Widziałem w jej oczach, jak skręcili jej kark gdy była mała, zabili ją, a potem jej martwe, małe ciało mieli oddać matce, Felizie. Jednak nim to zrobili oderwali głowę małej od ciała. Obraz się urwał. Widziałem potem jak Feliza zachowała sobie czaszkę Dolly. A duch małej krążył wciąż w miejscu śmierci. Czas mijał przed moimi oczami w ekspresowym tempie. Zatrzymując się na dniu, kiedy duch Dolly zasnął przy szczelinie gdzie pozostała czaszka klaczki. Towarzyszyły mu inne duchy, chyba przodków... A z Dolly uwolniła się jakaś dziwna moc, energia czy aura, nie byłem pewien co to, ale oplotło czaszkę i zaczęło po woli ją odbudowywać. Duch był w tym stanie uśpienia przez kilkanaście miesięcy i nagle gdy klaczka osiągnąć miała wiek dorosły, weszła z powrotem w swoje odbudowane już ciało. A następnego dnia obudziła się już jako dorosła. Taka jak teraz, przede mną...
Dolly odwróciła już wzrok. A ja nadal stałem, tym razem zapatrzony w dal. Kompletnie zbity z tropu, czułem się w tym momencie jakbym żył w innym świecie, bo nie mogłem do końca pojąć tego co przed chwilą zobaczyłem.
- Co zobaczyłeś? Bo wiesz, sama nie wiem co się ze mną działo, ale tak jakoś sobie znów żyję - odezwała się zadowolona: - Szkoda że nie ma tu mamy, ale ona wróci, pewnie się tam odrodzi w innym ciele jak zwykle... Hm... Tylko w jakim? Oto jest pytanie, wujku.
- Dolly ty... To wszystko... Możesz ożywić Lunę? Możesz przywrócić ją do życia? - miałem nadzieje, byłem wręcz pewien że moja ukochana znów będzie żyła.
- Martwię się o ciebie wujku, zdaje się że ogłuchłeś - zażartowała znów.
- Dlaczego tak ciężko mi się z tobą rozmawia? - spytałem gniewnie.
- Mówiłam że nie wiem jak do tego doszło... Mogłam ci pokazać, ale sama zobaczyć to już nie mogłam, powiedź co widziałeś...
- Najpierw ożyw Lunę.
- Nie umiem. Przeliterować?
- Chociaż spróbuj...
- Biedulka będzie znów nieszczęśliwa...
- Dolly - odezwałem się ostrzegawczo.
- Traktujesz mnie jak źrebie...
- Bo tak się zachowujesz!
- O, chodźmy do stada, chodźmy wujku... - przebiegła obok mnie, szarpnęła mnie przy tym za grzywę, aż obróciłem się o 180 stopni.
*Tekst piosenki: Brathanki - Mamo ja nie chcę za mąż, nieco zmieniony na potrzeby opowiadania (tylko jedno słowo zostało zmienione)
- *Mamo, ja nie chcę za mąż, chcę blasku i chcę oklasków - zaczęła śpiewać, pobiegłem za nią, nie powinienem jej puszczać samej do stada.
- ...chcę w tłumie klejnotem pierwszym być. Mamo, ja nie chcę za mąż i co dzień być jak przechodzień, co musi udawać zamiast żyć - przyspieszyła.
- Dolly... - zawołałem za nią, ale mnie nie słuchała, śpiewała dalej. Nim ją dogoniłem, wbiegła w sam środek stada i zaczęła zaczepiać inne konie.
- Mamo, ja nie chcę za mąż, nie zniosę mężusia kmiotka. Ja spotkać skrzydlatą miłość chcę - śpiewając zatrzymała się obok ogiera, tuląc się do jego boku, potem odbiegła do drugiego: - Mamo, ja nie chcę za mąż, chcę drania, co wart kochania, gdy stuka kopytami w serce me - oparła swój łeb na jego szyi. Odsunął się. Podbiegłem do Dolly łapiąc ją za grzywę: - Starczy już... - powiedziałem gdy odsunąłem ją od tego ogiera, patrzył się tak dziwnie na nas, reszta stada także. Dolly zaśmiała się w głos: - Spójrz tylko na ich miny... Bezcenne... - wpadła w jeszcze większy śmiech, było mi głupio. Na dokładkę byłem przybity śmiercią Luny, inaczej pewnie bym się z tego wszystkiego śmiał, ale nie w tym stanie.
- Już zupełnie oszalałaś... - szepnąłem, ciągnąc ja za sobą.
- Nie wujku, ja się po prostu dobrze bawię - wyszarpała się mi. Po kilku minutach zjawili się przywódcy, mogłem to przewidzieć. Jak Dolly zaczęła z nimi dyskutować, oddaliłem się nie zauważony. Musiałem sobie wszystko poukładać we łbie. To wszystko było jak jakiś mocno pokręcony sen. Wróciłem do Luny, martwej tak jak przedtem. Miałem nadzieje że to wszystko to sen, ale nic się na to nie zapowiadało. Położyłem się przy niej, nie pozwalając sobie na płacz. Inaczej sobie to wszystko wyobrażałem. Nawet nie doczekaliśmy się źrebiąt, a zawsze chciałem żebyśmy je mieli.
Od Mitigandy
Obserwowałam tą obcą, co tak nagle się tu pojawiła. Zapanowało przez nią lekkie zamieszanie, kilka koni nie spuszczało ją, tak jak i ja, z oczu. Młoda dość długo rozmawiała z przywódcami, zachowując się nie zbyt poważnie. Ciągle się śmiała, szkoda że nie słyszałam o czym mówią. Po wszystkim zaczęła iść w moją stronę. Odeszłam kawałek, nie chcąc wcale z nią rozmawiać. Ale i tak poszła za mną.
- Miti zaczekaj, chyba się mnie nie boisz co? - stanęła mi na drodze, uniosłam lekko oba skrzydła, zrobiła to tak szybko że prawie bym na nią wpadła.
- Dokąd tak pędzisz? - spytała.
- Skąd znasz moje imię?
- Większość imion znam... Ale to nie o to chodzi, tylko o mojego wujaszka Aiden'a... Masz okazje do niego wrócić - zruszała oczami, uśmiechając się przy tym: - Będziecie jak te dwa gołąbeczki, bo czarna sroka już padła i nie stanie wam na drodze.
- Czarna sroka? Gołąbeczki? - spojrzałam na nią dziwnie.
- No Luna... Wyzionęła ducha i biedny Aiden'ek płacze za swoją czarną, bezskrzydłą ptaszyną, niech pocieszy go biała... Ty.
- Kim ty jesteś? - spytałam ją zmieszana.
- No idź do niego... - popchnęła mnie lekko.
- Nie będę go pocieszała... Już nie, nie zależy mi na nim.
- Jasne... Mama mi opowiadała jaką ofiarę z siebie robiłaś żeby być tylko z jej bratem...
- Jesteś córką Felizy?
- No brawo, nikt mnie tu nie pamięta?
- Ponoć nie żyjesz...
- Teoretycznie cioteczko...
- Nie nazywaj mnie tak.
- A dlaczego? Nie mogę? Zabronisz mi? - zbliżyła do mnie łeb, wgapiając się w moje oczy, tymi swoimi czerwonymi, niczym jej matka.
- Zostaw mnie w spokoju - odsunęłam ją skrzydłem. Zawiesiła na nim wzrok: - Jak to jest latać, Miti? Opowiedz...
- Normalnie...
- Mów, chcę wiedzieć - stanęła mi na drodze, próbowałam ją wyminąć: - Mów - nalegała, wbijając we mnie wzrok: - Bo będę jak cień, łazić za tobą w krok w krok...
Od Aiden'a
Ktoś tu szedł, podniosłem się z ziemi, oglądając za siebie. Oniemiałem na widok Miti i... Dolly, ale ona była nie ważna, najważniejsza była Mitiganda. Teraz tak bardzo jej potrzebowałem, w końcu znaliśmy się od źrebaka, kto lepiej mnie rozumiał niż ona?
- Miti... - podszedłem, ale zasłoniła się skrzydłem.
- Nie przytulisz mojego wujaszka? - odezwała się Dolly, Miti złożyła skrzydło, parskając lekko. Wtuliłem się w nią, niemal na siłę: - Nie masz pojęcia jak to boli... Straciłem ją... Miłość swojego życia..
- Nie przyszłabym tu gdyby nie ona - odparła Miti, odsuwając mnie już od siebie: - Już nic dla mnie nie znaczysz, za bardzo mnie zraniłeś - spojrzała mi prosto w oczy.
- A najlepsze jest to że zdradził cię z mrocznym koniem, który chciał go zabić i to kilka razy... Ale wuj tak bardzo kocha biedną Lunę, mogłaby go zjeść, a nadal by...
- Skończ już! - wybuchłem, jej żarty tylko mnie raniły, nie mogłem już ich słuchać.
- Nie tak ostro wujku, bo złamiesz moje biedne serduszko... - spojrzała na mnie z łzami w oczach, skierowałem uszy do tyłu, a wtedy wybuchła śmiechem.
- Gdybym jeszcze je miała - powiedziała przez śmiech.
- No cóż... Podziękujmy za to Hirze... Jakże miło było mi zginąć i patrzeć jak moja matka cierpi... Zabije ją jak tylko się zjawi, oj tak... - wybuchła tym razem szyderczym śmiechem: - Wyrwę jej grzywę, wykuje oczy, złamie...
- Oszczędź nam tego, dobrze? - przerwałem, zrobiła niezadowoloną minę, po czym odeszła w góry: - Mama pewnie się nie zgodzi, sama będzie chciała się mścić, na pewno... Szkoda że się ze mną nie podzieli zemstą, oj szkoda...
- Aiden... - odezwała się cicho Miti: - Nie wiem co się dzieje i czemu ona taka...
- Ja też nie wiem - przerwałem: - Trzymaj się od niej z daleka, to nie jest zwykła klacz... Sam nie wiem kim jest, ale umarła dawno temu i znów żyję... Ale raczej w to nie uwierzysz, więc po co ja się wysilam?
- Wierzę ci... Pamiętam tą małą, ona jest uderzająco do niej podobna...
- Zaprowadzisz mnie do Maylo, tak długo już nie widywałem się z synem, chciałbym to nadrobić...
- Tak... I... Nie znosiłam Luny, ale współczuje ci jej śmierci - poszła przodem, a ja za nią, oglądając się jeszcze za Dolly, zniknęła nam z oczu.
Ciąg dalszy nastąpi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz