Menu

wtorek, 31 maja 2016

Czerń, biel i czerwień cz.6 - Od Aiden'a

Cofnąłem się trochę do ściany, a ona pochyliła łeb jakby szykowała się do skoku. Zjeżyła jeszcze bardziej sierść. Stuknęła gwałtownie kopytami o ziemie, pokazując mi kły, jej oczy połyskiwały i były w odcieniu krwistej czerwieni.
- Mówiłaś że nie jesteś nerwowa - zauważyłem, parsknęła, mierząc mnie wzrokiem, nie wiedziałem czego mam się po niej spodziewać.
- Zawsze tacy jesteście! Macie nas za gorszych od siebie, tylko dlatego że jesteśmy silniejsi od was! - zaczęła mnie osaczać, przechodząc z jednej strony do drugiej i blokując mi jednocześnie drogę ucieczki: - A może dlatego że żywimy się mięsem, a wy marną zieleniną!
- Ta zielenina jest normalna dla koni...
- Tak?! - zbliżyła do mnie łeb, przyciskając mój do ściany: - Żałosne... Z nami inne drapieżniki nie zadzierają, a na was polują i kto jest lepszy?!
- Nie jestem tu po to... Znaczy ciebie nie powinno tu w ogóle być, nie zamierzałem rozmawiać o tym kto jest lepszy. Mówiłem ci już, idź do Dolly ona cię tu przyprowadziła, nie wiem po co...
- Ale skoro już tu jestem... - odwróciła ode mnie wzrok: - Dołączę do stada, zaprowadzisz mnie do przywódców?
- Skąd mam wiedzieć czy można ci ufać? Chociaż... Raczej na pewno nie można.
- Po co miałabym kogokolwiek atakować w samym centrum stada? Rzuciliby się na mnie - podeszła do wyjścia, już się uspokoiła. Podszedłem od niej z boku.
- Niech będzie, ale żadnych sztuczek.
- Nie ma sprawy - uśmiechnęła się lekko, wydawało się że całkiem złagodniała, ale czy na pewno? Nie mogłem być pewien. Poszliśmy do stada, całą drogę byłem podejrzliwy co do niej. Obserwowała konie, jak już widziała je z daleka. Przystanąłem, nie chciałem ryzykować, jak ją zaprowadzę do stada, a ona kogoś zaatakuje to ja będę miał kłopoty.
- Idź już dalej sama, popytasz o przywódców - chciałem zawrócić, ale nim to zrobiłem poczułem ból w okolicy grzbietu. Ona znów wbiła we mnie szpon.
- Nie tak szybko! Ty zaprowadzisz mnie do przywódców, jasne?! - jeszcze bardziej wbiła szpon, nie mogłem złapać tchu, ani nie dałem rady krzyknąć, tak bardzo bolało. Przytaknąłem żeby tylko przestała, jak wyjęła ten szpon gwałtownie, to krzyknąłem zwracając uwagę koni. Część widząc mroczną klacz uciekła. Inni natomiast nie spuszczali z nas oczu, a zwłaszcza z obcej.
- Dokąd to?! Chyba was nie zjem?! - wrzasnęła, biegnąc w stronę koni.
- Stój! Co robisz?! - ruszyłem za nią.
- Tchórzę! - zaczęła gonić jednego z koni. Była to Katarina. Jeszcze nie widziałem jej takiej wystraszonej. Biegła tak szybko że prawie się wywróciła.
- Stój! Bo za chwilę na prawdę cię zabije! - zagroziła jej obca przyspieszając.
- Przestań! - krzyknąłem za nią, była za szybka. Odbiła się od ziemi, od razu lądując na grzbiecie Katariny, wbiła się w nią szponami, przewracając boleśnie, przygniotła ją do ziemi, kłami przytrzymała już jej szyję.
- Puść ją... - powiedziałem po woli, cały dygotałem, bałem się że za chwilę ja podzielę los Katariny. Ale nie zamierzałem stchórzyć, zwłaszcza że inne konie wszystko widziały i już pewnie biegły w naszą stronę. Mroczna klacz o dziwo ją puściła patrząc na mnie i tylko przytrzymując Katarine ciężarem ciała i szponami. Z jej kłów ociekała krew. Katarina za to darła się na cały głos. Łez też nie szczędziła. Nie słyszałem własnych myśli.
- Cisza! - mroczna poruszyła szponami, które tkwiły w grzbiecie klaczy, rozcinając go nieco. Wzdrygnąłem się, odruchowo chcąc odwrócić wzrok.
- Będziesz krzyczeć to będzie bardziej bolało! - groziła obca. Katarina zdusiła krzyk.
- Chciałaś dołączyć do stada, tak?! - krzyknąłem, jednak nie tak głośno jakbym chciał, strach mi to uniemożliwiał.
- Co ja takiego zrobiłam?! To oni uciekali przede mną!
- Nie masz prawa ich atakować... Nikogo z nas... - obejrzałem się, pędziło już na nas stado.
- No nareszcie... - obca wyjęła szpony z tamtej, Katarina zniknęła od razu, podrywając się do ucieczki tak gwałtownie jak w życiu jeszcze nie widziałem. Mroczna uśmiechnęła się lekko.
- Miło was... - nie dokończyła, a konie zaczęły ją atakować, przewróciły ją i dalej już nic nie widziałem, mroczna klacz zniknęła w tłumie, słyszałem tylko krzyk, pomruki podobne do warkotu i odgłosy walki. Młoda się jakoś wyrwała po kilku minutach i uciekła w stronę gór. A ja później musiałem się z tego wszystkiego tłumaczyć, zaraz po tym jak się przyznałem że to ja ją tu przyprowadziłem.

Minęło kilka dni od tego zdarzenia, Dolly dręczyła teraz inne konie, a mnie zostawiła w spokoju. Myślami byłem przy tej młodej mrocznej klaczy, ciekaw co się właściwie z nią stało. Wybrałem się w góry, nie spodziewając się że tam ją w ogóle znajdę. Ku mojemu zdziwieniu leżała przy jednej ze skał, prowadziły do niej ślady krwi, a więc musiała krwawić.
- Hej... - szturchnąłem ją, chyba spała. Otworzyła po woli oczy, strosząc gwałtownie sierść i raniąc mnie kłami w nogę, przewróciłem się przez ból.
- To ty... Aiden... - dopiero teraz zauważyła.
- Dzięki, przez ciebie mam już piątą ranę... - spojrzałem na nią krzywo.
- Nic mi się nigdy nie udaje... - popłakała się nagle, byłem zdumiony.
- Co ci...
- Ja chciałam dołączyć do was, bo tam gdzie się urodziłam jest mi źle, ale... Nie wyszło...
- Bo zachowujesz się tak brutalnie i agresywnie, więc co się dziwisz?
- Tak mnie uczyli Aiden, od małego tak nas uczą, to normalne zachowanie u mrocznych koni... - wtuliła się we mnie, mocząc przy okazji.
- Spokojnie...
- A mnie tak szybko ponoszą nerwy i ogólnie mnie ponosi... Nie chciałam cię zranić, ale ja inaczej nie potrafię...
- No już... Pomogę ci, jesteś młoda, jeszcze się sporo nauczysz... - sam nie wierzyłem że to mówię, ale miałem taki stosunek do niej jakby była moją córką. Zawsze chciałem mieć córeczkę, z Luną. Co prawda ta obca to była dorosła klacz, no może dopiero co dorosła, ale jednak dorosła.
- Tak myślisz? - momentalnie przestała płakać: - Dzięki - wtuliła się we mnie: - Jesteś świetnym... Przyjacielem jakiego w ogóle miałam, właściwie to jedynym.
- Cieszę się... Chyba...
- To kiedy zaczynamy? - podniosła się z ziemi.
- Możemy już teraz, jeśli chcesz...
- Teraz... Teraz muszę dokądś pójść, wybacz... - odbiegła nagle. Wpatrywałem się w nią jak oddalała się stopniowo, kompletnie zbity z tropu.

Nie widziałem jej kolejne kilka dni, zwątpiłem już że wróci. Myliłem się. Z samego rana jak wstałem i wyszedłem z jaskini, usłyszałem jak ktoś mnie woła i to szeptem. Głos dochodził z lasu, ledwo znalazłem pomiędzy drzewami jego właścicielkę, bo było jeszcze dość ciemno, a jej czarna sierść wtapiała się w cień drzew.
- Gdzie byłaś tak długo?
- Nie mogłam ich zostawić Aiden... Mają tylko mnie... - odsłoniła cztery mroczne źrebaki, myślałem że mi oczy wyskoczą na ich widok.
- Zwariowałaś?!
- O co ci chodzi? To moje rodzeństwo... Przyrodnie...
- Ty chyba poskradałaś rozum, to mroczne konie...
- Ja też nim jestem i co z tego?! - najeżyła sierść i stanęła dęba, tym razem odsunąłem się gwałtownie, a ona lądując na ziemi podniosła już kopyto, chcąc mnie zranić tym swoim szponem, zamachnęła się nawet.
- Żadnych ran, rozumiesz?! Bo ci nie pomogę... I im... - zdążyłem powiedzieć, nim jej szpon trafiłby we mnie.
- Wybacz... - pochyliła łeb.
- Co to za zwyczaj?
- Już ci tłumaczyłam...
- Musisz się tego oduczyć.
- Wiem... - schyliła jeszcze bardziej głowę, niemal sięgając ziemi.
- Zero agresji, one chyba nie są agresywne prawda?
- Jeszcze nie... Chyba nie zdążyły się zbyt wiele nauczyć... A Aiden jest mały problem...
- Ja widzę tu same problemy... - spojrzałem po źrebakach, były dość przestraszone i wydawały się takie bezbronne, gdyby nie te kły i szpony.
- Nasze stado, ono... Nas zabije jak się dowie że odeszliśmy, że ich porwałam...
- Będzie dobrze... Chyba, musi... - dokończyłem już w myślach "to wszystko przez moją siostrzenicę, w co ja się wpakowałem?".
- Dziękuje za wszystko... - przytuliła się do mnie, odepchnąłem ją, patrząc na nią krzywo: - Nie jesteśmy razem... - ostrzegłem.
- Ale...
- Chodź, nie możecie tu być - ruszyłem przez las, musiałem ich zaprowadzić w góry, jakoś tak na około by nikt ich nie widział. Źrebaki były bardzo grzeczne, ciche i wydawało mi się że się bały, zauważyłem na ich ciele rany od szponów, podobnych do tych jakie stosowała ta młoda klacz, gdy chciała coś wymusić.
- Nad nimi też się znęcałaś? - spytałem ob drogę.
- To nie ja... Tylko inne mroczne konie, są sierotami i półsierotami, znaczy on jest sierotą, a cała trójka półsierotami, straciliśmy ojca - mówiąc to wskazywała po kolei na źrebaki, były z nią dwa ogierki i dwie klaczki: - W stadzie są przez to gorzej traktowani, każdy się na nich wyżywa... Na mnie też, nauczyłam się tego od nich, a gdy zaczęłam tak robić zyskałam sobie szacunek, u was tak to nie działa, prawda?
- Zgadłaś... - zacząłem im współczuć, Luna mi nieco opowiadała o mrocznych koniach, są agresywne i u nich liczy się tylko siła. Słabych zawsze traktują gorzej, a nieraz się ich pozbywają.
- Nikt nie może się o was dowiedzieć, mam nadzieje że dopilnujesz całą czwórkę i nie pokażesz się...
- Ale, ja myślałam że dołączymy do stada - przerwała.
- Tak od razu to nie wyjdzie... Muszę się upewnić że będziecie potrafili się zachować i nikogo nie zabijecie, ani nie rzucicie się na nikogo.
- Aiden proszę, chociaż im pozwól dołączyć...
- Nie ja o tym decyduje, tylko przywódcy.
- No to idź z nimi do nich, niech są bezpieczni w stadzie, potrzebują miejsca w którym nikt ich nie zaatakuje bez powodu i...
- Posłuchaj, w stadzie nie wszyscy są tolerancyjni, więc...
- To nic Aiden, ważne że nie będą ich atakować, nie masz pojęcia jak mroczne konie potrafią być brutalne, ja to jeszcze nic... - znów mi przerwała.
- Po woli, po pierwsze ci nie ufam i tym malcom też... Po drugie wolę się upewnić że nikogo nie skrzywdzą, nie chcę mieć nikogo na sumieniu. Wystarczy mi to co się działo z Luną, myślisz że było mi miło jak kogoś zabiła? Nie, chciałem jej pomóc, ale... Nie zdążyłem...
- Ja nic o tym nie wiem - przerwała mi po raz kolejny i to w porę, bo prawie bym się popłakał na wspomnienie o ukochanej, a mi nie wypadało tego robić. Przed obcymi też nie wypadało mi mówić o tym wszystkim.
- Ktoś z was ma problemy z furią?
- Z czym? A... Nie, bo my żywimy się mięsem.
- I co z tego?
- Mamy zaspokojoną potrzebę zabijania, podczas polowania, no i wtedy furia się nie pojawia, dopiero jak odstawi się mięso to większość ma z nią problem, ale nie wszyscy. Mama miała kiedyś taki problem, stąd tyle wiem, ale opanowała to bez żywienia się mięsem tylko tą zieleniną... A potem odeszła i...
Milczałem, zamyśliłem się nie słuchając już na nią, właśnie zrozumiałem że dałoby się pomóc Lunie, ale było za późno, gdybym wiedział to wcześniej, gdybym spotkał wcześniej tą mroczną klacz... Gdyby Luna jeszcze żyła, w końcu byśmy to opanowali.
- Aiden... - szturchnęła mnie.
- Tak?
- Co z tobą? Zamyśliłeś się?
- Trochę... Nie ważne, chwila, a na co polujecie? Chyba nie na...
- Konie? Nie, no co ty? Po co miałabym do was dołączyć i zjadać członków stada w którym jestem? Chciałabym zbudować tu jakieś relacje, może przyjaźnie... Żywimy się innymi zwierzętami.
- Obyś nie okazała się oszustką i nie wpakowała mnie w jakieś kłopoty... - zatrzymałem się, a wraz ze mną cała piątka. Wierzyłem jej po części, ale nie całkowicie. Jedyny powód dla którego nie mogłem jej zaufać nie był jej gatunek, ale to że przyprowadziła ją Dolly.
- Tutaj się ukryjecie - wskazałem na dość obszerną grotę przed sobą, znajdowała się w głębi gór, w mało uczęszczanej części. Obca uśmiechnęła się do mnie, prowadząc źrebaki do środka: - To do zobaczenia później, muszę im coś złapać...
- Czekaj, kiedy zamierzasz się przedstawić? - zatrzymałem ją, jak wyszła z groty, zostawiając w niej rodzeństwo.
- Ups... Jestem Damu, co znaczy krew, mama mnie tak nazwała kiedy odkryła że musi unikać zapachu krwi i w ogóle styczności z nią, aby zapanować nad furią, a tak nie miałam żadnego imienia... Nie kochała mnie, zajmowała się mną bardziej z obowiązku i porzuciła przy najbliższej okazji, chciała być taka jak wy, zwykłe konie... Wyparła się mnie, bo jestem mrocznym koniem, a z nimi nie chciała mieć nic wspólnego, choć sama też jest mroczną klaczą... A oni - wskazała na grotę, z której wyglądały mroczne źrebięta: - Nie mają jeszcze imion, są od innych klaczy, gorszych od mojej matki, w sumie moja mama była raczej z tych jeszcze dobrych matek...
- Damu - przerwałem jej: - Pytałem tylko o imię...
- Tak... Cieszę się że mam kogoś komu mogę wszystko powiedzieć - wtuliła się do mnie: - Bardzo cię lubię Aiden...
- I lepiej żeby na lubieniu się skończyło... - odsunąłem ją: - Jestem zaję... Wierny, swojej zmarłej partnerce.
- Pójdę już, do zobaczenia - odbiegła, chciałem już pójść, ale niespodziewanie wyskoczyła za jakieś skały przede mnie: - Zostaniesz z nimi? - poprosiła, wskazując w kierunku groty.


Ciąg dalszy nastąpi



sobota, 28 maja 2016

Zmiany cz.19 - Od Karyme, Zimy, Azury, Ulrike

Od Karyme
Myślałam że to sen, albo że umarłam, ale to była prawda. Rosita przeżyła, widziałam ją, ale co z tego skoro znów miała zginąć. Miałam nadzieje że im uciekła, czekałam zwijając się z bólu aż pojawi się gdzieś na horyzoncie. Próbowałam jakoś wstać, lecz nogi odmawiały mi posłuszeństwa, nie kontrolowałam ich ruchu w pełni. A czas mijał, zapadła już noc. Przestawałam mieć nadzieje, docierało do mnie że tu umrę z myślą że Rosita także nie żyję. Konie wracały, było ich mniej, niż wcześniej, na ich czele szedł ten ogier, syn Zorro. Minęli mnie dość szybko. Więc już było po wszystkim... A największą winę miałam ja, gdybym nie uciekła, to nic by się takiego nie stało. Ta cała walka potoczyłaby się inaczej... Zamknęłam oczy, próbując wstrzymać oddech i wtedy usłyszałam kolejne kroki. Otworzyłam znów oczy, widząc inną grupę koni, było ich mniej niż tamtych, jedna klacz i dwa ogiery, a na ich grzbiecie Rosita. W fatalnym stanie...
Mnie także zabrali, zatrzymaliśmy się w jakieś jaskini, kawałek stąd. Nie czułam już bólu, bo obca klacz podała mi dość silne zioło. Zasnęłam, budząc się kolejnego dnia, lecznicza roślina jeszcze działała, więc w dalszym ciągu nie czułam bólu.
- Musisz wstać... - oznajmiła obca.
- Co z Rositą? Co oni jej zrobili? - spytałam, widziałam ją tylko z daleka, bo później już nie chcieli jej pokazać. Nie martwiłam się już o siebie, byłam przekonana że zasłużyłam sobie na taki los, zabiłam tyle koni. Dlaczego? Dlatego żeby nie czuć tego przeszywającego bólu, jaki zadawał mi Zorro.
- Znacie się? Tak myślałam... Wstawaj... - podniosła mnie praktycznie na siłę, przednie nogi mi zjeżdżały na boki, a tylne bezwładnie się uginały. Klacz szarpnęła mocno, wyciągnęła mi głowę tak szybko i mocno do tyłu, że myślałam że złamie mi kręgosłup, coś jakby pękło. Taki usłyszałam odgłos.
- Połóż się - puściła, właściwie nie zrobiłam nic, a runęłam na ziemie, klacz przycisnęła przednie nogi do mojego grzbietu, tym razem poczułam ból, gdy mocno nacisnęła, krzyknęłam aż.
- Znów musisz wstać - poinformowała, zmusiła mnie nawet do chodzenia, posuwała mnie kawałek po ziemi, nim mogłam zrobić nieudolnie parę kroków. Jak puściła, znów się przewróciłam.
- Będzie dobrze...
- Co z Rositą? - spytałam ponownie.
- Ech... - westchnęła ciężko, kładąc po sobie uszy: - Spóźniłam się, ledwo odratowałam ją od śmierci, choć nie wiadomo czy przeżyję, ale... - wbiła wzrok w ziemie.
- Ale?
- Ale już doszło do najgorszego.
- Czyli?
- Ten ogier, zabawił się jej kosztem... Niestety, chyba nawet coś jej uszkodził, ale nie jestem pewna... Mocno krwawiła... A obiecałam ją chronić, ją i Pedro, ale... Hira miała inne plany, musiałam jej słuchać, więc aby dotrzymać obietnicy, upozorowałam własną śmierć. Jestem Heather.
Byłam w szoku, bałam się o przyjaciółkę, zwłaszcza o jej psychikę, po tym co ten drań jej zrobił... Nie pytałam nawet kto to ten Pedro i co ona robiła u Hiry, nie byłam w stanie więcej o nic pytać.
- Jest na razie nie przytomna, walczy o życie... - mówiła dalej Heather: - Muszę zabrać was dwie do waszego stada, a sama wrócić do swojego. Potrzebują mnie tam. W waszym stadzie jej pomogą, wyruszymy jutro. Odpocznij i zjedź coś... Potem znów pomogę ci wstać na nogi, musisz dużo chodzić... Musisz być silna. Jak masz na imię?
- Karyme... - przedstawiłam się prawie że półgłosem, patrząc w ciemności wydobywającą się z głębi jaskini.

Od Zimy
Przebudziłam się, nieco zdezorientowana, nie wiedziałam jaki to dzień, ani jaka pora, ale to było normalne. Ostatnio całymi dniami próbowałam spać. Podniosłam się z ziemi, długo już nie wychodziłam na zewnątrz, nie mówiąc o tym że nie widywałam rodziny... To była wyłącznie moja wina, ale tak było lepiej, jakoś łatwiej było przetrwać każdy kolejny dzień z kompletną obojętnością na wszystko. Tak przynajmniej sobie ubzdurałam. Kiedy nic się nie wiedziało, co się wokół dzieje było lepiej, bo każda kolejna tragedia doprowadzała mnie do ruiny. Ale czy się zamartwiałam, czy byłam taka jak teraz, krzywdziłam wszystkich wokół i sumienie tak czy inaczej nie dawało mi spokoju, dusiłam je w sobie z całych sił. Ale nieraz puszczały mi nerwy. Załamywałam się tak bardzo że bałam się że coś sobie zrobię, żyłam już właściwie na siłę, nie chcąc zadać ukochanemu tego najgorszego ciosu, własnej śmierci... I tak wszystko było na jego głowie, ale byłam pewna że rodzina już się do tego przyzwyczaiła, trwało to tak długo...
Wyszłam na zewnątrz, pogoda była idealna, pomimo jesieni, słońce grzało przyjemnie w grzbiet, chmur prawie nie było na niebie. Ale ja nie zwracałam na to uwagi, dla mnie wciąż padał deszcz i wiał silny wiatr. Poszłam na łąkę, okrężną drogą, omijając stado. Nie chciałam nikogo widzieć. Zatrzymałam się gdzieś na uboczu, skubiąc trawę, tylko tyle żeby nie bolał mnie żołądek i żebym mogła znów zasnąć, bo ten ból mi na to nie pozwalał. Tak, jadłam z przymusu, nie pamiętałam już chwili kiedy to miałam apetyt, kiedy miałam jakąkolwiek ochotę na jedzenie. W głowie miałam pustkę, jakąkolwiek myśl, odrzucałam od siebie, nie chciałam myśleć o przeszłości, teraźniejszości czy nawet przyszłości, wszystko i tak było bez sensu i bez jakiejkolwiek nadziei.
- Czemu jesteś taka smutna? - usłyszałam obcy, źrebięcy głos przy swoim boku. Spojrzałam w stronę klaczki. Odsunęłam się gwałtownie, ona wyglądała jak moja zmarła siostra. Albo miałam omamy, albo to był kolejny senny koszmar, co myślałam że dzieje się na prawdę.
- Shady... - odezwałam się półgłosem, z łzami w oczach, chciałam o niej zapomnieć, ale nie mogłam, skoro wciąż ją widywałam.
- Ja jestem Safira, mama mówi że Shady to moja babcia i że jesteśmy bardzo podobne - mała podeszła po woli do mnie: - Nie płacz, babcia na pewno jest tam szczęśliwa i czeka tam na nas... - wtuliła się do mojego boku: - Wujek Szafir mi mówił że wszyscy co...
- Odejdź ode mnie! - odepchnęłam ją nogą: - Zostaw mnie w spokoju! - krzyknęłam na cały głos, czułam strach, miałam wrażenie że siostra wciąż mnie nawiedza, że mnie dręczy w różny sposób.
- Nie chciałam nic złego...
- Odejdź stąd! - wrzasnęłam, zamrażając podłoże, wystarczyło kilka sekund, a pokryłabym ją lodem, już nie mogła się ruszyć, bo zamroziłam jej kopyta, tylko kopyta, bo ktoś przeszkodził mi momentalnie.
- Nie! - wyskoczyła nagle z krzaków niebieska klaczka: - To... To moja wina, to był mój pomysł... - zaczęła się tłumaczyć, spuszczając łeb: - Proszę, nie zabijaj jej... Ja chciałam tylko żeby narobiła sobie problemów, namówiłam ją żeby ciebie pocieszyła, ale... Ale nie wiedziałam że zechcesz ją zabić... - cała się przy tym trzęsła. Otrząsnęłam się, cofając lód i zaciskając oczy. Liczyłam że odejdą, zanim znów poniosą mnie nerwy.
- Chodź.. - powiedziała niebieska do tej karej.
- Przepraszam...
- No chodź już! - krzyknęła tamta, słyszałam jak odbiegły, westchnęłam ciężko, starając się uspokoić.

Od Azury
- Jesteś cała? - dopytywałam Safiry, pokiwała mi głową że tak. A było tak zabawnie, przez cały czas powstrzymywałam śmiech, obserwując wszystko w krzakach, ale później mocno się wystraszyłam. Nie chciałam żeby Safira umarła, ale żeby zniknęła, albo żeby jej się oberwało, ale nie chodziło mi o jej śmierć.
- Azura to prawda co mówiłaś? - zapytała mnie nagle, jak już się zatrzymałyśmy, bezpieczne w stadzie.
- Ale co? - udawałam niewiniątko.
- Dlaczego chciałaś żebym miała kłopoty?
- Zapomnij o tym, ok?
- Myślałam że się lubimy... A co ja takiego zrobiłam, że mnie nie lubisz?
- Zabrałaś mi mamę, jak już chcesz wiedzieć... - przewróciłam nerwowo oczami.
- Przepraszam... To może pójdziemy do mamy i... Zobaczysz, chodź - złapała mnie za grzywę, ciągnąc za sobą. Nie zaprotestowałam, byłam ciekawa co chce zrobić. Przebiegłyśmy przez całe stado kilka razy, nie mogąc nigdzie znaleźć mamy, w końcu skierowałyśmy się nad wodospad. I właśnie tam była mama i to z tatą. Jak tylko do niej podbiegłyśmy i Safira już chciała przerwać im rozmowę, pojawiła się Zima. Saf schowała się za mną, a ja uciekłam do taty i ukryłam się pod nim.
- Nie chce widzieć tu tej karej klaczki - powiedziała do mamy przywódczyni: - Podrzuć ją do jakiegoś innego stada, ma stąd odejść.
- Co ty wygadujesz? Nie zostawię jej komuś obcemu, to źrebie, nie jest niczemu winne! - sprzeciwiła się mama, obejrzałam się do tyłu, Safira akurat stała za tatą.
- Ma jej tu nie być...
- Dlaczego?! Bo przypomina ci siostrę?! - mama poderwała się z ziemi, a chora noga ugięła się pod nią i prawie upadła.
- Wynoś się stąd i to razem z nią! - Zima wskazała na Safire, która cofnęła się parę kroków, po czym odeszła szybko, pewnie dlatego że się przy nas popłakała.
- Przepraszam mamo, ja nie chciałam... - Saf podbiegła do mamy.
- To nie twoja wina, maleńka... - mama przytuliła ją do siebie, a we mnie aż się gotowało. Pewnie jakbym się przyznała co narobiłam, to mama już by nie była dla mnie taka miła jak dla "ukochanej" Safiry.
- Skoro przywódczyni tak chce to odejdziemy wszyscy razem, nic tu nas już nie trzyma.
- A wujek Szafir?
- Pójdzie z nami Safi. Snow mógłbyś do niego pójść?
Tata przytaknął idąc w stronę stada.
- Mamo, ale jesteś pewna? - wtrąciłam się: - Dokąd pójdziemy?
- Jeszcze nie wiem... - mama położyła się na ziemi.
- Ale Danny by nas nie wyrzucił, może...
- Azura nie mieszaj się w sprawy dorosłych. Myślę że tak będzie lepiej, może po drodze znajdziemy Karyme.
- Przecież to nasz dom, mamo... - wtrąciłam się znów, nie chciałam odchodzić i to przez głupią Saf.

Od Karyme
Wyruszyliśmy z samego rana, ledwo co świtało. Rosita nadal była nieprzytomna, niósł ją jeden z ogierów, drugi natomiast pomagał iść mnie. Heather szła na przodzie, nie byłam pewna czy chcę wracać, ale nie chciałam zostawiać przyjaciółki samej, zwłaszcza po czymś takim co tamten ogier jej zrobił.
- Nie musimy wracać do Hiry, może zostańmy na Zatopi? - zapytał jeden z ogierów.
- Teraz każdy przyda się u nas, zostało nas bardzo mało i do tego ktoś musi ostrzec Hire i stado przed synem Zorro, nikt nie wie o jego istnieniu. Ale jak chcecie możecie zostać - odpowiedziała mu Heather.
- Z tego co wiem, na Zatopi nie ma żadnych wojen czy konfliktów, prawda? - spojrzał na mnie, przytaknęłam tylko, nie chciałam się wtrącać, nie miałam ochoty rozmawiać. Myślami byłam przy przyjaciółce i przy Shadow, która umarła z mojej winny wraz z źrebakiem.
- Zanudziłabym się tam - zażartowała Heather: - Mówię, jak chcecie możecie zostać, nie zdradzę, was przed Hirą, ale wiecie szybciej czy później może się dowiedzieć że przeżyliście i uciekliście.
- Racja... A szkoda, bo wolałbym już skończyć z takim życiem, ciągle tylko walczyć i walczyć, i czekać aż nadejdzie na ciebie kolej i ktoś cię zabije.
- Nie narzekaj tak, umiesz walczyć i jesteś jednym z najlepszych...
- Heather, a nie martwisz się że Hira domyśli się że to dziwne że trzy konie niezłe w walce nagle zginęły? - odezwał się tym razem drugi ogier. Zapadła cisza, tymczasem ja w oddali zauważyłam już granice Zatopi.
- Jesteśmy już prawie na miejscu - odezwałam się znów.
- Dobrze, trzymajcie się z tyłu, najpierw powinnam uprzedzić przywódców, zanim tak wtargniemy - Heather pobiegła do przodu.

Od Urlike
Nikt nie wiedział co się ze mną stało, uciekłam jak tylko Pedro wybiegł z tej przeklętej jamy, wraz z Rositą. Kiedy to zostawili mnie zupełnie samą, jakoś wydostałam się na zewnątrz, biegnąc, a raczej idąc szybko w przeciwną stronę niż oni. W pewnym momencie otoczyły mnie płomienie. Były zbyt wysokie, a ja zbyt słaba bym mogła je przeskoczyć. Wbiegłam w nie, od razu wskakując do wody po drugiej stronie. I w niej spędziłam kilka następnych dni. To wszystko co przeżyłam uważałam za koszmar, ale prawdziwym koszmarem okazał się Zorro i syn, którego mu urodziłam. Znęcali się nade mną, ale nie chciałam do tego już wracać, to już koniec...
Kilka dni po ucieczce postanowiłam zobaczyć co się stało, życzyłam Zorro śmierci, przez całą drogę do tego przeklętego miejsca. Mijałam ciała zmarłych koni, bez cienia współczucia, mi także nikt nie współczuł, nikt. Nawet syn, którego wychował Zorro na gorszego od siebie. Przyzwyczaiłam się do cierpienia, sprawiło że stałam się silna i znów nie mogłam pozbyć się zła, które wpoili mi rodzice, nie próbowałam. Byłam gotowa zemścić się na każdym kto mnie skrzywdził. Byłam gotowa zabić własnego syna, Zorro... Zorro już nie musiałam, bo w końcu znalazłam go martwego. Jego ciało było zaplątane w gigantyczne liany z kolcami, a jeden z nich przebijał mu głowę na wylot.
- Mam nadzieje że cierpiałeś, choć trochę jak ja... - schyliłam się nad jego ciałem. Nagle usłyszałam głosy, schowałam się bez wahania. Znosiłam ból z najlżejszym trudem, przestałam zwracać na niego uwagę, bo gdy czułam go codziennie mogłam się przyzwyczaić.
- Szukajcie ich, musimy ich załatwić! - wszędzie poznałabym ten głos, to właśnie był mój "kochany synek". Musiałam się wymknąć, ruszyłam w stronę, spalonej ziemi i kolejnych martwych ciał, te tutaj już gniły. Odór był nie do zniesienia.

Uciekłam do lasu, dotarcie na miejsce zajęło mi całe dwie doby, byłam wycieńczona. Położyłam się przy jednym z drzew. I dopiero wtedy kiedy zobaczyłam przywódców, Zime i Danny'ego, zdałam sobie sprawę w jakim lesie byłam. Skryłam się za drzewem, miałam nadzieje że mnie nie zauważą. Szybko się rozeszli. Danny został sam, postanowiłam ujawnić swoją obecność. Wyszłam z kryjówki, a wtedy choć był daleko, dostrzegł  mnie.
- Kim jesteś? - zawołał idąc w moją stronę, położyłam się, po co miałam się nadwyrężać i tak byłam w fatalnym stanie. Liczyłam że przywódca mnie nie skrzywdzi, co do Zimy pewnie nie mogłabym na to liczyć. Cała wina za śmierć jej siostry spadła na mnie, a kto zajmował się cały czas Shady? Kto się poświęcał wszystko swoim obowiązkom? Tego nie doceniła... Nikt nigdy...
- Kto ci to zrobił? - Danny zatrzymał się przede mną, najwyraźniej mnie nie poznał, pewnie zapomniał, albo wyglądałam tak bardzo źle...
- Mój ukochany i syn... - wbiłam wzrok w ziemie, czekałam jak każe mi się wynosić, albo jak się zlituje i przyjmie mnie na powrót do stada.
- Ulrike?
Podniosłam wzrok słysząc własne imię.
- To ja... A przynajmniej to co ze mnie zostało... - oczy mi się zaszkliły, tyle już razy dążyłam do czegoś co zwało się szczęściem, a spotykało mnie samo nieszczęście, albo fałszywe szczęście.
- Zostań tutaj, przyśle kogoś po ciebie - Danny już zawrócił.
- Pozwolisz mi wrócić do stada?
- Tak.
Położyłam łeb na ziemi, przymykając oczy, pierwszy raz od dłuższego czasu poczułam się bezpieczna i że mogę spokojnie zasnąć, odpocząć. Zemsta zaczeka...


Ciąg dalszy nastąpi


Zmiany cz.18 - Od Azury, Rosity, Shanti

Od Azury
Jak tylko wstałam, wybiegłam z jaskini, byłam wściekła, bo Safira zabrała mi mamę. Na dodatek Karyme gdzieś zniknęła i to przez nią. Marzyłam tylko o tym żeby się nigdy nie urodziła. Pędząc tak na łąkę, mijałam kilka koni po drodze, byli trochę na mnie źli, bo niektórzy nie lubili źrebaków przebiegających pod ich nogami. I nagle zobaczyłam gdzieś w oddali Safire. Uśmiechnęłam się tylko zadowolona, teraz miałam wspaniałą okazje na pozbycie się jej, kiedy zniknie to i Karyme wróci i ja będę mieć obojgu rodziców. Poszłam jej na przeciwko.
- Cześć Azura - przywitała się: - Pobawimy się w drodze do takich roślin co mają pomóc mamie?
- Mamie? A co jej się stało? - zdziwiłam się.
- Ma opuchniętą nogę i... Trochę bladą, ale wydobrzeje te rośliny jej pomogą.
- To się nazywa zioła... - przewróciłam oczami: - Chodźmy, pokaże ci drogę...
- Wujek już mi pokazywał i nawet opowiadał która roślina na co.
- Ale ja znam krótszą drogę... - "prosto w pokrzywy" dokończyłam w myślach. Poszła za mną.
- A są tu jeszcze jakieś inne źrebaki? - spytała ob drogę.
- Są i to całe mnóstwo... - poprowadziłam ją tak, że ominęłyśmy stado, nie zauważone. Nie chciałam żeby jakiś dorosły zwrócił uwagę że się oddaliłyśmy.
- Ale one nie będą się chciały bawić z kimś takim jak ty - skłamałam.
- Dlaczego?
- Dlatego że jesteś... Nieco inna i... Nikt nie lubi kiedy ktoś różni się od kogoś...
- Myślę że jednak mimo wszystko mnie polubią.
Westchnęłam lekko, Safira przyspieszyła nagle, wbiegła w gęstą trawę, ruszyłam za nią. Zatrzymałam się wtedy, kiedy kompletnie zniknęła mi z oczu.
- Berek... - wyskoczyła nagle, trącając mnie pyskiem i uciekając, w kolejne gęste i wysokie trawy. Stałam przez chwilę zaskoczona.
- Czekaj! - pobiegłam za nią, goniłam ją, ale wciąż gdzieś mi się chowała. Zaczęłam ją szukać, a gdy znajdowałam to gonić ją, bo od razu wtedy mi uciekała.
- Mam cię - w końcu złapałam ją przewracając na ziemie, byłam tak rozweselona że zaczęła mi się podobać ta zabawa. Teraz ja jej uciekałam, chowając się tak jak ona. Mogłam tak biegać bez końca, miałam mnóstwo energii, bo od jakiegoś czasu nie było się z kim bawić, chyba że z tatą, albo tym ogierkiem co nie mówi. Niespodziewanie Safira wyskoczyła mi na przód, ledwo zahamowałam, a wtedy mnie zberkowała i uciekła. Zaśmiałam się radośnie, wreszcie miałam fajną zabawę.
- Ha, teraz ty - zaskoczyłam ją z boku.
- Azura - zawołała, jak byłam już kawałek od niej: - To chyba tutaj... - powiedziała jak już się zatrzymałam, oglądając za nią.
- No... - odpowiedziałam niezadowolona, chciałam się dalej bawić: - Pobawmy się jeszcze, a potem zerwiemy te zioła...
- Ale mamę to boli.
- Oj tam, to tylko chwilkę, chodź... - pociągnęłam ją za grzywę.
- Najpierw zanieśmy jej trochę roślin... - zaparła się: - Będziemy się ścigać do niej...
- O nie nie, ja nie wiem gdzie jest mama, za to ty tak, wygrałabyś, bo byś wiedziała dokąd biec. Ale... Zobaczymy kto zerwie najwięcej ziół i utrzyma je w pysku... - ruszyłam jako pierwsza, spiesząc się przy tym, urywałam rośliny jak leci, a Safira wręcz przeciwnie.
- Wygrałam - podbiegłam do niej upuszczając zioła, miała tylko dwie łodyżki zerwane: - Żartujesz sobie?
- Wujek mówił że tylko te są na ból... Ale już ktoś zerwał ich dość sporo...
- Mi nikt nie pokazywał, które są do czego - parsknęłam, tupiąc nogą, to nie fair że ona wiedziała coś więcej, a była o wiele młodsza ode mnie. To ja powinnam wiedzieć więcej od niej.
- Fajnie ci tak z moją mamą i Szafirem? - spytałam urażona.
- Tak, ale bardzo chciałabym poznać kogoś jeszcze...
- To czemu nie poznasz? Ja zaniosę te zioła mamie, a ty idź do stada, tam jest mnóstwo koni, których nie znasz, zwłaszcza w jaskini, jest taka klacz... Co mogłabyś jej poprawić humor, bo jest bardzo smutna - mówiłam o przywódczyni, Safira mogła nieźle od niej oberwać, a że nie bałam się o nią i nie lubiłam jej to tym lepiej że coś jej się stanie, może zniknie, tak jak chciałam.
- Mama nie pozwoliła mi...
- Nie słuchaj jej, ja jej nie słucham, nie zawsze mama ma rację.
- Była zła, jak się tak oddaliłam, a chciałam tylko pomóc. Nie chcę jej sprawiać przykrości, wrócę z tobą.
- Jak tam sobie chcesz! - oburzyłam się, wyrywając z jej pyska te zioła i biegnąc przodem, nie czekałam na nią mimo jej wołań, a niech się zgubi gdzieś po drodze, choć to nie możliwe, bo zna trasę.

Od Rosity
Karyme nie miała żadnych ran, Zorro po prostu coś jej zrobił w środku, najpewniej nadwyrężył lub co gorsza uszkodził jej kręgosłup. Musiał wiedzieć tak jak i ja że Karyme nie może niczego dźwigać, że ma tam jakiś trwały uraz. Dlatego nie wiedziałam jak mam jej pomóc. Leżałam obok, szukając wokół jakieś żywej duszy, wołałam o pomoc, nikt się nie odezwał. Wszędzie panowała przeszywająca cisza, którą zakłócał ciężki oddech przyjaciółki. Pedro też nie zawrócił, a Hira była już zbyt daleko, wiedziałam zresztą że nie pomoże. Na domiar złego, po jakimś czasie usłyszałam w oddali jakieś głosy, dochodziły ze strony, z której przemieszczało się stado Zorro. Musieli nie zginąć wszyscy. Od Hiry także, zabitych koni nie było tyle jak duże było jej stado, ale bynajmniej połowa nie żyła. Nie byłam w stanie wziąć na grzbiet Karyme, nie to że była za ciężka, jakoś bym się z nią przemieściła, ale nie mogłam jej zbytnio ruszać, bo to sprawiało jej ból. A bałam się że jeszcze jej pogorszę. Pozostało mi tylko jej bronić, miałam nadzieje że to nie są wrogie konie, ale też złe przeczucia.
- Tam są dwie klacze - zawołał jeden z ogierów, w grupie były niemal same ogiery, gdyby nie trzy klacze. Było ich za dużo i znałam już ich zamiary.
- Nie zbliżajcie się! - ostrzegłam.
- Bo co nam zrobisz?! Zabijesz... Tak jak mojego ojca?! - odezwał się najmłodszy z nich, dopiero co zauważył zwłoki Zorro, a już wyczułam w nim niczym nieokiełzany gniew: - Zabijcie ją! - zwrócił się do reszty koni. Szarżując razem z nimi w moją stronę. Przeszedł mnie strach, nie chciałam umierać, to było coś czego panicznie się bałam, jednocześnie chciałam chronić Karyme. Odskoczyłam w bok, żeby nie przebiegli po niej, rzuciłam się do ucieczki. Kontem oka obserwując czy żaden z nich jej nie atakuje. Wiedziałam że i tak bym nie zawróciła, bo w tym momencie bałam się jak nigdy. Nie miałam szans by się obronić, byłam wyczerpana, a jeszcze nie odzyskałam sił. Musiałam spróbować uciec.
- Jak jej nie zabijecie to sami zginiecie! Szybciej! - poganiał ich syn Zorro. Zaczęli mnie otaczać, podłoże dodatkowo było nadal pokryte lodem, nieco już roztopionym. Obawiałam się że się wywrócę, poślizgnę. Jeden z koni już upadł. Inny zablokował mi drogę. To był koniec, złapali mnie. A syn Zorro pierwszy gwałtownie mnie zaatakował. Broniłam się z użyciem mocy, mając świadomość że długo to nie potrwa, a jednocześnie nadzieje że jakoś się z tego wykaraskam...

Od Shanti
Mogłam tylko czekać i to było najgorsze. Bałam się o Safire, nie wiedziałam jak na nią zareagują i jaka będzie jej reakcja. Wyglądała jak Shady, a większość pamiętała siostrę Zimy. Gdyby nie inny kolor oczu byłaby identyczna w każdym szczególe. Przewracałam się z boku na bok, starając się ruszać nogą, nie mogłam. Wreszcie w oddali zobaczyłam córkę, o dziwo to ona niosła zioła i szła zupełnie sama w moją stronę.
- Gdzie Safira?
- Nie wiem... - podała mi zioła, odwracając ode mnie głowę: - Bardziej się martwisz o nią niż o mnie...
- Nie prawda córeczko... Kocham was tak samo, ciebie, Karyme i Safire, tylko...
- Kłamiesz! Nic cię nie obchodzę, Karyme też...
- Daj mi powiedzieć do końca.
- Safira jest ważniejsza od nas, przynajmniej tata ze mną został, bo tak nie miałabym nikogo! - krzyknęła, odbiegając ode mnie. Miałam łzy w oczach, nie chciałam żeby tak myślała, bo wcale tak nie było. Nie mogłam zajmować się obiema na raz, zwłaszcza że nie byłam do końca sprawna. A Karyme... Nie byłam w stanie jej szukać, a obawiałam się że wcale nie wróci jak przypuszczałam, straciłam nadzieje.

Safira wróciła sama, ulżyło mi nieco, że nic jej się nie stało, jak tylko położyła się przy mnie spytałam: - Gdzie byłaś?
- W stadzie, poznałam parę koni... Było fajnie, ale zadawali dziwne pytania. Mamo, a kto to Shady?
- Usłyszałaś to imię w stadzie, tak? A kto cię widział?
- Dużo koni, ja wcale nie chciałam tam pójść, bo ty tu cierpisz mamo, ale zgubiłam Azure i ona akurat przebiegła przez stado, i chciałam ją znaleźć... - spuściła lekko łeb.
- Nic się nie stało skarbie, a Shady to twoja babcia, już niestety nie żyję, ale jesteś bardzo do niej podobna.
- Na prawdę?
- Tak, pewnie cię z nią pomylili, co? - uśmiechnęłam się lekko, żeby nie traktować tego jako coś poważnego. Mała aż tak źle jak sobie wyobrażałam tego nie odebrała i nie chciałam dawać jej do tego powodów.
- Yhm... I wiesz co? Azura mówiła że tam jest mnóstwo źrebaków, ale żadnego nie mogłam nigdzie dostrzec.
- Właściwie to w stadzie jest tylko jeden ogierek, chciałabyś go poznać?
- Bardzo - podniosła się z ziemi.
- To zaczekamy na wujka, to wtedy ci go przedstawi.
- A co z twoją nogą mamo?
- Już lepiej... - miałam ją zakryte grzywą, więc mała nie widziała opuchlizny, która wcale nie zeszła, ale za to zioła nieco ukoiły ból.
- Mogę ci coś jeszcze przynieść?
- Nie, wolałam żebyś tu została. - przysunęłam ją do siebie łbem. Czekała mnie jeszcze rozmowa z przywódcą, bo przywódczyni chyba na razie nie powinna wiedzieć o Safirze. Może dobrze się stało, że widziała stado, to ja przesadzam, a Szafir pewnie miał racje. Mała była jego częścią i miała prawo je poznać.

Od Rosity
Przygwoździli mnie do ziemi, całe moje ciało promieniował ból, wciąż miałam to przed oczami i czułam jak mnie bili, żeby zadać mi jak najwięcej cierpienia. Pastwili się tak długo, aż nie mogłam sama ustać na nogach.
- Skąd to masz? - syn Zorro zerwał z mojej szyi naszyjnik od Pedro.
- Zostaw... - wymamrotałam.
- Mam go sobie wziąć? Dziękuje - powiedział złośliwie.
- A może wezmę coś jeszcze... Hm? - obszedł mnie na około, nie wiedziałam co chciał zrobić, ale były w nim dziwne żądze.
- Nie brzydka z ciebie klacz... Nie będę z morderczynią mojego ojca, ale... Czemu by się nie zabawić, ten jeden, jedyny raz? A potem cię zabije, pocierpisz sobie jeszcze, za to co zrobiłaś!
- Nie ja go... zabiłam...
- Na prawdę? Każdy tak mówi! A ja widziałem jak się broniłaś, co potrafisz, to jasne że zabiłaś mi ojca używając tej swojej mocy! Tak się z tobą zabawie że będziesz prosiła o śmierć... - zaśmiał się, konie odsunęły się ode mnie. Starałam się podnieść, z każdym jego krokiem, użyć znów mocy, ale opadłam z sił, a ból dodatkowo jeszcze mnie osłabiał.
- W sumie to nie jestem pewien czy to przeżyjesz, jak kiedyś się zabawiałem to klacze padały z wycieńczenia... Aha, zwiążcie jej pysk, nie chcę słuchać wrzasków.
Próbowałam ich ugryźć gdy starali się mnie zakneblować, tak jak chciał tego ten młody ogier. Obróciłam się przy tym na bok, wierzgając nogami, na tyle ile miałam sił. Nie zamierzałam poddać się bez walki. Wołałam między czasie o pomoc, przy każdym razie obrywając w pysk. Ktoś złapał mnie mocno za grzywę, a wtedy dwoje innych koni, przytrzymało mi głowę, szarpałam się desperacko. Ale wszystko było na nic, gdy mnie zakneblowali, miałam tyle szczęścia że zemdlałam, ale ten ogier już wszedł na mnie, oparł się na moim grzbiecie. Wiedziałam co chce zrobić i to że mu się to uda... Później dodatkowo odzyskiwałam i traciłam przytomność w rezultacie nie mogąc się obronić i przeżywając coś najgorszego dla jakiekolwiek klaczy. Wcześniejszy ból, był niczym w porównaniu do tego... On miał rację, w tym momencie chciałam umrzeć...


Ciąg dalszy nastąpi


piątek, 27 maja 2016

Ta pierwsza cz.18 - Od Atheny/Achilles'a

Spojrzałam jeszcze za odlatującym gryfem, jak wzbił się na w powietrze i zniknął, wracając wzrokiem na Achilles'a. Dopiero teraz zauważyłam że się ocknął, położyłam się obok przytulając go do siebie, było mi ciężko. Uroniłam nawet kilka łez.
- Jakoś sobie z tym poradzimy - powiedziałam, powstrzymując się już od płaczu, nie pora na płacz, musiałam być silna dla Achilles'a.
- Musisz mnie zamknąć, tak jak powiedział ten gryf.
- Nie zrobię tego...
- Tak będzie lepiej, ten demon tylko wykorzysta twoją słabość.
- Mam rośliny które ci pomogą, nie chcę cię więzić i słyszeć jak ten demon zmusza cię do okaleczania się... - wtuliłam się w niego mocniej. Nie wyobrażałam sobie że miałabym go już nie zobaczyć, bo byłby gdzieś uwięziony i tylko słyszeć jak cierpi przez naszego zmarłego syna. Nie potrafiłam nienawidzić tego demona, bo mimo wszystko uważałam że jestem jego matką, że nasz źrebak zabłądził dlatego jest demonem, mścił się za swoją śmierć. Może to było naiwne, ale tak właśnie czułam.
- Zróbmy to już teraz - Achilles podniósł się z ziemi, patrzyłam na niego błagalnie, ale i tak poszedł.
- To znaczy że się już nie zobaczymy... Będziemy się tylko słyszeć - poszłam za nim.
- Najważniejsze żebyś była bezpieczna, ty i wszyscy wokół... Boję się że ten demon i ciebie zaatakuje.
- Nie zrobi tego.
- Nie jestem pewien...
- Nic mi nie będzie, jestem jego matką.
- Athena, przecież...
- Tak wiem, nie mówmy teraz o tym - wolałam zmienić temat, właściwie to milczeliśmy przez resztę drogi. Obserwowałam Achilles'a w razie czego, w razie gdyby nasz syn znów zaatakował. Spoglądaliśmy sobie w oczy, w tej trudnej chwili zdobyłam się jakoś na lekki uśmiech, chcąc dodać mu nieco otuchy. Nie myślałam o sobie, o bólu po stracie źrebaka, najważniejszy był Achilles. Ten gryf musi mu pomóc, nawet poprzez brata.

- Nie mogę się z tym do końca pogodzić... Wolałabym żebyś był wolny - przytuliłam się do niego, a on do mnie. Staliśmy przed grotą, w pół zasuniętą już głazem, był z nami jeden z zaufanych ogierów. Jak Achilles wszedł do środka i ogier zasunął głaz położyłam się przy nim. Nie chciałam go odstępować na krok, wszystko było już gotowe. W środku była trawa i te rośliny jakie dał gryf, oraz opatrunki. Achilles nie chciał bym była w jego pobliżu, ze względu na bezpieczeństwo. Pozostało mi tylko czekać, a to było najgorsze. Lecz wchodziłam do Achilles'a, nie mogłam się powstrzymać, trwało to zwykle tylko chwilę, tylko żeby zamienić kilka słów i podać świeżą trawę. Ewentualnie zdążyłam mu podać te rośliny, jak trafiałam na moment ataku, w którym opętywał go nasz syn. Mijały dni, powrót gryfa zbliżał się coraz bardziej, wystarczyło już tylko przetrwać jedną noc. Miałam nadzieje że następnego dnia będzie już po wszystkim i jakoś przepędzą tego demona, nie dopuszczałam do myśli że mogliby go unicestwić, choć jeśli będą musieli nie będę protestować. Ważne żeby zostawił w spokoju Achilles'a. Nie myślałam też o tym że gryf nie zdoła przekonać brata do pomocy, on musiał go przekonać.
I właśnie tej nocy nie mogłam spać, pomimo że słyszałam jak śpi Achilles, o dziwo spokojnie, a byłam pewna że demon znów będzie go dręczył. Myliłam się, bo on przyszedł do mnie.
- Chcesz żeby zrobili mi krzywdę mamusiu? - pojawił się przede mną, wyglądał jak zwykły źrebak.
- Zostaw mnie... - odwróciłam od niego głowę, mając już w oczach łzy.
- Nie pozwolisz mnie skrzywdzić prawda? - mówił słodkim głosem, nie mogłam dać się zwieść.
- Tata mnie nienawidzi, ty też mamo? - poczułam jak mnie trącił w bok, spojrzałam na niego.
- Nie... Po prostu nie chcę żebyś krzywdził tatę... Musisz się zmienić, dobrze? Staniesz się dobry, pomogę ci...
- Ale ja nic nie zrobiłem... To wy mnie zabiliście! - ostatnie słowa wypowiedział demonicznym tonem, zmieniając też swoją postać: - Nic cię nie obchodzę! Okropna z ciebie matka! Nie zależy ci na mnie!
- Nie... To nie prawda... - spłynęła mi łza po policzku.
- Nie prawda? - zaczął krążyć wokół, nie nadążałam za nim wzrokiem, był coraz bardziej przerażający i chyba rozgniewany.
- Ja ci pokaże co teraz zrobię, Achilles tego nie przeżyję...
- Nie proszę... Nie! - krzyknęłam jak przeniknął ścianę, zaczęłam siłować się z głazem. Odsunęłam go jakoś. Wbiegłam do środka i w tym samym momencie Achilles się na mnie rzucił, nie miałam szans ucieczki, ani żeby mu się wyrwać, żeby podać te rośliny, nie mogłam zrobić nic, bo Achilles miał w sobie niesamowitą siłę. A demon go zmuszał żeby mnie bił i prawdopodobnie zmusi aby mnie zabił, bo wciąż obrywałam w głowę...


Achilles (loveklaudia) dokończ


Samotność cz.56 - Od Leona/Marcelli

Podbiegłem do Marcelli, dostając się tam gdzie pod skrzydłem kryła naszego syna, teraz osłanialiśmy go wspólnie z obu stron. Gdyby nie jej szybka reakcja już byłoby po nim. Oczywiście ja bym się najbardziej za to obwiniał, powinienem chronić rodzinę, nawet życie mógłbym za nich oddać.
- Nic wam nie jest? - spytałem szybko.
- Wszystko w porządku - Mercy przyspieszyła, pilnując czy Armen jest przy jej boku, ja także dorównywałem tępa. Na naszej drodze było coraz więcej tych mutantów, jakby wiedziały dokąd zmierzamy. Zatrzymałem się gwałtownie, łapiąc za grzywę Marcelle, a ona przytrzymała Armenka, przed nami był cały rój tych stworów, dosłownie, można by to porównać do kilku gigantycznych mrowisk, tyle że złożonych z mutantów i innych potworów, a wszystkie rozkładały się, wyglądając jak żywe trupy, były już nawet latające zmutowane ptaki. Słyszałem jak ktoś pędzi w naszą stronę, okazało się że to reszta koni. Uciekających od innych mutantów, było ich za dużo. Wszystko wskazywało na to że to koniec, bo przecież nie damy im wszystkim rady. Część z nas już zginęła, aż cud że przeżyło kilka źrebiąt, ale też tych słabych koni, najwyraźniej dobrze je chronili.
- Nie dam wam pierwszym zginąć, będę was bronił własnym ciałem - przyrzekłem osłaniając Marcelle i syna jak się tylko da.
- Nie... Musimy walczyć, nie poddamy się... - zaprotestowała Marcella.
- To koniec, jest nas zbyt mało, coś poszło nie tak, nie powinno ich być aż tyle - odezwał się któryś z łowców.
- One się zmutowały, spójrz... - wtrącił inny koń, wskazując na jednego z żywych trupów, który się przepołowił, po prostu boki jego ciała oderwały się od siebie, i z tych dwóch połówek powstały dwa inne mutanty, odbudowując brakującą część ciała.
- Ruszajcie się, tędy... - nagle jeden z mrocznych koni, przedarł się przez resztę, pędząc w stronę mutantów, chyba oszalał, część pobiegła za nim. Uznałem że to wariaci, ale już po chwili zniknęli...
- Co? - byłem zaskoczony i to dobitnie, Mercy musiała mnie porządnie pociągnąć abym ruszył. Stwory już chwilę nas atakowały, zabijając kolejne ofiary, nam udało się przez to przebrnąć. Jak dobiegliśmy do miejsca gdzie tamci zniknęli, już wiedziałem co się z nimi stało. Spadli. Przez coś co emitowało ziemie, a tak na prawdę nią nie było. To musiało być jakieś odbicie, które ukrywało tą dziurę w której się skryliśmy. A potwory nie były zbyt inteligentne by na to wpaść. Od dołu było widać że to jakieś sztuczne coś, co wyglądało jak powierzchnia ziemi, ale było cienkie i przezroczyste. Upadek nie należał do najprzyjemniejszych, a wokół na dokładkę panował półmrok i ledwo co widziałem ukochaną, która leżała obok mnie. Podnieśliśmy się szybko, wraz z resztą koni.
- Idziemy, nie ma czasu - dobiegł do nas głos Tytana, spojrzałem w jego stronę, był tam tunel, a on stał w nim, musiał jakoś się tam dostać z drugą częścią koni, to oznaczało że nie zginęło nas aż tyle jak myślałem.
- Mercy gdzie Armenek? - spytałem, jak ruszyliśmy. Przestraszyłem się że go zgubiliśmy.
- Tutaj - odkryła skrzydło, pod którym go chowała. I to tak że nie było go widać. Biegliśmy, musieliśmy uważać żeby nas nie rozdzieliły inne uciekające konie i żeby się nie przewrócić, bo co chwilę ktoś nas popychał. A czym dalej byliśmy tym było coraz ciemniej i tylko głos Tytana czy innych łowców, nas prowadził.
- Szybciej, musimy zablokować tunel! - popędzał wszystkich Tytan, słyszeliśmy krzyki koni, którym nie udało się uciec. Te stwory już odkryli tą sztuczkę, albo wpadły tu przypadkowo i dopadły tamtych. Przeszły mnie ciarki po grzbiecie, miałem wrażenie że jest coraz mniej ciaśniej, chyba nas ubywało. Złapałem aż Mercy za grzywę, chyba, bo przecież nic nie widziałem w tych ciemnościach. Przypuszczalnie była obok wraz z synem. Krzyki też już ucichły, dało się słychać tylko stukot kopyt i  nic po za tym. Niespodziewanie potknąłem się o coś i upadłem, a grzywa którą trzymałem i byłem niemal pewien że należała do mojej ukochanej, wyślizgnęła mi się z pyska.
- Mercy! - zawołałem, ale stukoty kopyt oddalały się z każdą chwilą, poderwałam się z ziemi, uderzając o coś obślizgłego. Przemieściłem się w bok, wpadając na coś co było równie obleśne, a swym zapachem mogło by chyba odstraszyć każdego.
- Co jest? Gdzie jesteście?! Mercy! Tytan! - wrzasnąłem, poczułem jak ktoś wbija się w mój bok, na szczęście nie przebił go przez osłonę jaką każdy z nas miał na grzbiecie.
- Ciiiiśśś... Udawaj jednego z nich... - powiedział jakiś tajemniczy głos szeptem.
- Co?
- Powiem więcej, jesteśmy otoczeni przez mutanty i jak nie będziemy się zachowywać jak one to nas zabiją, a tym samym zarażą na wieki... - szepnął głos mówiąc dalej, po chwili oblano mnie tym czymś obleśnym.
- Gdzie Mercy? - szepnąłem.
- Nie mam pojęcia kto to... Ciebie też nie znam, a teraz milcz i idź z nimi, do puki nie powiem że wiejemy...
- Chciałbym zauważyć że nie widzę w ciemnościach.
- Ja też, ale od czegoś mam węch, idź za mną...
- A skąd będę wiedział gdzie jesteś?
Wydał z siebie dziwny pomruk, jakby warknięcie, a potem poczułem łaskotanie na klatce piersiowej: - Ja wiem gdzie jesteś po zapachu i gdzie reszta tej twojej grupy, słyszę ich...
Postawiłem uszy, ale ja nic nie słyszałem tylko odgłosy poruszających się potworów, szły tu z nami. Otaczały nas, dziwiłem się że jeszcze żyję. A ten ktoś kto mi pomagał to niby kto? Chyba nie mroczny koń? Choć one w sumie widzą w ciemnościach...
- Dziwne że nie rzuciły się na mnie od razu...
- Mają spowolnione reakcje, przez kogoś z was. Rozpylili jakiś dziwne coś, po czym mutanty powinny paść, ale na spowolnieniu ich reakcji się skończyło, brawo, zyskaliście na czasie.
- A to coś na mojej sierści to...
- A taki tam śluz, ich zapach, dzięki niemu nie odróżnią cię od siebie na wzajem, to półgłówki... Nie znają mowy i kierują się tylko chęcią mordu... Wiem co mówię, uwięziony tu jestem od... Nie pamiętam.
- I przeżyłeś?
- No wiesz, na początku pożywiali się tylko wami, końmi, a dopiero później innymi gatunkami.
- Innymi gatunkami? Czym ty jesteś? Mrocznym koniem?
- To też koń... O... Coś mam... - poczułem jak się zatrzymał, bo to coś co mnie łaskotało, bardziej przyległo do mojej klatki piersiowej. Też stanąłem.
- Zdaje się że to twoja ukochana, ma twój zapach na sobie...
- Mer...
- Nie wołaj, chcesz ich na nią napuścić? - przerwał mi w porę.
- Racja... Co teraz?
- Myślę...
- To myśl szybciej - oburzyłem się, miałem czekać aż te mutanty ją zwęszą czy zorientują się że tu jest i ją zaatakują?
- Musimy ich zgubić, mam pomysł, zacznijmy biec w przeciwną stronę, ruszą za nami, pomyślą że coś tam zobaczyliśmy i zechcą przejąć łup - zaczął biec, ale co najdziwniejsze nie słyszałem żadnego stukotu, ani właściwie nic, jakby poruszał się bezszelestnie.
- Pochyl łeb, albo lepiej cały się pochyl, tu jest ciasno... - stwierdził, wbiegłem tam i od razu utknąłem.
- Ekstra - parsknąłem ironicznie, próbując się wydostać.
- Zostaw, oddalają się, zgubiliśmy ich... Później się wydostaniesz...
Czekaliśmy i to w ciszy, traciłem po woli cierpliwość. Myślałem o rodzinie czy jest bezpieczna i o tym jak mogłem się zgubić i z czym mam właściwie do czynienia.
- No to hop... - powiedział ten ktoś i uderzył we mnie całym sobą, był mały i futrzasty. Próbował dalej, a ja jakoś zapierałem się nogami i w końcu udało nam się mnie wydostać, byłem cały od ziemi i tego śluzu.
- Padam z łap - stwierdził tamten. To zdecydowanie nie był koń, ani nic co miało kopyta.
- Zaprowadź mnie do Marcelli.
- Po woli, daj mi odsapnąć... - wysapał, dyszał, ale dość cicho.
- Nie ma czasu na odpoczynek! - szukałem go pyskiem żeby dość mocno szturchnąć.
- Łatwo ci mówić, wiesz ile musiałem włożyć w to siły żeby cię wydostać... Ale dobra, chodźmy... - znów zaczął mnie prowadzić. Szliśmy tak kilka godzin, a właściwie biegliśmy, żeby tamte potwory co najpewniej zawrócą, nas nie dogoniły.
- Jestem Leon, ale wolę jak mi mówią Leo.
- A ja to Dev.

Później okazało się że Dev się zgubił, bo nie trafiliśmy tam gdzie mieliśmy, tylko na zewnątrz. O dziwo było tu bardzo cicho i jasno. Wokół były drzewa o rzadkich koronach, z których zewsząd padało światło.
- Miałeś mnie zaprowadzić do Marcelli! - krzyknąłem na niego. Dopiero teraz widząc go w całej okazałości.
- Lis? Spodziewałem się czegoś innego... - zdziwiłem się nieco na widok futrzaka, całego brudnego tak jak ja.
- A czego się spodziewałeś? Wilka?
- Nie ważne, chyba ci powonienie siadło! Gdzie jest Marcella?!
- Uspokój się, gdzieś tutaj, za mną... - poszedł przodem. Parsknąłem, gdzie mieliśmy jeszcze iść? Wyszliśmy przecież z tych tunelów, byłem wściekły że nie mogłem być teraz z rodziną, upewnić się co z nimi, czy są bezpieczni, cali... Zamiast tego łaziłem z jakimś lisem. I jeszcze go słuchałem. Zauważyłem że nosił coś na grzbiecie, po bokach zwisały mu na sznurkach jakieś dziwne kuliste "worki".
- Co to?
- A to ten kamuflaż, oblałem cię nim... No ten śluz. Zostało mi niewiele.
- A skąd to masz?
- Od ludzi.
- Tu byli ludzie?
- Dawno temu, a co?
- Nic... Mam nadzieje że teraz mnie zaprowadzisz w końcu... - przerwałem na widok koni, to była nasza grupa. Pognałem tam od razu do nich.
- Marcella! Mercy! Gdzie jesteś?! - zacząłem ją wołać, biegnąc między końmi, popychając ich właściwie.
- Leon... Od czego ty jesteś? - zatrzymał mnie Tytan.
- Gdzie Mercy? Gdzie mój syn?
- W bezpiecznym miejscu...
- Mów żeś gdzie! - nie wytrzymałem.
- Najpierw muszę sprawdzić czy się nie zaraziłeś.
- Spokojna głowa, gdyby się zaraził już by był takim mutantem jak reszta - wtrącił się Dev, nawet nie wiedziałem że siedzi obok mnie, niektóre konie spanikowały na jego widok, a to przecież tylko lis.
- Gdzie Marcella? - spytałem ponownie.
- Chodź... - Tytan zaczął mnie dokądś prowadzić, a Dev nie miał zamiaru się odczepić ode mnie, więc poszedł z nami. W sumie muszę nie chętnie przyznać że go polubiłem, pomimo że nie cierpię drapieżników.


Marcella (loveklaudia) dokończ



poniedziałek, 23 maja 2016

Samotność cz.55- Od Marcelli/Leona

-Bierzemy ich- zadecydował wujek
-Ale...
-Ty tutaj nie dowodzisz- wuj zmierzył wzrokiem mojego ukochanego, gdyby nie był moim partnerem to pewnie już dawno dostałby za te słowa...
-Jeszcze wspomnicie moje słowa- powiedział pod nosem Leo
-Leo...pamiętasz co ci mówiłam?
-Tak...
-No więc?
-Ehhh no przepraszam...wrócisz już do Armenka? cały jest zmarznięty
-Pewnie- skierowałam się w stronę synka, zobaczyłam także inne źrebaki, leżące w śniegu...same, bez opieki, te dorosłe konie nawet ich nie zabrały do środka aby je ogrzać.
-Ej..maluchy- zawołałam za nimi, dwójka z piątki spojrzała w moją stronę- chodźcie- położyłam się obok syna i podniosłam skrzydła, syna umieściłam przy sobie. Źrebaki wstały, podeszły do mnie niepewnie.
-No chodźcie- zachęciłam je, położyły się w końcu pod moimi skrzydłami, okryłam je tak, aby nie zawiewał na nie wiatr.
-Mercy?- Leo podszedł do mnie patrząc na mnie pytająco
-Nie mogłam tak na nie patrzeć jak marzną
-Ehh no rozumiem- położył się naprzeciwko mnie
-Niedługo stąd będziemy mogli uciec, jak byłam z wujkiem na patrolu, było czysto, ciężko się tutaj dostać nawet mutantom, a na dole leżą chałdy śniegu, to dla nich za duża przeszkoda.
-Chyba że wczęśniej zerżrą nas te mroczne konie
-Leon bardzo cię proszę, nie przy źrebakach
-Niech są tego świadome
-Są jeszcze maluchami, oszczędź im strachu, i tak go zbyt wiele mają..tak w ogóle to pomyślałam sobie
-Co?
-Może zabierzemy je do stada?
-No co ty? a kto się niby nimi zajmie?
-No na pewno znajdzie się ktoś ze stada kto je zaadoptuje, ja sama bym przygarnęła jakieś maleństwo
-Mercy masz jak narazie syna...
-I co z tego? one swoich rodziców potraciły, niech chociaż jedno z nich będzie szczęśliwe
-Ale to nie będzie nasze i...
-To nic...może nie pokocham je tak samo jak rodzonego syna, ale obdarzę chociaż miłością na którą zasługuje, ty też, prawda?
-Ja?
-No jakbym zaadoptowała to i ty byś został jego rodzicem, no przecież nie ja sama
-I tak uważam że to bez sensu
-A ja uważam że jesteś bez serca- odwróciłam od niego łeb
-Mercy to nie tak, tylko...
-Tylko co?
-Wolę mieć swoje źrebaki i zajmować się swoimi źrebakami, a nie wychowywać cudze
-To bądź chociaż dla niego wujkiem, tutaj chodzi o wychowanie i okazanie trochę miłości i bezpieczeństwa, o nic więcej, na to cię chyba stać, prawda?
-Ehhh no tak
-No właśnie, a jak narazie chodźmy spać



Tydzień później


Dużo czasu spędziliśmy w górach na zbieraniu sił, na ćwiczeniach i robieniu broni, w końcu nadszedł ten dzień kiedy to mieliśmy uciec, wszystko zostało przygotowan, broń i "pancerze" na grzbiety, bo tam najpierw atakują te bestie.
-Źrebaki na środek!- wykrzyknął wuj, otoczyliśmy wszystkie źrebaki, nieco słabsi byli bliżej nich, ci silni, szybcy i z mocami szli od frontu, w tym ja i Leon.
-My pójdziemy przodem- wujek i dwójka z łowców wyszli na przód, dwójka poszła z tyłu a pozostali łowcy szli po naszych obu stronach.
-Marcella...wszystko dobrze?- spytał z troską Leo
-Tak tak..- odparłam, szczerze to tak nie było, denerwowałam się mimo iż wcześniej tego nieodczówałam, wręcz przeciwnie, byłam pewna siebie i chętne do udziału, ale teraz? teraz przeszedł mnie strach.
-A ty? jest ok?
-Pewnie, w końcu stąd zwiejemy
-No tak- uśmiechnęłam się lekko na myśl o stadzie, tak dawno go nie widzieliśmy, ponad 6 miesięcy...pewnie nie raz nas szukali, ciekawe też jak tam rodzina Leo, jak tam Prakereza, zazwyczaj to ja ją ochraniałam oraz jej siostra, stawałyśmy po jej stronie kiedy ktoś się z niej wyśmiewał, a może znalazł się jakiś ogier który ją zaakceptował i się nią zaaopiekował? fajnie by było, bo jest piękną klaczą pomimo szpecących ją głębokich blizn...które...które zadał jej własny rodzony brat, niby wybaczyłam to wszystko Leonowi, ale nadal pamiętam, pamiętam i boli mnie każde wspomnienie, ale znowu wspominanie dzieciństwa z Leonem...coś cudownego, szkoda tylko że mama nie zdążyła tego wszystkiego zobaczyć, zobaczyć moje szczęście, mojego syna, partnera...moją rodzinę, nie raz o niej myślę, jakby to było gdyby żyła, gdyby ojciec jej nie zabił, może i to okropne, ale gdyby żył to sama wymierzyłabym mu sprawiedliwość i go zabiła..
-Marcella idziemy- przez to wszystko się zamyśliłam, i nie zauważyłam kiedy inni zaczęli już iść
-Wybacz- ruszyłam szybko, słyszałam te wszystkie odgłosy poruszających się martwych ciał, ocierających o siebie kości, pomrukiwanie i warczenie, nienaturalne dla koni.
Wydostaliśmy się za zewnątrz, panował mrok i słychać było tylko szelesty i krzyki zabijanych koni i innych zwierząt
-Teraz musimy być cicho- szepnął wuj, wszyscy szliśmy czujni, rozglądając się i szukając wzrokiem mutantów i innych potworów.
-One tu są!- wrzasnęła naglę jakaś klacz, momentalnie rzuciła się do ucieczki
-No pięknie- parsknął wujek, nawet nie wiadomo kiedy, a zleciała się ta "szarańcza"
-Cofajcie się, już! my wychodzimy na przeciw a my uciekajcie- mroczne konie wybiegły im na przeciw atakując, my w tym czasie uciekliśmy wolną drogą, po drodze odpierając ataki potworów.
Naglę jeden z nich przedarł się do środka, wpadł prosto na Armenka, Leo nawet nie zdąrzył zareagować kiedy to rzuciłam się na ratunek synowi, uderzyłam potwora skrzydłem wbijając w niego włócznie którą miałam przy boku, wyjęłam ją z jego łba idąc już obok syna, mając go pod swoim skrzydłem.


                                                                     Leon [ zima999 ] ^^Dokończ^^

Ta pierwsza cz.17- Od Achillesa/Atheny

Zerwałem się na równe nogi, przed sobą zobaczyłem ducha syna.
-Ty...- spojrzałem na niego wściekły
-No co? nie cieszysz się że widzisz swojego synka?- zaśmiał się ponownie, jego śmiech odbił mi się echem, słyszałem go ciągle w głowie, upadłem aż na przednie nogi bo rozbolała mnie głowa.
-Przestań, proszę- błagała Athena, otworzyłem oczy i momentalnie znalazłem się w pustce, nikogo dookoła nie było, tylko ja, stałem przy wyjściu z jaskini, nocą.
-Tutaj jestem tatusiu- zaśmiał się pojawiając się tuż przedemną, cofnąłem się o krok
-Czego ty jeszcze chcesz?!
-Czego?- roześmiał się- ach to bardzo ciekawe pytanko ojczulku- zniknął pojawiając się za mną
-Przestań w końcu!- w głowie rozległ mi się jeden wielki pisk, mimowolnie, uderzyłem łbem o ścianę, raniąc się przy tym, i tak kilka krotnie.
-Achilles!- usłyszałem krzyki Atheny, obejrzałem się za siebie
-Widzisz jak ona wygląda?- duch pojawił się obok Atheny, stała za mną z łzami w oczach
-Kochanie- zrobiłem dwa kroki w jej stronę, ale między nami stała tak jakby niewidzialna ściana, wytwarzała taką energię że mnie odbiła i się przewróciłem. spojrzałem w jej stronę, zaczęła krwawić z pyska.
-Nie! masz przestać! przestań!- wydzierałem się na niego jednocześnie uderzając o tą ścianę, przy każdym uderzenie obcierałem o nią nogami, ździerając sobie skórę, te same rany zobaczyłem u niej, tylko że gorsze, naglę upadła z jej szczęka wyglądała jakby była złamana, wisiała a z pyska, jakby wodospadem, leciała krew.
-Błagam...- rozpłakałem się, kompletnie nie panowałem nad emocjami, wstałem rzucając się na ścianę, i to z całej siły, uderzałem o nią, w końcu upadłem wycieńczony.
-Achilles obudź się, proszę- usłyszałem niewyraźny głos, najwyraźniej Atheny
-Nie myśl że to koniec- demon pojawił się na chwilę, poczym zniknął a ja się obudziłem, pierwsze co zobaczyłem to Athene stojącą nademną, a za nią konie ze stada.
-Kolejny wariat w stadzie- powiedział ktoś
-Co się stało?- spytałem zdezorientowany widząc jej łzy, spojrzałem na siebie, miałem wszystkie te rany które sobie zadałem w tym jakby śnie.
-To...nie!- wstałem i wybiegłem przebijając się przez konie ze stada, pognałem do lasu, kilka razy bym się przewrócił potykając się o gałęzie i kamienie.
-Ej ej! stój!- na drodze wylądował gryf zatrzymując swoją łapą
-Przepuść mnie- zacząłem próbować go wyminąć, ale za każdym razem mi zagradzał drogę, w końcu mnie przewrócił przytrzymując łapą.
-Achilles co ci jest- dobiegła do nas także Athena
-Zostawcie mnie, błagam- próbowałem zrzucić jego łape z siebie, ale na nic był mój wysiłek, momentalnie też straciłem swoją siłę jaką miałem poprzednio, nie miałem siły walczyć, mieśnie jakby odmawiały mi posłuszeństwa.
-Athena pomożesz mi, podaj mu to- gryf podał coś Athenie, a ta wepchała mi roślinę do pyska, usnąłem...



                                                                                ***


-Błagam, powiedz że mu pomożesz- usłyszałem niewyraźnie głos Atheny, jeszcze ni widziałem ale słyszałem
-To będzie trudniejsze niż się wydaje, ten demon jest silny, mógłbym w sumie...nie, to zły pomysł
-Proszę..powiedz
-Zwrócić się do mojego brata, jest odemnie potężniejszy i zajmuje się światem podziemnym. piekłem...ale od dawna jesteśmy skłóceni, obwinia mnie o śmierć rodziców....nie wiem czy jest w ogóle sens
-Musimy wpróbować, proszę
-Ale nie obiecuję że się uda
-Proszę...
-No dobrze, ale mam do ciebie prośbę
-Jaką?
-Jeśli zauważysz że nie jest sobą, nawet do niego nie podchodź, uciekaj, albo poproś jakiegoś ogiera, najlepiej trzymać go zamkniętego
-Nie, a jeśli demon zmusi go do okaleczenia się?
-Trudno, na pewno go nie zabije jedynie osłabi
-A ty?...
-Polecę do niego, może coś wskuram, nic nie obiecuję
-No dobrze...
-Trzymaj to, wystarczy może na 2 tygodnie, jak będzie bliski amoku podaj mu to, choćbyś miała mu to wepchnąć w pysk
 


                                                                           Athena [zima999]^^Dokończ^^

środa, 18 maja 2016

Zmiany cz.17 - Od Shanti, Rosity

Od Shanti
Przebudziłam się czując coś ciepłego przy sobie i to na pewno nie był Snow, bo ten ktoś był raczej mały. Okazało się że to Safira, która musiała od jakiegoś czasu spać, bądź leżeć przy mnie.
- Cześć mamo - powiedziała na mój widok, uśmiechając się do mnie.
- Jak tu weszłaś? - spytałam przestraszona, przestraszona że ktoś ją widział. Na szczęście chyba nie, bo wszyscy jak na razie spali.
- Poszłam za tobą, ale tu duuużo koni... - podniosła się z ziemi.
- Nie nie... - złapałam ją szybko, przysuwając do siebie, ukryłam ją między sobą, a Snow'em.
- Zrobiłam coś złego?
- Nie... Mów ciszej skarbie, dobrze? - spojrzałam kontem oka na inne konie, upewniając się że jeszcze spali.
- Przepraszam... Nie chciałam nikogo obudzić - szepnęła tym razem.
- Wyjdziemy po cichu z jaskini i pójdziemy do wujka Szafira, dobrze? - podniosłam się ostrożnie, starając się nie pokazywać po sobie bólu, choć noga bolała mnie nie ubłagalnie przy każdym nacisku czy stawaniu na niej.
- Musimy być bardzo cicho - przypomniałam małej. Przytaknęła wstając i idąc krok za mną.
- Mamo... A przedstawiłabyś mi parę koni, proszę...
- Później maleńka... - puściłam ją przodem, aby mieć na nią oko. Rozglądała się po śpiących koniach, musiałam ją z lekka popychać żeby szła szybciej.
- Shanti? - usłyszałam głos Florencji z tyłu, odwróciłam się gwałtownie, zasłaniając jak się da Safire.
- Co ci się stało? Czemu tak utykasz?
- To już dawno... Miałam mały wypadek... - cofnęłam się parę kroków, by Safira jakoś dostała się do wyjścia, został mały kawałek.
- Mamo, kto to? - jak na złość mała się odezwała, kontem oka widziałam jak próbuje się wychylić, zasłaniałam ją wciąż.
- Co to za klaczka? Czemu ją ukrywasz?
- Obiecaj że nikomu nie powiesz...
- Obiecuje.
- Safira to Florencja, Florencja to Safira - pozwoliłam wyjść małej przed siebie. Uśmiechnęła się na widok Florencji. Nie mogłam nic więcej powiedzieć, bo Safira tak na prawdę nie wiedziała kto jest jej matką, a kto ojcem. Bałam się że kiedyś może spytać o tatę, bo za matkę uważała akurat mnie.
- Cze... - przerwałam małej, ciągnąc ją lekko do tyłu.
- Powinnyśmy już pójść... - wzięłam ją szybko na grzbiet, wybiegając niemal z jaskini, ryzykowałam że upadnę, przez chorą nogę, ale musiałam jak najszybciej się oddalić, puki reszta koni się nie zbudziło. Miałam nadzieje że Florencja dotrzyma słowa i nikomu o małej nie powie.

Od Rosity
Wreszcie zostawili mnie samą, podniosłam się gwałtownie z ziemi idąc w znanym sobie kierunku. Prześledziłam wzrokiem konie, które mnie obserwowały, byłam już tu tak długo, że znałam ich kryjówki. A po tej walce z pumą, patrzyłam się na nich wszystkich krzywo, miałam dość tego miejsca i koni, które jak marionetki słuchały Hiry, z małymi wyjątkami. Takimi jak Heather. O wilku mowa, właśnie stanęła mi na drodze.
- Czego chcesz? - spytałam ją niezbyt przyjemnym głosem.
- Musisz tu zostać, odpoczywaj...
- Nie ma mowy, wracam do Pedro - chciałam ją wyminąć, ale stawała mi na drodze.
- Zejdź mi z drogi! - niemal ją odepchnęłam, ale zaparła się wystarczająco mocno kopytami.
- Nic mu nie grozi, tylko trenują, wszyscy trenują, nie przeszkadzaj im - odpowiedziała, dodając uspokajająco: - Już jutro atakujemy, dołączysz w trakcie z innymi końmi, na razie masz odpocząć i zebrać siły, zwłaszcza że jesteś ranna.
- Zostawcie nas w końcu w spokoju! - krzyknęłam z łzami w oczach.
- Posłuchaj. Stado Zorro z każdym dniem się rozrasta i nas jest zbyt mało by móc go pokonać, dlatego wy macie nam pomóc - wyjaśniła, pchając mnie dość mocno, żebym się ruszyła: - Nie sprzeciwiaj się, czym szybciej ich pokonamy tym szybciej wrócisz do domu - Heather odprowadziła mnie niemal siłą na miejsce.
- Albo zginę, tak? - położyłam się na ziemi, nie patrząc dłużej na nią.
- Spokojnie, nie pozwolę ci zginąć... - szepnęła mi na ucho: - Będę cię broniła, ciebie i Pedro jak tylko będę mogła.
- A jego ojciec? - szepnęłam równie cicho, ci co nas obserwowali nastawili bardziej uszu, wszystko co by tylko usłyszeli zaraz donieśliby Hirze.
- Wybacz, ale i tak to będzie dla mnie za dużo bronić was obojga... Jakoś sobie poradzimy... - dalej mówiła już normalnym głosem: - A teraz odpocznij - i odeszła. Nie mogłam spać, nie znosiłam walk, a przecież to było coś gorszego, to była wojna między stadami. Ignis, przypatrywała się mi gdzieś z oddali, zdążyła podrosnąć, przez upływ czasu. Nie mogłam uwierzyć że już tak długo jestem po za domem. O córkę Hira dbała szczególnie, sama uczyła jej walki i zdaje się że czegoś więcej. Ignis była dla niej najważniejsza, ale wciąż biła od niej nienawiść w stosunku do matki. Nie mogłam znaleźć powodu, dlaczego, skoro Hira była dla niej taka dobra. Nie pozwoliła jej nawet uczestniczyć w tej wojnie, w obawie o jej życie, zostawiła ją z kilkunastoma końmi, żeby jej chroniły. Pozwoliła jej nimi rządzić i praktycznie robić to na co miała ochotę. 
Nad ranem nieco przysnęłam, szybko wybudzona idącymi końmi. Zauważyłam wśród nich Pedro, podbiegłam do niego, przytulając się mocno, wbrew temu że traktowaliśmy się zaledwie jak bliscy przyjaciele.
- Rosita? - zdziwił się nieco, ale też poczułam że jest szczęśliwy w tym momencie.
- Nie chcę żebyś zginął... - powiedziałam przez łzy, na szczęście żadna nie wypłynęła mi z oka.
- Musisz tu zostać, do puki się nie przygotujesz - wtrąciła się do nas Hira, odpychając mnie od Pedro i mierząc wzrokiem, chciała mnie zastraszyć, zrobiła to specjalnie, by zmusić mnie do uczestniczenia w tej całej zemście. 
- Dołączysz potem, myślę że masz teraz wystarczający powód - uśmiechnęła się zwycięsko, spoglądając na Pedro, już go odprowadzili kawałek. Nie spuszczaliśmy z siebie wzroku.
- Przez ciebie połowa koni tu zostaje, a czym nas mniej tym mniejsze szanse na wygrane i na to że on przeżyję - wskazała na Pedro, odchodząc, z tyłu złapało mnie już dwóch ogierów, bym nie mogła za nimi pobiec.
- Nie! Nie możesz tego zrobić! Pomyśl o własnym stadzie! - krzyknęłam, mówiła na serio, zresztą nawet jeśli bym nie wiedziała czy mówi prawdę czy nie, to z tyłu za mną stało mnóstwo koni. Nawet Heather, która do mnie podeszła, zdziwiła się postępowaniem Hiry.
- Za chwilę wyruszamy, jak tylko odejdą... - powiedziała do mnie. 

 Zastaliśmy walkę w trakcie, czułam zapach krwi, a do uszu dochodziły nieprzyjemne jęki, a wśród nich odgłosy uderzających kopyt i spadających z hukiem na ziemie koni. Wszędzie był kurz, wzmagany z gwałtownymi ruchami koni. Między walczącymi umierały inne ciężko ranne konie, przebiegali po nich, stępowali na nich, spadali. Zatrzymałam się, mimo że reszta pobiegła dalej włączając się do walki. Stałam jak wryta, widząc tam nawet martwe źrebaki, mnóstwo krwi i ciał. Z tyłu nadbiegło jeszcze kilka koni, wepchnęło mnie wręcz w sam środek walki, pomimo protestów. Wszystko działo się tak szybko, byłam w szoku z jaką łatwością przychodziło wszystkim wzajemne zabijanie się. Ledwo unikałam ciosów, wciąż uparcie nie podejmując się walki.
- Rusz się! - Hira podbiegła do mnie, nie wiadomo skąd, zerwała jednym ruchem naszyjnik blokujący moc, szarpnęła przez to mocno, niemal mnie przewróciła. Miała mnóstwo ran na ciele, może nawet więcej niż ja, tyle zdążyłam zobaczyć, a potem zniknęła w tym chaosie. Niespodziewanie wpadł na mnie jakiś koń, przewracając mnie na ziemie, chyba z wrogiego stada, bo zaczął mnie dusić. Oplotłam przeciwnika roślinami, zrzucając go z siebie i przytrzymując za pomocą mocy przy ziemi, rośliny unieruchomiły go doszczętnie. Zaraz pojawił się kolejny, znów użyłam mocy, a już z mojej drugiej strony biegł następny koń, a z tyłu jeszcze dwaj. Tak nagle pojawiło się ich więcej, innych też atakowali w kilkoro. Ledwo nadążałam, podczas gdy jednego oplatałam roślinami, zmuszając by leżeli mocno przyciśnięci do ziemi, drugi się uwalniał rzucając się w moją stronę. Odpychałam ich podmuchami powietrza. Szybko tracąc przy tym energie, nie chciałam ich zabić. I przez to w końcu jeden z nich mnie przewrócił i uderzył tak mocno że przez chwilę nie mogłam się podnieść. Straciłam na chwilę kontakt z rzeczywistością. Inny stanął dęba, gdyby Pedro nie odparłby jego ataku byłoby już po mnie. Przymknęłam oczy, gdy Pedro zabił go szybko i bez żadnych zahamowań. 
 - Rosita... - chciał do mnie pobiec, ale został zaatakowany. Poderwałam się z ziemi, uderzył mnie ktoś z tyłu, tym razem mu oddałam kopnięciem, wykorzystując też moc. Przywołałam rośliny, które go unieruchomiły i kilku kolejnych, którzy chcieli mnie zaatakować. Jednocześnie dobiegłam do Pedro, ponownie używając mocy. Tym razem sprawiłam że ziemia pod wrogiem się osunęła, tworząc niewielkie dziury. Koń upadł, tracąc równowagę i tym samym zostawiając Pedro w spokoju. Przeturlał się po ziemi, wraz z silnym podmuchem wiatru, który był skutkiem mojej mocy.
- Jesteś cały? - spytałam Pedro, przytaknął, a ja zaczęłam wywoływać wokół nas silną wichurę, przez którą nie mogły się przedrzeć inne konie, ale też traciłam przez to siły. Rozejrzałam się wokół, konie nadal walczyły na śmierć i życie, ciągle ktoś ginął.
- Przestańcie! Nie musicie walczyć! - krzyknęłam, niektórzy spojrzeli w moją stronę, chcieli zrezygnować, ale przeszedł ich strach i nie zrobili tego.
- Zorro zagroził że zabije ich bliskich, jeśli się wycofają, chcą ich uratować... - wyjaśnił Pedro, podnosząc się już z ziemi. Za to mi ugięły się już nogi. Zacisnęłam zęby, prostując się z całych sił. Nigdy jeszcze nie używałam tej części mocy, więc nieco się wahałam, ale stwierdziłam że to najlepszy pomysł by przerwać walkę. Poczułam się jakbym miała zemdleć, starałam się zebrać chmury na niebie, nie łatwo było je kontrolować. Zwłaszcza że to miały być te burzowe. Jednocześnie musiałam utrzymywać silny wiatr, krąg wiatru, który osłaniał mnie i Pedro.
- Co robisz? - spytał, podpierając mnie swoim ciałem, najwyraźniej zauważył że ledwo co stałam. Nie miałam sił mu odpowiedzieć, cała skupiłam się na mocy. Powstrzymałam deszcz, który wyraźnie czułam że miał spaść wraz z błyskawicami. Pojawiły się pierwsze przebłyski, oparłam się bardziej na Pedro, sapiąc zmęczona, wiatr wokół osłabł. Za to z chmury wydobył się wreszcie piorun, który strzelił w wybrane przeze mnie miejsce, wprost na suchą trawę. Momentalnie, tak jak chciałam wybuch pożar. Teraz już nie mogli walczyć. Pomimo że Hira nie chciała odpuścić i część koni, która była po jej stronie, to ci co byli po stronie Zorro rzucili się do ucieczki, wraz z widokiem pierwszych płomieni. Leżałam już na ziemi, wiatru dłużej nie mogłam kontrolować, ale za to deszcz już tak, nadal tkwił zgromadzony w chmurach, zaczęłam je rozpraszać i odganiać w inne miejsce. Pedro osłaniał mnie przed uciekającymi końmi.
- Musimy biec... - złapał mnie za grzywę: - Dasz radę wstać? - spytał. Przytaknęłam, podnosząc się z jego pomocą. Ogień był już coraz bliżej nas, przez suchą trawę i ilość ciał, miał gdzie się rozprzestrzeniać. Biegłam już praktycznie na oślep, Pedro mnie prowadził, do momentu w którym opadłam zupełnie z sił i po prostu wywróciłam się na ziemie. Nogi drżały mi tak mocno że choć próbowałam nie mogłam wstać, Pedro zabrał mnie na swój grzbiet. Wtem usłyszeliśmy krzyki.
- Stój! - próbowałam go zatrzymać, jednak nadal biegł.
- Musimy jej pomóc... - poznałam że to głos klaczy, dość znajomy głos.
- Zapomnij, wynosimy się stąd.
- Zawracamy - zaczęłam się wiercić, to sprawiło że się zatrzymał, bał się że mu spadnę. 
- Biegnij prosto w płomienie, zaufaj mi - powiedziałam, był w szoku i trochę mi nie dowierzał.
- Chcesz żebyśmy...
- Zaufaj mi - odparłam, ruszył w ogień, mimo wątpliwości. Użyłam mocy resztkami sił, dzięki której, woda wypływała z ziemi gasząc skuteczne ogień. Pedro w praktyce biegł po mokrej, nieco spalonej ziemi, a wokół nas unosiła się para wodna. Głos klaczy wołającej o pomoc doprowadził nas do skały, dosłownie, skały.
- Co teraz? - Pedro obiegł ją na około: - Cudownie, nie ma przejścia...
- Musi... Jakieś... Być... - wymajaczyłam, bałam się że zemdleje, ledwo już utrzymywałam powieki. Na dodatek ta klacz nadal krzyczała, zagłuszając moje słowa. 
- Trzymaj się... - Pedro położył mnie na ziemi, obiegł jeszcze raz skałę na około, ta klacz musiała być w środku. Zaczął uderzać o tę skałę, aż usłyszał w jednym miejscu że jest pusta w środku. Ogień zaczął się już palić stamtąd skąd przyszliśmy, jednocześnie płomienie rozprzestrzeniały się coraz dalej i dalej. Było mi tak duszno, że ledwo co oddychałam. W końcu musiałam zemdleć. 

- Otwórz oczy, słyszysz?! - czułam jak ktoś mnie szarpie i to mocno.
- Pedro... - wymajaczyłam, podnosząc z trudem powieki. Widziałam go przed sobą. Zaczęłam się krztusić przez coraz gęstszy dym, dopiero teraz spostrzegłam że jesteśmy w środku jamy w skale, a przy jej wejściu są już płomienie.
- Musisz znów użyć mocy - powiedział podnosząc mnie z ziemi. Nie byłam w stanie tego zrobić. 
- Wybacz... - wypłynęły mi łzy z oczu, przewróciłam się na niego.
- Postaraj się...
- Nie... Nie mogę... - wtuliłam się w niego mocno, już chciałam mu powiedzieć, co dla mnie znaczy, ale nagle jama zaczęła się rozpadać, zawaliła się jedna ze ścian. Patrzyliśmy przez kilka sekund w jej stronę. 
- Szybko, idziemy - Pedro zwrócił się do kogoś z tyłu, byłam w szoku widząc kontem oka Ulrike, nie wyglądała najlepiej. Próbowała wstać, ale upadała nim podniosła się choć o drobinę. Pedro zostawił ją uciekając ze mną na grzbiecie.
- Wrócę po nią... - uspokoił mnie od razu, omijając płomienie, położył mnie na... Lodzie? Skąd się tu wziął? Pedro już zawrócił po Ulrike, zamiast zastanawiać się dlaczego podłoże jest pokryte lodem, patrzyłam za nim, wyczekująco i pełna obaw że nie wróci stamtąd. Z tyłu za mną słyszałam odgłosy rozmów.
- Strony się odwróciły, teraz ja odniosę zwycięstwo! - poznałam głos Zorro, obejrzałam się za siebie. Pod jego kopytami była Karyme, doznałam szoku widząc ją tutaj, w tym momencie, ranną.
- Byłbyś już martwy! Gdybyś nie ona! Nie masz za grosz honoru! - odkrzyknęła mu Hira. Była zupełnie sama, nie licząc martwych ciał koni, które pokrywał lód i najpewniej on był powodem ich śmierci. Starałam się podnieść. 
- No dalej, czemu mnie nie zabijesz?! - Zorro przycisnął Karyme do ziemi, krzyknęła z bólu, zamrażając jednocześnie podłoże.
- Zostaw ją! - poderwałam się z ziemi, nagle odzyskałam siły. Zorro zdziwił się na mój widok.
- Zmuś mnie - zaśmiał się, jeszcze bardziej dociskając ją do ziemi. Nie mogłam znieść jej cierpienia.
- Puść ją! - krzyknęłam jeszcze głośniej, biegnąc już w jego stronę. Hira cofała się przed lodem, który zbliżał się do niej, pokrywając wszystko co miał w zasięgu. Była wściekła. Zorro odepchnął mnie od siebie, jak się na niego rzuciłam. Opierając swój ciężar ciała na Karyme. Nie mogła oddychać. 
- Zbliż się jeszcze raz, albo zrób cokolwiek innego, a ją zabije - zagroził. 
- Czego chcesz? - spytałam, patrząc na niego wrogo. Karyme przestała używać mocy. A ja chciałam zyskać na czasie, żeby Hira mogła go zaatakować. Tylko tak mogłam teraz uratować przyjaciółkę.
- Niech pomyśle... - zastanowił się.
- Najpierw ją puść.
- Ha, zapomnij, szybciej ją zabije niż puszczę... To dzięki niej zdziesiątkowałem stado Hiry.
Hira właśnie w tym momencie się na niego rzuciła, zaczęli się szarpać, a w rezultacie walczyć. Podeszłam do Karyme, oddychała z trudem. Miała zamknięte oczy.
- Karyme... To ja... - głos mi się załamał. Czułam jak bardzo cierpi, nie mogła złapać oddechu własnie z bólu, który odczuwała. Spojrzałam w stronę Zorro i Hiry. Walka nie była jeszcze rozstrzygnięta. Wskoczyłam między nimi, oboje się zdziwili, oplotłam nogi Zorro już linami, które przywołałam mocą. Do tego celowo miały kolce. 
- Pożałujesz tego! Popamiętasz mnie! - krzyknęłam, liany wyrastały coraz grubsze, z coraz większymi kolcami, oplatały ciało Zorro wbijając się w niego. Prawie bym go zabiła, gdybym nie dostrzegła Pedro w oddali, biegł w naszą stronę. I skutecznie mnie rozproszył.
- No dalej, dokończ dzieła - Hira podeszła do mojego boku: - Zemścij się.
- Sama to zrób - zawróciłam do Karyme, Hira rzeczywiście go zabiła, jednym ciosem, uderzając w lianę, wbiła wystający kolec w jego głowę. Widok nie należał do najprzyjemniejszych, sama nie chciałam nawet tego pamiętać.
- Gdzie mój ojciec? - spytał Pedro, był przerażony, widokiem ciał. Ja już leżałam przy Karyme, nie myśląc nawet o tym czy ktoś widzi moje łzy czy też nie. 

Od Shanti
Szafira nie było, a sama nie dawałam już rady ustać na nogach, tą chorą miałam całą spuchniętą i na dodatek siną. Niepotrzebnie wyruszyłam go szukać, bo zrobiłam jeszcze parę kroków i wywróciłam się z Safirą na grzbiecie. Przeturlała się, lądując prosto przed mój pysk.
- Mamo? - odwróciła do mnie głowę. Zaciskałam mocno zęby, by nie przestraszyć małej swoimi wrzaskami, ból był nie do zniesienia, przez niego nie mogłam powstrzymać łez.
- Nie płacz mamusiu... - Safira przytuliła się do mnie, nie czułam tej nogi, gdyby nie ból, nie byłabym pewna czy nadal ją mam, cała mi zesztywniała.
- Jesteś głodna, co? - próbowałam zmienić temat, obróciłam się jakoś na bok, by mogła napić się mleka, miałam go już bardzo mało, prawie co nic. Chyba najwyższy czas poprosić o pomoc inną klacz.
- Nie martw się mamo, zagoi się... - mała zauważyła moją dziwnie wyglądającą nogę, zresztą każdy by zauważył, tego już nie dawało się ukrywać.
- Też w to wierze skarbie. Najedź się, dobrze?
- A może pójdę po takie rośliny co wujek Szafir?
- Nie, nic mi nie jest... Aż tak bardzo nie boli - na moje słowa, Safi położyła na chwilę uszy po sobie.
- Na pewno? Bo ja wiem gdzie one są, wujek mi pokazał, przyniosę ci kilka...
- Nie, nie powinnaś być sama, bez opieki. Napij się mleka, zaczekamy tutaj na wujka, on mi pomoże.
- Ja mogę to zrobić szybciej mamo, dam radę, to nic trudnego - zrobiła już kilka kroków na przód, nie zdążyłam jej złapać za grzywę, a teraz nie mogłam dosięgnąć.
- Safira nie pozwalam ci się oddalać, masz tu zostać - powiedziałam nieco ostrzej, nikt nie powinien jej zobaczyć, a już zwłaszcza zupełnie samą.
- Nic się nie martw mamo - ruszyła dalej, próbowałam wstać, a to wiązało się z większym bólem. Nie miałam szans podnieść się nogi.
- Safira! - krzyknęłam: - Wracaj tu natychmiast!

Od Rosity
- Pedro... - zawołałam po dłuższej chwili, nie zwracał na mnie uwagi, był zrozpaczony. Przechodził pomiędzy ciałami.
- Tato... Tato odezwij się! - krzyczał. Aż do momentu w którym go zobaczył. Leżał martwy, zupełnie jak reszta koni. Hira podeszła do mnie: - Mówiłam ci wielokrotnie abyś walczyła, teraz chyba wiesz dlaczego, gdybyś walczyła jak się należy nikt nie musiałby zginąć, ani Szpon, ani Heather...
- Przestań... To twoja wina!
- Moja? Nie ja ich zabiłam, byłabym wina tylko wtedy, kiedy czekałabym bezczynie aż Zorro zaatakuje! Podziękuj raczej tej niebieskiej, głupia nie powinna się dać mu złapać! Gdyby nie ty sama bym ją zabiła...
- Odczep się od niej! Inaczej gorzko tego pożałujesz! - poderwałam się z ziemi, mierząc ją wzrokiem.
- Teraz chyba wiesz jak to jest tracić bliskich...
- Już od dawna to wiem!
- Akurat... Niczego jeszcze nie przeżyłaś, nawet połowy tego co ja! - odeszła ode mnie kawałek, spuszczając na moment łeb i patrząc na martwe konie.
- Bądź razie jesteś już wolna, tego przecież chciałaś ponad wszystko - powiedziała jeszcze, odchodząc, przeszła między ciałami, patrząc na każdego z żalem. Nie mogłam uwierzyć że jest w niej jakiekolwiek współczucie, ale to czułam, dlatego nie mogłam zaprzeczyć. Pedro podszedł do mnie, przytuliłam się od razu do niego, było mu tak ciężko, choć mi o wiele ciężej, bo czułam to co on, co Karyme i dochodziły do tego też własne emocje.
- Pedro... Nie odchodź, nie zostawiaj mnie samej... - wtuliłam się mocniej, nie chcąc go puścić, poddał się, chciał uciec, to było zaledwie pożegnanie. 
- Wybacz... - odsunął się, pochylił głowę, tak że jego naszyjnik, który miał od momentu w którym pierwszy raz go zobaczyłam, zesunął się z jego szyi i spadł na ziemie.
- Zatrzymaj go... - wziął go w pysk i zawiesił go na mojej szyi.
- Nie odchodź... - prosiłam przez łzy, a mimo to odszedł. Zostawił mnie zupełnie samą z ciężko ranną Karyme. Nie mógł znieść śmierci ojca...


Ciąg dalszy nastąpi



wtorek, 17 maja 2016

Czerń, biel i czerwień cz.5 - Od Prakerezy, Maylo, Aiden'a

Od Prakerezy
Leżałam tu dość długo, gdzieś w oddali słysząc jakieś głosy, a tak towarzyszył mi tylko wiatr, który co chwilę rozwiewał mi grzywę. A była ona mokra od łez, wciąż wypływających z moich oczu. Nagle poczułam jakby czyjąś obecność, obejrzałam się gwałtownie do tyłu.
- Widzę że dobrze się bawisz - odezwała się do mnie Dolly, nawet nie wiem kiedy i jak długo stała nade mną.
- Czego ode mnie chcesz? - wymamrotałam.
- Chciałam opowiedzieć ci coś ciekawego, pewną historie z szczęśliwym zakończeniem - uśmiechnęła się dziwnie, chciałam wstać z ziemi, ale mnie powstrzymała, dotykając mój grzbiet przednią nogą: - Leż... Nic ci nie zrobię poczwarko... - położyła się przy mnie, jej bok przylegał do mojego, odsunęłam się szybko. Pokiwała tylko łbem, jakbym zrobiła coś głupiego: - A więc tak, gdzieś tutaj żyła sobie pewna czarna klacz i wyglądała jak potwór, ale to nie był jej największy problem, bo zachowywała się jak potwór, a że zabijała niechcący zapragnęła śmierci by skończyć raz na zawsze ze swoim problemem i wiesz co? - zamilkła na dłuższą chwilę.
- Jakże była szczęśliwa kiedy w końcu spełniło się jej życzenie i mogła spokojnie, trochę nieświadomie się zabić, jeszcze ładnie się pożegnała z ukochanym i zasnęła, a ty? Jakie masz marzenie?
- Nie mam go... - szepnęłam, kiedyś też planowałam się zabić, w chwili jak zobaczyłam siebie taką oszpeconą. Powstrzymała mnie przed tym Nikita, ale po woli znowu traciłam chęć do życia. Z dnia na dzień było coraz gorzej, a przynajmniej takie miałam wrażenie, bo ani siostra, ani rodzice nie zauważali tego...
- Gdy ci smutno, gdy ci źle wskocz w przepaść, a każdy twój problem zniknie w mgnieniu oka - Dolly zaśmiała się podnosząc się z ziemi: - Zaprowadzić?
- Dokąd?
- W twoją ostatnią podróż bieduleńko - Dolly ruszyła przed siebie. Może miała racje, przynajmniej nie będę musiała już się wstydzić, ani być problemem, czy źródłem litości. Wszyscy będą szczęśliwi jak mnie nie będzie. I tak, poszłam za nią. Czym bliżej byłyśmy celu tym bardziej oswajałam się z myślą że to koniec, że już nigdy nie zobaczę tego straszydła w własnym odbiciu, jakim jestem.

Od Maylo
Ciągle wybijałem sobie to z głowy, ale nie mogłem, zakochałem się w Dolly, we własnej kuzynce. A najgorsze że choć tak bardzo mnie zraniła, nie potrafiłem zapomnieć naszych chwil razem, nawet jeśli to wszystko było udawane. Wreszcie doszedłem do wniosku że nie mogę być taki naiwny i głupi, lepiej będzie jak się zemszczę, za to co mi zrobiła. Zawróciła mi w głowie i złamała serce. Więcej żadnej klaczy nie dam się tak nabrać.
Poszedłem ją śledzić i dobrze zrobiłem, bo głupia namówiła tą brzydule do samobójstwa jak dobrze zrozumiałem. To się zdziwi jak jej pokrzyżuje plany. W sumie co mi zależy czy ta pokraka będzie żyć czy nie, mi to było obojętne. Nie naśmiewałem się z niej jak inni, ale takiej klaczy jak ona w rodzinie bym mieć nie chciał. Szedłem za nimi, tak jak najciszej mogłem, chowając się gdzie tylko się da. Dolly chyba nawet nie wiedziała że ją śledzę, była zajęta paplaniną. A tamta zdawała się jej nie słuchać. W końcu dotarły na szczyt, Prakereza ledwo co podeszła do tej krawędzi, zwątpiłem że skoczy.
- No to rozkładamy skrzydła i lecimy... - zaśmiała się Dolly stając obok tej desperatki: - Mogę ci pomóc, z chęcią sprawie że będziesz szczęśliwsza, Prakerezo... - pod koniec zmieniła ton głosu na poważniejszy, na taki bardziej przeszywający, sam się zdziwiłem. Łza zamknęła oczy, przytakując i wtedy się ujawniłem: - Odbiło ci?! - podbiegłem do nich odpychając tą wariatkę od brzyduli.
- Obie poskradałyście zmysły! - krzyknąłem, mój wzrok utkwił przez chwilę na Łzie, była cała zapłakana i na dodatek się trzęsła, wyglądała tak przygnębiająco że zrobiło mi się momentalnie jej żal.
- Chodź... Odprowadzę cię do stada... - powiedziałem do niej spokojnie, odciągając ją od krawędzi góry.
- Ojej, czyżby mój kuzynek chciał związać się z klaczą, której nikt nie chcę? Chcesz pewnie mieć pewność że nikt ci jej nie odbierze, ani że ona cię nie opuści, bo do kogo miałaby pójść? - wtrąciła się Dolly, śmiejąc się na nowo.
- Cieszę się że humor ci dopisuje "kochanie" - parsknąłem, schodząc z Łzą już z tej góry. Nie sądziłem że będzie potrafiła jeszcze bardziej, dobitniej się rozpłakać.
- Ej, spokojnie, nie słuchaj tej wariatki, nie wyglądasz aż tak źle żeby się zabijać - próbowałem ją pocieszyć, sam jej wygląd chwytał mnie za serce, jak nigdy dotąd, bo przecież tyle razy ją widywałem w stadzie.
- Po za tym masz siostrę, rodziców... Rodzinę, która cię kocha - mówiłem dalej, podczas gdy ona milczała, roniąc łzę, za łzą. Odprowadziłem ją pod samo stado i to do jej siostry, by mieć pewność że nie targnie się na swoje życie. Poza tą nagłą litością nic do niej nie czułem, a i Dolly kochałem już mniej, tak jakby zaczęła się we mnie pojawiać cząstka nienawiści do kuzynki.

Od Aiden'a
Byłem zdziwiony, kiedy Mitiganda zaproponowała mi wspólny spacer. Mówiliśmy dużo o naszym synu, jak mogłem się domyślić, chciała koniecznie wiedzieć co się wydarzyło, o czym Maylo chciał żeby nie wiedziała. Później temat jakoś przeszedł na nas, wspominaliśmy wspólne chwilę, a głównie przyjaźń, zaproponowałem byśmy znów się przyjaźnili, lecz Miti jak to Miti mówiła że to bez sensu, że chce ułożyć sobie życie z kimś innym. Chyba nie zrozumiała co znaczy przyjaźń. Nie chciałem wcale z nią być, ale nadałaby się jako przyjaciółka. Rozstaliśmy się od razu jak wróciliśmy do stada. Nie miałem co ze sobą zrobić, więc postanowiłem jakoś wcześniej się położyć. Poszedłem więc do jaskini, a pod nią zastałem siostrzenice, tylko przewróciłem oczami z irytacji i parsknąłem lekko, chcąc jak gdyby nigdy nic wejść już do środka. Ale to było normalne że ona mnie zatrzymała.
- Mam dla ciebie prezent wujaszku - uśmiechnęła się spoglądając w las.
- Nie chcę go, nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, jeszcze to do ciebie nie dotarło?! - prawie wszedłem, ale Dolly złapała mnie za grzywę.
- Mam dla ciebie nową Lunę, tylko spójrz na nią... - pociągnęła mnie, w końcu odwróciłem łeb gdzie chciała. Pomiędzy drzewami stała dość młoda, mroczna klacz. Uśmiechała się w moją stronę.
- Teraz to przesadziłaś, nie będziesz wybierała mi partnerki! - wyszarpałem się jej wchodząc gwałtownie do środka, nie mogłem sobie nawet wyobrazić tego, aby zastępował sobie Lunę jakąś inną klaczą.
- Aiden, tak? - usłyszałem obcy głos w wejściu.
- Nie masz prawa tu wchodzić, nie należysz do stada! - ostrzegłem ją, zdenerwowany, niech nawet nie próbuje się do mnie zbliżyć, będę wierny Lunie, nawet jeśli ona nie żyję.
- Chciałam tylko wyjaśnić tą... Sytuacje...
- Ja tam nie chcę niczego wyjaśniać, uciekaj stąd!
- Uważaj jak się do mnie zwracasz! - podeszła nagle do mnie, podniosła mnie z ziemi i przytrzymała przy ścianie jaskini, stając dęba i wbijając mi lekko szpony w bok, zraniła mnie przy tym.
- Ja jestem tutaj drapieżnikiem, a ty nędzną ofiarą, więc raczej powinieneś uważać jak się do mnie zwracasz?! Jasne?! - krzyknęła, pokazując mi przy okazji kły, niby to konie, a czasem zachowują się niczym pumy.
- Typowy mroczny koń - parsknąłem, nie pokazując po sobie grama strachu.
- Nie wiem o co tamtej chodzi, ale ja nie jestem żadna Luna...
- A ja nie jestem głupi żeby tego nie zauważyć.
- Cieszę się, ale szkoda że nie zauważyłeś kogo masz przed sobą - wbiła mi szpony głębiej w bok, zacisnąłem z lekka zęby, zabolało, aż krew spłynęła mi z tych świeżych ran. Wyjęła je błyskawicznie, niemal krzyknąłem.
- Nie byłoby cię tu gdyby nie Dolly, to do niej kieruj tą swoją agresje.
- Kto niby jest nerwowy? - wydała z siedzie dziwny dźwięk, jakby warknięcie, a jej sierść zjeżyła się na grzbiecie.




Ciąg dalszy nastąpi


poniedziałek, 16 maja 2016

Czerń, biel i czerwień cz.4 - Od Aiden'a, Prakerezy

Od Aiden'a
Kiedy tam dotarliśmy okazało się że z moim ojcem jest też Maylo.
- Ty się go boisz, dlatego mnie tu zaprowadziłaś - stwierdziłem patrząc na Mitigande, jej podkulone uszy i spuszczona nieco głowa sama nasunęła mi odpowiedź.
- Tato... - podszedłem do Jima.
- Aiden... Synku, tak dawno cię nie widziałem - przytulił mnie mocno, czułem jego kości, tak bardzo był chudy, na dodatek blizny na pysku i grzbiecie sugerowały że sporo przeżył, niektóre były dość dziwne, takie paski przebiegające wokół pyska. Zdaje się że po uździe i to jak się domyślałem o wiele za małej uździe jak dla mojego ojca. To mogli mu zrobić tylko ludzie.
- To mój dziadek? - spytał syn.
- Tak Maylo... - odezwała się półgłosem Mitiganda, odsuwając nieco Maylo skrzydłem, od mojego ojca.
- Nic wam nie zrobię, nie jestem aż taki zły, to wszystko co mnie spotkało to wina Felizy, to przez nią mnie wyrzucili synu i... Wnuku... - tata spojrzał również na Maylo.
- To prawda że Dolly jest twoją i Felizy córką?
- Tak... Niestety, ale gdybym mógł zabiłbym tego źrebaka.
- Tato, nawet tak nie mów...
- Nie ważne, cieszę się że was widzę, ciebie również Mitigando, mam nadzieje że jesteście ze sobą szczęśliwi.
- Tak... - skomentowała Miti, patrząc gdzieś w dal, postanowiłem nic nie wspominać na ten temat, niech tata myśli że jesteśmy razem i tak nie wróci do stada.
- Co u twojej mamy? - zapytał tata.
- Mama... Ona... - nie mogłem tego z siebie wydusić, uszy przycisnąłem aż do szyi, Maylo spuścił łeb, dokańczając za mnie: - Babcia umarła, dawno temu...
- Co takiego?! To nie możliwe! - tata odsunął się gwałtownie: - To wszystko winna Felizy! Jestem pewien!
- Nie prawda tato...
- To niby czyja wina?!
- Nie wiemy, ponoć ktoś ją zabił, ale... Kto? Nie wiem... - przyznałem: - Po za tym moja siostra także od dawna nie żyję...
- I dobrze, należało jej się! Chociaż tyle dobrego że wreszcie umarła! Ale Mel... Mel nie mogła umrzeć... Nie wierzę w to! - krzyknął: - Znajdę tego kto ją zabił! I sam go zabiję!
- Tato tylko się nie mścij to najgorsze co...
- Odsuń się Aiden! - ojciec pobiegł gdzieś i tyle go widziałem, przynajmniej Maylo się znalazł.
- Już mi lepiej, nie mów nic mamie - powiedział szybko do mnie.
- Ale o co chodzi? - dopytała Mitiganda, ale przez całą drogę do stada postanowiłem milczeć, żeby nie wydać syna, po co miałem go kompromitować przed matką? Miti nie musi wszystkiego wiedzieć.


Od Prakerezy
Dolly nie dawała mi spokoju, śpiewając ściągnęła tu inne konie, śmiały się ze mnie jak tak stałam jak słup, a ona mnie okrążała, popychając co chwilę.
- Ej ty, krzywo-szyjcu, miałaś śpiewać razem ze mną, głos ci ukradli? - odezwała się do mnie, słyszałam jak reszta wpadła w większy śmiech, wraz z nią. Starałam się nie płakać, ale na darmo moje starania. Chciałam już stąd uciec, Dolly nie stawała mi już na drodze, ale inne konie tak, a ja tylko cofałam się przed nimi żałośnie.
- Oto przed wami, porażka życiowa... - naśmiewała się dalej Dolly. Popchnęła mnie nagle, tak że upadłam, nie próbując nawet wstać. Zakryłam się grzywą żeby chociaż nie widzieli moich łez. Śmiechy nie ustawały. A ja zaczęłam już nawet się trząść, błagałam w myślach żeby ten koszmar się skończył.
- Trzeba było śpiewać, to już bym cię zostawiła... - pochyliła się nade mną, z szyderczym uśmiechem na pysku. Zauważyłam Nikite, która przepchnęła się gwałtownie przez inne konie, idąc w stronę Dolly. Podeszła ją od tyłu, stanęła dęba i uderzyła tak że Dolly wpadła w ziemie prosto na głowę. Bałam się że coś jej zrobiła, a nie chciałam by siostra miała problemy.
- Zobaczymy czy teraz będziesz się śmiała?! - krzyknęła Nikita, następnie mierząc wzrokiem inne konie. Ku zdziwieniu jej, mnie i innych, Dolly się śmiała, jeszcze jak leżała na ziemi. Podniosła się patrząc na Nikite i śmiejąc jej się prosto w pysk.
- To było dobre, na prawdę... Takich bliskich kontaktów z ziemią już długo nie miałam - powiedziała przez śmiech. Nikita jak zwykle miała obojętną minę, pomogła mi wstać, w sumie to sama podniosła mnie z ziemi. Byłam nikim, nawet obronić się nie umiałam, ani przeciwstawić Dolly.
- Wariatka... - powiedziała ostro Nikita, poszła ze mną w stronę śmiejących się koni, mimo jej krzywego spojrzenia i parsknięć nie przestawali.
- Dokąd to? Miała pokazać co umie, niech zaśpiewa, chyba że się boi... - zatrzymała ją Dolly, wpatrując się na mnie: - No jasne, trzęsie się jak osika - zauważyła.
Nikita zignorowała ją ciągnąc mnie dalej, czułam się jakbym była ciężarem dla siostry, bo to ona zawsze musiała mnie bronić, zawsze chowałam się za nią, albo za rodzicami.
- Widzę że milczenie jest u was rodzinne - Dolly poszła za nami, aż pod samą jaskinie, inne konie się rozeszły. W sumie też wracając z nami, ale inną drogą, było już ciemno i każdy szedł spać.
- Nudne jesteście jak gapienie się w skałę - Dolly w końcu odpuściła, wchodząc jeszcze przed nami do jaskini.
- Możemy przenocować dzisiaj gdzieś indziej? - szepnęłam.
- Po co? Nie jesteś gorsza od reszty żebyś musiała spać osobno - Nikita pociągnęła mnie za sobą, zaparłam się, wcale nie chciałam żeby mnie widzieli, wolałam być sama.
- Łza nie wygłupiaj się - powiedziała siostra, puszczając mnie, cofnęłam się od razu do tyłu, próbując jakoś zakryć grzywą blizny, ona w końcu je cały czas widziała.
- Jestem nikim... - wymamrotałam przez kolejne łzy.
- Nie pozwalam ci tak mówić! To że Leon cię oszpecił to nie znaczy że jesteś nikim! Nie mają prawa się z ciebie naśmiewać! - wykrzyknęła Nikita, przytuliła mnie do siebie: - Albo pożałują...
- Nie chcę dziś wracać do stada, proszę... - szepnęłam, przez płacz, odsuwając się od siostry.
- Później już w ogóle nie będziesz chciała spać w jaskini - spojrzała mi prosto w oczy, nie mogłam na nią nawet popatrzeć, tak strasznie się wstydziłam, całą sobą, wyglądałam jak potwór, a zachowywałam się jak kompletna ofiara.
- Tylko dzisiaj... - powiedziałam, wbijając wzrok w ziemie.
- Będziemy spały blisko wyjścia, co ty na to? - przekonywała mnie Nikita, na domiar złego właśnie zauważyłam że przez cały czas obserwował nas jakiś ogier, chyba nazywał się Domino. Patrzył głównie na mnie, ale wydawało mi się że jego wzrok był nieco inny niż reszty. Kiedy zorientował się że go widziałam, odwrócił głowę w inną stronę.
- To jak? - dopytała Nikita.
- Dobrze... - weszłam za nią do jaskini i rzeczywiście położyłyśmy się przy samym wejściu. Ciężko było mi zasnąć.

Zaspana otworzyłam dopiero oczy jak już prawie wszyscy wyszli z jaskini. Słońce już dawno górowało wysoko na niebie. Poszłam na łąkę, szukać rodziców, mieli dzisiaj wrócić, chciałam się dowiedzieć jak idą im poszukiwania. Wmieszałam się w stado, próbując ignorować spojrzenia innych i to co mówią. A szeptów było coraz więcej, w końcu nie wytrzymałam, ruszyłam biegiem przez stado, roniąc przy tym łzy. Chciałam jak najszybciej się stąd wydostać. Ktoś stanął mi na drodze, nie mogłam określić czy specjalnie czy też nie. Ledwo zahamowałam, był to duży ogier i miał spore mięśnie, i był to ten sam ogier co obserwował nas późnym wieczorem, przed jaskinią, Domino.
- Co się stało? - spytał, nie podniosłam nawet wzroku, żeby na niego spojrzeć, a był w porównaniu do mnie ogromny.
- Nic... - odpowiedziałam cicho, wymijając go szybko i biegnąc dalej.
- Prakereza zaczekaj - zawołał, ale i tak się nie zatrzymałam. Niby chciał pomóc, albo porozmawiać, sama nie wiedziałam czego właściwie chciał, wydawało mi się że on jedyny nie miał złych zamiarów, ale bałam się że jak reszta zacznie się naśmiewać. Jak tylko znalazłam się w lesie, zatrzymałam się kładąc na ziemi i zanosząc się płaczem. Dopiero teraz wszystko skumulowało mi się w głowie, wczorajsze ośmieszenie się przed Dolly i innymi końmi, dzisiejsze plotki i te wszystkie krzywe spojrzenia.


Ciąg dalszy nastąpi