Menu

piątek, 27 maja 2016

Samotność cz.56 - Od Leona/Marcelli

Podbiegłem do Marcelli, dostając się tam gdzie pod skrzydłem kryła naszego syna, teraz osłanialiśmy go wspólnie z obu stron. Gdyby nie jej szybka reakcja już byłoby po nim. Oczywiście ja bym się najbardziej za to obwiniał, powinienem chronić rodzinę, nawet życie mógłbym za nich oddać.
- Nic wam nie jest? - spytałem szybko.
- Wszystko w porządku - Mercy przyspieszyła, pilnując czy Armen jest przy jej boku, ja także dorównywałem tępa. Na naszej drodze było coraz więcej tych mutantów, jakby wiedziały dokąd zmierzamy. Zatrzymałem się gwałtownie, łapiąc za grzywę Marcelle, a ona przytrzymała Armenka, przed nami był cały rój tych stworów, dosłownie, można by to porównać do kilku gigantycznych mrowisk, tyle że złożonych z mutantów i innych potworów, a wszystkie rozkładały się, wyglądając jak żywe trupy, były już nawet latające zmutowane ptaki. Słyszałem jak ktoś pędzi w naszą stronę, okazało się że to reszta koni. Uciekających od innych mutantów, było ich za dużo. Wszystko wskazywało na to że to koniec, bo przecież nie damy im wszystkim rady. Część z nas już zginęła, aż cud że przeżyło kilka źrebiąt, ale też tych słabych koni, najwyraźniej dobrze je chronili.
- Nie dam wam pierwszym zginąć, będę was bronił własnym ciałem - przyrzekłem osłaniając Marcelle i syna jak się tylko da.
- Nie... Musimy walczyć, nie poddamy się... - zaprotestowała Marcella.
- To koniec, jest nas zbyt mało, coś poszło nie tak, nie powinno ich być aż tyle - odezwał się któryś z łowców.
- One się zmutowały, spójrz... - wtrącił inny koń, wskazując na jednego z żywych trupów, który się przepołowił, po prostu boki jego ciała oderwały się od siebie, i z tych dwóch połówek powstały dwa inne mutanty, odbudowując brakującą część ciała.
- Ruszajcie się, tędy... - nagle jeden z mrocznych koni, przedarł się przez resztę, pędząc w stronę mutantów, chyba oszalał, część pobiegła za nim. Uznałem że to wariaci, ale już po chwili zniknęli...
- Co? - byłem zaskoczony i to dobitnie, Mercy musiała mnie porządnie pociągnąć abym ruszył. Stwory już chwilę nas atakowały, zabijając kolejne ofiary, nam udało się przez to przebrnąć. Jak dobiegliśmy do miejsca gdzie tamci zniknęli, już wiedziałem co się z nimi stało. Spadli. Przez coś co emitowało ziemie, a tak na prawdę nią nie było. To musiało być jakieś odbicie, które ukrywało tą dziurę w której się skryliśmy. A potwory nie były zbyt inteligentne by na to wpaść. Od dołu było widać że to jakieś sztuczne coś, co wyglądało jak powierzchnia ziemi, ale było cienkie i przezroczyste. Upadek nie należał do najprzyjemniejszych, a wokół na dokładkę panował półmrok i ledwo co widziałem ukochaną, która leżała obok mnie. Podnieśliśmy się szybko, wraz z resztą koni.
- Idziemy, nie ma czasu - dobiegł do nas głos Tytana, spojrzałem w jego stronę, był tam tunel, a on stał w nim, musiał jakoś się tam dostać z drugą częścią koni, to oznaczało że nie zginęło nas aż tyle jak myślałem.
- Mercy gdzie Armenek? - spytałem, jak ruszyliśmy. Przestraszyłem się że go zgubiliśmy.
- Tutaj - odkryła skrzydło, pod którym go chowała. I to tak że nie było go widać. Biegliśmy, musieliśmy uważać żeby nas nie rozdzieliły inne uciekające konie i żeby się nie przewrócić, bo co chwilę ktoś nas popychał. A czym dalej byliśmy tym było coraz ciemniej i tylko głos Tytana czy innych łowców, nas prowadził.
- Szybciej, musimy zablokować tunel! - popędzał wszystkich Tytan, słyszeliśmy krzyki koni, którym nie udało się uciec. Te stwory już odkryli tą sztuczkę, albo wpadły tu przypadkowo i dopadły tamtych. Przeszły mnie ciarki po grzbiecie, miałem wrażenie że jest coraz mniej ciaśniej, chyba nas ubywało. Złapałem aż Mercy za grzywę, chyba, bo przecież nic nie widziałem w tych ciemnościach. Przypuszczalnie była obok wraz z synem. Krzyki też już ucichły, dało się słychać tylko stukot kopyt i  nic po za tym. Niespodziewanie potknąłem się o coś i upadłem, a grzywa którą trzymałem i byłem niemal pewien że należała do mojej ukochanej, wyślizgnęła mi się z pyska.
- Mercy! - zawołałem, ale stukoty kopyt oddalały się z każdą chwilą, poderwałam się z ziemi, uderzając o coś obślizgłego. Przemieściłem się w bok, wpadając na coś co było równie obleśne, a swym zapachem mogło by chyba odstraszyć każdego.
- Co jest? Gdzie jesteście?! Mercy! Tytan! - wrzasnąłem, poczułem jak ktoś wbija się w mój bok, na szczęście nie przebił go przez osłonę jaką każdy z nas miał na grzbiecie.
- Ciiiiśśś... Udawaj jednego z nich... - powiedział jakiś tajemniczy głos szeptem.
- Co?
- Powiem więcej, jesteśmy otoczeni przez mutanty i jak nie będziemy się zachowywać jak one to nas zabiją, a tym samym zarażą na wieki... - szepnął głos mówiąc dalej, po chwili oblano mnie tym czymś obleśnym.
- Gdzie Mercy? - szepnąłem.
- Nie mam pojęcia kto to... Ciebie też nie znam, a teraz milcz i idź z nimi, do puki nie powiem że wiejemy...
- Chciałbym zauważyć że nie widzę w ciemnościach.
- Ja też, ale od czegoś mam węch, idź za mną...
- A skąd będę wiedział gdzie jesteś?
Wydał z siebie dziwny pomruk, jakby warknięcie, a potem poczułem łaskotanie na klatce piersiowej: - Ja wiem gdzie jesteś po zapachu i gdzie reszta tej twojej grupy, słyszę ich...
Postawiłem uszy, ale ja nic nie słyszałem tylko odgłosy poruszających się potworów, szły tu z nami. Otaczały nas, dziwiłem się że jeszcze żyję. A ten ktoś kto mi pomagał to niby kto? Chyba nie mroczny koń? Choć one w sumie widzą w ciemnościach...
- Dziwne że nie rzuciły się na mnie od razu...
- Mają spowolnione reakcje, przez kogoś z was. Rozpylili jakiś dziwne coś, po czym mutanty powinny paść, ale na spowolnieniu ich reakcji się skończyło, brawo, zyskaliście na czasie.
- A to coś na mojej sierści to...
- A taki tam śluz, ich zapach, dzięki niemu nie odróżnią cię od siebie na wzajem, to półgłówki... Nie znają mowy i kierują się tylko chęcią mordu... Wiem co mówię, uwięziony tu jestem od... Nie pamiętam.
- I przeżyłeś?
- No wiesz, na początku pożywiali się tylko wami, końmi, a dopiero później innymi gatunkami.
- Innymi gatunkami? Czym ty jesteś? Mrocznym koniem?
- To też koń... O... Coś mam... - poczułem jak się zatrzymał, bo to coś co mnie łaskotało, bardziej przyległo do mojej klatki piersiowej. Też stanąłem.
- Zdaje się że to twoja ukochana, ma twój zapach na sobie...
- Mer...
- Nie wołaj, chcesz ich na nią napuścić? - przerwał mi w porę.
- Racja... Co teraz?
- Myślę...
- To myśl szybciej - oburzyłem się, miałem czekać aż te mutanty ją zwęszą czy zorientują się że tu jest i ją zaatakują?
- Musimy ich zgubić, mam pomysł, zacznijmy biec w przeciwną stronę, ruszą za nami, pomyślą że coś tam zobaczyliśmy i zechcą przejąć łup - zaczął biec, ale co najdziwniejsze nie słyszałem żadnego stukotu, ani właściwie nic, jakby poruszał się bezszelestnie.
- Pochyl łeb, albo lepiej cały się pochyl, tu jest ciasno... - stwierdził, wbiegłem tam i od razu utknąłem.
- Ekstra - parsknąłem ironicznie, próbując się wydostać.
- Zostaw, oddalają się, zgubiliśmy ich... Później się wydostaniesz...
Czekaliśmy i to w ciszy, traciłem po woli cierpliwość. Myślałem o rodzinie czy jest bezpieczna i o tym jak mogłem się zgubić i z czym mam właściwie do czynienia.
- No to hop... - powiedział ten ktoś i uderzył we mnie całym sobą, był mały i futrzasty. Próbował dalej, a ja jakoś zapierałem się nogami i w końcu udało nam się mnie wydostać, byłem cały od ziemi i tego śluzu.
- Padam z łap - stwierdził tamten. To zdecydowanie nie był koń, ani nic co miało kopyta.
- Zaprowadź mnie do Marcelli.
- Po woli, daj mi odsapnąć... - wysapał, dyszał, ale dość cicho.
- Nie ma czasu na odpoczynek! - szukałem go pyskiem żeby dość mocno szturchnąć.
- Łatwo ci mówić, wiesz ile musiałem włożyć w to siły żeby cię wydostać... Ale dobra, chodźmy... - znów zaczął mnie prowadzić. Szliśmy tak kilka godzin, a właściwie biegliśmy, żeby tamte potwory co najpewniej zawrócą, nas nie dogoniły.
- Jestem Leon, ale wolę jak mi mówią Leo.
- A ja to Dev.

Później okazało się że Dev się zgubił, bo nie trafiliśmy tam gdzie mieliśmy, tylko na zewnątrz. O dziwo było tu bardzo cicho i jasno. Wokół były drzewa o rzadkich koronach, z których zewsząd padało światło.
- Miałeś mnie zaprowadzić do Marcelli! - krzyknąłem na niego. Dopiero teraz widząc go w całej okazałości.
- Lis? Spodziewałem się czegoś innego... - zdziwiłem się nieco na widok futrzaka, całego brudnego tak jak ja.
- A czego się spodziewałeś? Wilka?
- Nie ważne, chyba ci powonienie siadło! Gdzie jest Marcella?!
- Uspokój się, gdzieś tutaj, za mną... - poszedł przodem. Parsknąłem, gdzie mieliśmy jeszcze iść? Wyszliśmy przecież z tych tunelów, byłem wściekły że nie mogłem być teraz z rodziną, upewnić się co z nimi, czy są bezpieczni, cali... Zamiast tego łaziłem z jakimś lisem. I jeszcze go słuchałem. Zauważyłem że nosił coś na grzbiecie, po bokach zwisały mu na sznurkach jakieś dziwne kuliste "worki".
- Co to?
- A to ten kamuflaż, oblałem cię nim... No ten śluz. Zostało mi niewiele.
- A skąd to masz?
- Od ludzi.
- Tu byli ludzie?
- Dawno temu, a co?
- Nic... Mam nadzieje że teraz mnie zaprowadzisz w końcu... - przerwałem na widok koni, to była nasza grupa. Pognałem tam od razu do nich.
- Marcella! Mercy! Gdzie jesteś?! - zacząłem ją wołać, biegnąc między końmi, popychając ich właściwie.
- Leon... Od czego ty jesteś? - zatrzymał mnie Tytan.
- Gdzie Mercy? Gdzie mój syn?
- W bezpiecznym miejscu...
- Mów żeś gdzie! - nie wytrzymałem.
- Najpierw muszę sprawdzić czy się nie zaraziłeś.
- Spokojna głowa, gdyby się zaraził już by był takim mutantem jak reszta - wtrącił się Dev, nawet nie wiedziałem że siedzi obok mnie, niektóre konie spanikowały na jego widok, a to przecież tylko lis.
- Gdzie Marcella? - spytałem ponownie.
- Chodź... - Tytan zaczął mnie dokądś prowadzić, a Dev nie miał zamiaru się odczepić ode mnie, więc poszedł z nami. W sumie muszę nie chętnie przyznać że go polubiłem, pomimo że nie cierpię drapieżników.


Marcella (loveklaudia) dokończ



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz