Menu

czwartek, 1 października 2015

Samotność cz.9- Od Marcelli/Leona

-Poczekaj, pomogę ci- złapałam mamę Leona za grzywę, i razem z nim jakoś ją wyciągnęliśmy z wody, przez chwilę była nie przytomna ale po chwili się przebudziła i zaczęła kaszleć, spojrzała na Leona, uśmiechnęła się lekko
-Synku...- zaczęła ale po tych słowach nie mogła złapać oddechu i powiedzieć czegokolwiek
-Spokojnie mamo- przytulił ją
-Wszystko będzie dobrze- podeszłam do niego i położyłam na nim swoje skrzydło
-Oby...- położył się obok rannej matki
-Może pójdę po jakieś zioła?- zaproponowałam
-Tylko uważaj- powiedział Leon zanim odeszłam od nich
-Spokojnie- pobiegłam w las, szukałam jakiś ziół, udało mi się jakieś znaleść, pamiętałam tylko te, które pokazała mi kiedyś mama, zerwałam je i pobiegłam szybko do nich
-Mam...proszę- położyłam przed mamą Leona zioła, podniosła lekko głowę
-Pomogę- Leon wstał, wziął zioła w pysk i podał je swojej mamie.
-Coś jeszcze jest potrzebne?- spytałam
-Nie- wyszeptała mama Leona
-Na pewno? może jakieś opatrunki? jesteś ranna- zauważyłam
-To...to nic- położyła głowę
-Jednak pójdę- już miałam iść ale zauważyłam że nie ma tej klaczy, siostry Leona
-Emmm Leon?
-Co?
-A gdzie ta twoja siostra?
-Nie ma jej?- zdziwił się
-No nie...
-Ale...kiedy niby odeszła?
-To dziwne- zastanowiłam się, nie było po niej śladu, na trawie nie było widać jakby leżała i śladów jej kopyt też nie było
-Zostań lepiej- Leon podszedł do mnie
-Nic mi nie będzie, za chwilę wrócę- wbiegłam znów w las, szukałam opatrunków ale żadnych nie znalazłam, w końcu zdecydowałam się pójść tam gdzie byli ludzie, i nie pomyliłam się co do swoich przypuszczeń, znalazłam tu ich skrzynię a w niej pełno bandarzy i lekarst, i to chyba nawet dla koni bo na tych buteleczkach były malunki koni. Wzięłam kilka i już miałam wracać, kiedy naglę poczułam ukłócie, spojrzałam po sobie, zobaczyłam w swoim zadzie strzałkę z piórkami, momentalnie zrobiłam się senna, upadłam na przednie nogi, ludzie już się zbliżali, na siłę próbowałam wstać, ale kiedy się podniosłam to upadłam boleśnie na ziemię, podbiegli do mnie, założyli mi na łeb ten cały kantar i związali skrzydła, ostatnie co zobaczyłam to jak wkładają mnie do wozu pełnego koni...


Kilkanaście godzin później


Obudziłam się w jakimś pomieszczeniu, leżałam na sianie ale miałam wciąż związane skrzydła, wstałam powoli, nadal się nieco chwiałam ale już nie było tak źle, podeszłam do dźwiczek tego pomieszczenia, obok mnie stał inny koń, a za nim kolejny, i kolejny
-Gdzie ja jestem?- rozejrzałam się po pomieszczeniu
-W stajni, u ludzi- odezwał się koń obok mnie
-Że co?!- wpadłam w panikę u ludzi?! nie, to nie możliwe, uderzyłam bokiem o dźwiczki
-Uważaj mała bo sobie krzywdę zrobisz- ostrzegł mnie duży ogier, nie byłam taka mała, bo jak na klaczkę w tym wieku byłam sporawa, może to dlatego że jestem pegazem.
-No, no...to gdzie jest to nasze pegaziątko?- usłyszałam jak ktoś wchodzi, to byli ludzie i szli tutaj, rozmawiali o mnie, podeszli do miejsca gdzie stałam ja
-Otwórz boks, tylko uważaj bo może się rzucać- jeden z ludzi zaczął otwierać te dźwi, cofnęłam się do samego rogu tego boksu
-No hey mała, nie bój się- człowiek wyciąnął do mnie ręce, miał w dłoni jakiś sznurek, naglę przyczepił go to tego kantaru na moim łbie, pocągnął lekko, spanikowana stanęłam dęba szarpiąc łbem, ale mimo wszystko, człowiek był silniejszy i wyciągnął mnie z boksu
-Ej patrzcie na tego konia- konie ze stajni zaczęły szeptać, mówić o mnie, niektóre się nawet śmiały
-Koń ptak- krzyknął ktoś
-Jestem pegazem!- krzyknęłam zezłoszczona, próbowałam uciec od ludzi ale nie udało mi się, wprowadzili mnie do jakieś hali czy coś takiego, zdjęci ze mne sznurek który krępował moje skrzydła, rozpoztarłam je odrazu i wzbiłam się w powietrze wyrywając sznur z rąk człowieka
-To niesamowite- powiedział jeden z nich, podleciałam aż po sam sufit tego wielkiego pomieszczenia
-Pomyśl ile na niej zarobimy, w końcu się spłacimy!- jeden z ludzi wybuchnął entuazjazmem, na jego twarzy malował się uśmiech i radość
-Wszyscy będą się do nas zjedzać aby zobaczyć to stworzenie, ludzie nie będą wierzyć i sami będą przyjeżdzać ją oglądać- na samą myśl co się ze mną stanie, przechodziły mnie ciarki, ludzie zazeli mnie wołać i zwabiać smakołykami, ale nie zamierzałam lądować, naglę dorzucili do mnie linę, wylądowała ona na mojej szyji, zaczęli ciągnąć a że nie chcialam byc duszona to wylądowałam, przytrzymali mnie za łeb i znów skrępowali skrzydła, odprowadzili mnie znów do boksu, położyłam się, jak tam ma teraz wyglądać moje życie to wolę umrzeć...


5 miesięcy później


Byłam już dużo starsza i większa, oraz silniejsza, więc i bardziej zawzięcie walczyłam z ludźmi, byłam jak rzecz, wpuszczana do ogromnej klatki a dookoła ludzie, robili mi zdjęcia, śmiali się i zachwycali, mieli też urządzenia zwane kamerami, nie raz uderzałam ze wściekłością w kraty, raz nawet złapałam kobietę za głowy wyciągając nieco pysk zza krat, pociągnęłam ją mocno i uderzyłam jej głową o kraty, strasznie krwawiła, nie wiem czy przeżyła ale było ogromne zamieszanie i wiem, że ktoś tam chciał mnie uśpić ale nie pozwolili na to inni, z dnia na dzień robiłam się coraz bardziej dzika i agresywna, atakowałam ludzi kiedy tylko miałąm okazję, bywał że zostawałam w tej klatce bo nie pozwalałam się dotknąć, ludziom brakowało czasami do mnie cierpliwości i podawali mi środek uspakajający.
Nadszedł kolejny dzień, tym razem zostałam wypuszczona na łąkę z wysokim płotem, moje skrzydła były oczywiście skrępowane i to w taki sposób, że choćbym chciała, to ich nie uwolnię. Stałam wśód innych koni, jadłam spokojnie trawę, chociaż teraz nie musiałam patrzeć na twarze tych ludzi.
-Ty to mutant jesteś czy jak? człowiek cię taką stworzył?- podszedł do mnie jakiś koń, a dokładniej to młoda klacz, niewiele starsza odemnie
-Nie jestem mutantem, taka się urodziłam, wy tutaj nie wiecie nawet co to jest wolność i dzikość, wiesz ile gatunków koni istnieje?- podniosłam głowę
-Ale to trochę nienormalne aby koń miał skrzydła...
-Nie mam ochoty z tobą rozmawiać- odwróciłam się, zaczęła mnie irytować
-Jesteś dziwadłem i nadajesz sie tylko do cyrku- zaśmiała się, niewytrzymałam w tym momencie, odwróciłam się i z impetem ją uderzyłam, kiedy upadła to kopnęłam ją jeszcze dwa razy, wszystkie konie dookoła się na nas patrzyły, naglę klacz mnie ugryzła i wstała, zaszarżowałam na nią, powaliłam ją na ziemię i przygniotłam własnym ciężarem, któryś z koni mnie z niej zdjął bo ledwie oddychała, wyrwałam się i pognałam znów na nią, zaczęłam ją okładać ciosami, nie zdąrzała nawet reagować na moje ataki, biłam ją jeszcze kiedy leżała już zakrwawiona na ziemi, w końcu przybiegli ludzi i odciągnęli mnie siłą od tej klaczy, zraniłam oczywiście jeszcze dwóch ludzi i poraz pierwszy oberwało mi się od nich czymś twardym po zadzie, krzyknęłam, ludzie usłyszeli to jako ryk, było to z bólu i ze złości, zostałam przywiązana do drzewa.
-Zostaniesz tu, może w końcu się nauczysz jak masz się zachowywać- powiedział człowiek, łańcuchem przywiązał mnie do tego drzewa, nie mogłam się nawet połozyć, tylko stać i przechodzić trochę w prawą lub lewą stronę. Zapadła noc, była piękna i gwiaździsta, spojrzałam w niebo, wyglądało pięknie, do tego ta pełnia, pomyślałam naglę nad Leonem, jak z nim i z jego rodzicami, co teraz dzieje sie w stadzie, czy Leon za mną tęskni...a może i nie...bo ja tak szczerze to za nim tęsknię, pomimo że wcześniej go nie lubiłam, a teraz oddałabym wszystko aby być z nim niż z ludźmi...


                                                           Leon [ zima999 ] ^^Dokończ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz