Menu

wtorek, 3 maja 2016

Czerń, biel i czerwień cz.1 - Od Aiden'a, Luny

Od Aiden'a
Zostałem sam pośrodku problemów, właściwie to samych problemów. Wygnanie ojca, śmierć matki, potem siostrzenicy, aż w końcu nawet samej siostry. Do tego Luna, której nie wiedziałem jak pomóc. Było źle, a nawet bardzo źle, bo moja miłość do niej słabła z każdym jej atakiem furii. Zapragnąłem wrócić do Mitigandy, teraz była inna niż kiedyś. Podobała mi się ta jej zmiana. Nie kochałem jej, ale zaczynała mnie pociągać jako klacz, miała urodę, a przede wszystkim nie była niebezpieczna tak jak Luna. Samą Lunę coraz rzadziej widywałem, coraz bardziej bałem się do niej zbliżyć, ona także się bała. Oddalaliśmy się od siebie na wzajem. Najgorsze że musiałem ją wciąż więzić, nie mogła już nawet chodzić wolno, musiałem ją pilnować, bo nie raz próbowała się zabić, musiałem przeżywać to co udało jej się sobie zrobić, bać się czy dożyje kolejnego dnia w takim stanie, z tak głębokimi ranami, które sama sobie zadała. Miałem tego dość...

- Aiden... Jesteś tu? - usłyszałem głos Luny za skały, który wybudził mnie ze snu. Często tak przysypiałem, pilnując jej nieustanie, nie widywałem nawet własnego syna.
- Aiden? - odezwała się ponownie, była uwięziona w grocie.
- Tak, jestem! - krzyknąłem zdenerwowany: - A gdzie miałbym być?! - pierwszy raz się tak na nią uniosłem, ale ile mogłem to w sobie trzymać, ile mogłem się poświęcać dla tej miłości? Ona już nie miała przyszłości. Luna nad tym nigdy nie zapanuje, mogłem tylko czekać aż zabije siebie lub mnie.
- Mówiłam ci wielokrotnie...
- Żebym cię zabił? - dokończyłem za nią, ileż można tego słuchać? Odsunąłem głaz, stając w wejściu. Luna była dodatkowo związana łańcuchami, tymi, które znalazł Achilles.
- Mam już dość, to się nie uda... Ty i ja to najgorszy błąd w moim życiu... - po tych słowach, zaniosła się płaczem.
- Tak, niestety tak... Musimy to zakończyć, wracaj do swoich, a ja spróbuje zapomnieć że kiedyś... - podszedłem do niej bliżej: - Że kiedyś... Cię poznałem... - zrobiło mi się jakoś tak ciężko, nie chciałem rezygnować nigdy z tej miłości, bo to była moja pierwsza, prawdziwa miłość...
- Wybacz... To głównie moja wina, bo nie daje już rady... - zacząłem ją uwalniać, wysilając się z rozplątywaniem tych łańcuchów.
- To przeze mnie! Przez to że nie mogę... - pokazała mi kły, odsunąłem się gwałtownie. Wybiegłem już nawet na zewnątrz. Luna krzyknęła rozpaczliwie, uderzając szponem o ziemie, o łańcuch. Słyszałem jak pękł. Siłowałem się już z głazem żeby go przesunąć.
- Dlaczego dałeś mi nadzieje?! Dlaczego tak długo przy mnie byłeś?! Skoro teraz chcesz mnie zostawić?! - wykrzyknęła, rzuciła się już na ten głaz. Zanim zorientowałem się że nie przesunąłem go do końca, zobaczyłem jej przednią nogę, którą wystawiła za szczeliny, między głazem, a wyjściem z groty.
- Aiden! - krzyknęła. Zachowywała się jakoś dziwnie, podczas furii tylko bezmyślnie atakowała, nigdy nie używała słów. Nie tak jak teraz. Przestraszyłem się, kiedy zaczęła odsuwać ten głaz, nie chciałem się już z nią siłować, żeby nie zrobić jej krzywdy i dlatego że obawiałem się że mogę nie dać rady. Zamiast tego uciekłem w głąb gór. Luna mnie dogoniła, rzuciła się na mnie, ale o dziwo nie zraniła, wpatrywała się w moje oczy, przytrzymując przy ziemi.
- Chociaż ten ostatni raz...
- O czym ty mówisz? - spytałem przerażony, jej oczy lekko świeciły czerwienią.
- Wiesz o czym... Kocham cię Aiden... I zawsze będę... Chcę zapamiętać ten dzień, nim odejdę na zawsze...

Od Luny
- Na zawsze? Czyli?
- Tak jak mówiłeś... Odejdę do swoich... - nie miałam na myśli mrocznych koni, tak jak by chciał tego Aiden, nie byłam taka jak one, nie byłam też taka jak oni, jak Aiden. Po prostu kłamałam. Chciałam się zabić, już nie raz. Teraz także, ale najpierw chciałam z nim pobyć bardzo blisko, jak dawniej. Tyle że dawniej nam się nie udało... Nie zaszłam w ciąże, a zawsze marzyłam i jednocześnie przeszywał mnie lęk, aby wydać na świat naszego źrebaka. Zaczęłam się tulić do Aiden'a, jednocześnie roniąc łzy.
- Wybacz mi... - powiedział, wtulając we mnie łeb.
- Ty mi także...
- To nie twoja wina że nie panujesz nad tym... Za to ja świadomie chciałem zakończyć nasz związek... - zaczął muskać mnie w szyję. Zeszłam z niego kładąc się obok i ocierając łeb o jego bok. Nie spieszyliśmy się, ani też nie odzywaliśmy się słowem, liczyły się tylko gesty. Dziwiłam się samej sobie, mogłam go zabić, tak ryzykownie dopuszczając do siebie złość, pierwszy raz nie pohamowałam emocji, kiedy to wydostałam się z tej groty. Byłam pewna że dopadnie mnie furia, że go zabije tylko dlatego że chciałam się wydostać i pobyć z nim ten pierwszy i ostatni raz od tak długiego czasu. Dałam upust łzą. Już nigdy go nie zobaczę... Ale byłam szczęśliwa, zostaliśmy ze sobą całą noc, zbliżyliśmy się do siebie bardzo blisko, spaliśmy razem. Bez strachu i obaw. Lecz jak tylko wstał dzień, odeszłam od niego, nie budząc go przy tym. Oddaliłam się wystarczająco by móc pobiec i by on mnie nie usłyszał. Dotarłam na kraniec gór, zaczęłam się wspinać z myślą że robię to ostatni raz, że tam na szczycie czeka już tylko śmierć. Chciałam skoczyć...

Od Aiden'a
Tego właśnie mi brakowało, pobyć z nią. Wiedziałem jednocześnie że po tym będzie trudniej odejść, zacząłem nawet rozmyślać podczas snu czy by jednak się nie wstrzymać. Kochałem ją jeszcze, jeszcze była dla mnie ważna, może nie tak jak dawniej, ale nadal to czułem... Te myśli sprawiły że Luna nawet mi się przyśniła, co więcej z naszym źrebakiem, uśmiechałem się przez sen do syna, myślałem wraz z Luną jak go nazwać. Aż dotarło do mnie że nie ma jej obok, nie czułem jej ciepła, ani dotyku, musiała już się obudzić. Otworzyłem oczy.
- Luna? - podniosłem się z ziemi. Jedyne co mogłem sobie pomyśleć to to że ona znów tego spróbuje... Spróbuje się zabić. Pobiegłem w głąb gór, tam dokąd biegły ślady, które stanowiły małe krwawe kropki na podłożu. Prawdopodobnie leciała jej krew z jednej z ran, a że nadmiernie często się raniła to było jak najbardziej możliwe.
- Luna! - krzyknąłem, nie chciałem jej zobaczyć gdzieś martwej. Biegłem coraz dalej i dalej, patrząc gdzie się tylko da. Aż moje oczy dostrzegły ją na szczycie góry.
- Luna, pomocy! - zawołałem, to musiało ją wytrącić z równowagi. Nie raz nie dwa, błagałem żeby się nie raniła, żeby nie próbowała się zabić, miałem błagać żeby nie skoczyła? To by skończyło się tak jak wszystkie moje błagania, nie posłuchałaby mnie.
- Pomocy! - krzyknąłem znów, Luna zaczęła się rozglądać, biegłem już do niej. Miałem nadzieje że mnie nie zauważy, inaczej będzie wiedziała że ją oszukuje, bo nic mi nie było.
- Aiden... Gdzie jesteś? - zawołała, zeszła kawałek, idąc ku mnie.
- Aiden... - cofnęła się gwałtownie, z powrotem na szczyt, jak tylko mnie dostrzegła. Przyspieszyłem, poślizgnąłem się przy tym, gdyby nie odgłos spadających kamieni, to ona już by skoczyła. A tak znów zawróciła. Zdążyłem dobiec.
- Idź stąd... Tak będzie lepiej, nikogo już nie zabiję, nie będę się bała że coś ci zrobię... - cofnęła się do krawędzi, złapałem za jej grzywę ciągnąc gwałtownie do siebie. Puściłem, stając przy krawędzi, zasłaniając ją całym sobą.
- Poradzimy sobie... Przemyślałem to i nie chcę z ciebie rezygnować, kocham cię i zostanę z tobą na zawsze...
- Wcześniej też tak mówiłeś...
- Teraz jestem pewien, chcę być z tobą, zapomnij o tym co mówiłem, nie rozstaniemy się, nigdy.
- Kłamiesz, prawda? Żebym nie skoczyła... - wyleciały jej łzy z oczu, zbliżyłem się, przytuliłem ją mocno.
- Nie, mówię serio... Jestem skończonym idiotą że ci tak wczoraj powiedziałem, ale naprawimy to...
- Aiden... - odsunęła mnie momentalnie, tak mocno że prawie sam bym spadł, zamiast niej.
- Uciekaj... Uciekaj stąd! - jej oczy przybrały bardziej krwisty odcień. Wbiła swój szpon w swoją, drugą nogę.
- Nie... - chciałem ją powstrzymać, pochwyciła mnie kłami, rzucając ku zboczu góry. Ześlizgnąłem się w dół. Usłyszałem jej krzyk, znów się zraniła. Obejrzałem się za siebie, teraz już pędziła w moją stronę, teraz już ten cały instynkt wziął nad nią górę. Ruszyłem się w ostatniej chwili, tak na prawdę nie chciałem przed nią uciekać, ale musiałem.

Od Luny
Zraniłam się by spowolnić bieg, żeby Aiden zdążył przede mną uciec. Teren był bardzo niebezpieczny, szybko mogliśmy oboje sturlać się po stromym zboczu. Padło chyba na mnie, bo otrząsnęłam się dopiero na dolę, jak już leżałam na ziemi, a Aiden stał nade mną. Czułam jego zapach, sama miałam zamknięte oczy.
- Luna... - szturchnął mnie lekko, poczułam przy tym silny ból, przy byle dotknięciu. Otworzywszy oczy widziałam jak wszystko wiruje dookoła.
- Aiden? - wydawał się zaszokowany: - Co jest? Co z tobą?
- Ty...
- Zabiłam kogoś? - mój głos był taki cichy, ale nie miałam sił by mówić głośniej, nie mogłam też podnieść głowy, ani się poruszyć. Nie wywołało to u mnie paniki, byłam spokojna, jak nigdy w życiu.
- Chyba ci się udało... - Aiden oparł o mnie głowę, poczułam jego łzy na sobie.
- Płaczesz? Dlaczego? Co mi się udało? - jak spytałam milczał, starałam się obejrzeć po sobie, jakoś udało mi się podnieść łeb, z wielkim wysiłkiem, Aiden musiał mi właściwie w tym pomóc. Leżałam na brzuch, w którego dolną część były wbite oba szpony z tylnych nóg. Leżałam w krwi, której było coraz więcej i więcej. Do tego doszły wcześniejsze rany, których strupy były uszkodzone i które także krwawiły. Nie czułam już nic, dosłownie nic. Żadnego przeszywającego bólu.
- Nie boli... - położyłam znów łeb na ziemi, uśmiechnęłam się lekko, czułam taką lekkość, jakby wszystkie problemy nagle zniknęły.
- Luna... Ty umierasz, nie rozumiesz?
- To nic... Najważniejsze że nikogo już... - zamknęłam oczy, po woli oddając się zmęczeniu: - ...nie skrzywdzę...
- Luna - Aiden szarpnął mnie mocno: - Nie zasypiaj, to najgorsze co możesz teraz zrobić, jakoś ci pomogę...
- Nie chcę... Tak mi dobrze - otworzyłam znów oczy.
- Nie mów tak.
- Kocham cię Aiden... Nie zapomnij o mnie i ułóż sobie życie z kimś innym... Nie bądź sam... - zdobyłam się na to by podnieść jeszcze głowę, chwilami miałam tak jakoś więcej energii. Przytuliłam go mocno, z uśmiechem na pysku. Wreszcie byłam wolna od tej całej furii, nareszcie... Zamknęłam oczy, zasnęłam tak wtulona w niego, na zawsze...

Od Aiden'a
Zrobiła się cała zimna, przestała oddychać, jej głowa już nawet była ciężka, puściłem ją by opadła twardo na ziemie. Nie mogłem powstrzymać łez. Nie wiedziałem że to skończy się w ten sposób. Spadła tak nagle, jedno potknięcie i widziałem jak sturlała się z góry, nie mogłem jej złapać, ani dogonić.
- Aiden... - usłyszałem głos za sobą, obejrzałem się i niczego nie dostrzegłem, rozejrzałem się, szybko ocierając łzy przednią nogą, z lekka przy tym pochyliłem łeb, by było mi łatwiej.
- Kim jesteś? - spytałem obcej, choć dziwnie znajomej klaczy, stojącej obok góry. Być może to jej głos usłyszałem.
- I skąd znasz moje imię? - podniosłem się z ziemi. Tak, to chyba ona się do mnie odezwała.
- Nie poznajesz mnie wujku? - podbiegła do mnie, zatrzymując się przede mną gwałtownie: - No nie płacz już - szturchnęła mnie kopytem: - To tylko zwykła, mroczna klacz, jest ich na pęczki...
- Kim jesteś? - odsunąłem się od niej patrząc na nią krzywo. Zrobiła dokładnie taką samą minę jak ja, naśladowała mnie, przez kilka sekund, po czym się zaśmiała.
- Przestań... - powiedziałem ostrzegawczo.
- Przestań... - znów papugowała.
- Ojej, biedna Luna, moja ukochana, której nie chciałem dłużej niańczyć - przedrzeźniała.
- Przestań! - odepchnąłem ją mocno. Znów się śmiała.
- Co ty taki sztywny wujku?
- Przestań mnie tak nazywać, nie jestem twoim wujkiem!
- To może bratem? Bo twój tata jest też moim tatą - uniosła łeb dumnie, choć to raczej były kolejne głupie wygłupy.
- Chyba masz pusto w tej głowie...
- A możliwe... W końcu raz już mi odpadła - zaśmiała się.
- Jak możesz w takiej chwili tak się zachowywać, nie masz za grosz empatii - znów w oczach pojawiły mi się łzy.
- Oj, przecież Luna chciała umrzeć... - zruszała oczami, strzygąc przy tym też uszami: - Biedactwo... Znajdziesz sobie wujku inną partnerkę, pomogę ci i wybierzemy najśliczniejszą z klaczy - zastukotała kopytami, zbliżając się do mnie, cofnąłem się do tyłu, nie chcąc mieć z nią nic wspólnego. Parsknęła lekko, patrząc na Lunę. Podeszła do niej i pochyliła głowę. Ruchem łba przewróciła moją ukochaną na grzbiet.
- Psss.. To musiało nieźle boleć... - złapała za sierść przy tylnych nogach Luny, wyciągając jeden ze szponów, głęboko wbitych w jej brzuch. Widząc jak Luna mocno przedziurawiła sobie brzuch, odwróciłem aż wzrok w inną stronę.
- Niech to, szkoda że nie urodziłam się mrocznym koniem... Ale mama jakoś nie gustowała nigdy w tym gatunku, ta nawet pegazem nigdy nie była... Ech... - westchnęła, spojrzałem na nią jak na wariatkę.
- Biedna mamusia... Chyba już kopnęła w kalendarz co? W końcu kto chciałby żyć bez oczu...
- Feliza... Ty mówisz o... Więc... - sam nie wierzyłem własnym słowa, ale skąd obca młoda klacz, tak bardzo podobna do... Mogła to wiedzieć?
- Mama, Dolly mnie nazwała... Tak słodziutko i uroczo.
- Niezła z ciebie oszustka, Dolly od dawna nie żyję, ale muszę przyznać jesteś podobna... - stwierdziłem że to nie możliwe, bo niby jak?
- Wypraszam to sobie... - odwróciła ode mnie głowę.
- Wariatka... - złapałem Lunę za grzywę, chciałem zabrać jej ciało w jakieś dogodniejsze miejsce. Gdy wtem młoda klacz, zatrzymała mnie, stawiając swoje przednie kopyta na brzuchu Luny.
- Spójrz mi w oczy... - powiedziała całkiem poważnie.
- Zejdź z niej...
- No spójrz - nalegała, zrobiłem to o co prosiła, żeby mieć ją już z głowy. Wszystko wokół zniknęło, chciałem oderwać wzrok, ale nie mogłem, widziałem w jej oczach coś czego chyba nie powinienem widzieć...


Ciąg dalszy nastąpi


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz