. Oddalając się od jaskini zauważyłam Jone, była sama i na dodatek płakała, podeszłam do niej od tyłu, odwróciła się do mnie, patrząc na mnie przez chwilę.
- To ty Astra... A już miałam nadzieje że Prakereza... Straciłam ją... To... to pewnie kara za to że zostawiłam tam Nikite.
Nastawiłam aż uszu, słysząc po raz pierwszy to imię. Jona odwróciła się do mnie zapłakana.
- Nie znasz jej pewnie... To moja pierwsza córka, porzuciłam ją... Tak bardzo przypominała mi matkę, nawet nie wiesz jaki to sprawiało mi ból... Ale, ale... To nie była jej wina że wygląda jak jej babcia... Zostawiłam ją na terenie ludzi, na pewną śmierć...
Patrzyłam na Jone i zastanawiałam się co do mnie mówi, nie spodziewałam się po niej takiego okrucieństwa, już szybciej po mojej matce, ale nie po niej.
- Leo też gdzieś zniknął... Nie mam siły go szukać, Primero już wyruszył...
Odeszłam od niej, musiałam pozbierać jakoś myśli, jak to możliwe że moja ciotka porzuciła własną córkę?
Ciąg dalszy nastąpi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz