- Co ty kombinujesz? - parsknąłem, podchodząc do czarnej od tyłu. Obejrzała się, ku mojemu zdziwieniu to była obca, zwykła, kara klacz, ale te jej oczy już nie były czerwone. Czyżbym był aż tak zmęczony?
- Pomyliłem cię z kimś - już chciałem odejść, ale poczułem jakiś dziwny odór zgnilizny. Obejrzałem się, znów patrząc na klacz, przyjrzałem się jej, ale nie miała śladów ugryzień.
- Czemu nie śpisz? - spytałem, wychodząc jej na przeciw: - Niemowa jesteś? - trąciłem ją dość mocno kopytem, czułem do niej wrogość, ale nie potrafiłem tego wyjaśnić. Ominęła mnie, kompletnie ignorując. Parsknąłem ponownie, przewracając oczami, chciałem już wrócić do rodziny, kiedy usłyszałem jak ktoś z tyłu kogoś zaatakował. Zaraz też włączył się alarm i wszyscy stanęli na nogi. Obejrzałem się za siebie. Kara była już martwa, a na jej ciele opierała się z wbitymi w nią szponami...
- Selma? - nie mogłem ukryć zdziwienia, może i ją podejrzewałem o najgorsze, ale nie spodziewałem się że kogoś zabije na oczach innych. I to jeszcze jako mroczna klacz. Wyjęła szpony z tej karej, odsuwając się, a właściwie cofając i jak gdyby nic zakładając naszyjnik, który chwilę wcześniej zostawiła z tyłu. Musiała skoczyć na tamtą "niemowę" i zabić ją uszkadzając głowę i kręgosłup, tak sugerowały rany jej ofiary. I to wszystko z tyłu za mną...
- Leo... - podbiegła do mnie Mercy. Od razu ją osłoniłem.
- Co tu się stało? - spytała przerywając jeszcze raz ciszę, bo każdy się gapił na zwłoki i na Selme, nie mogąc wydusić z siebie słowa. A mogli się na nią rzucić, jak poprzednio, najwidoczniej ich przeraziło jak szybko zabiła tą czarną klacz.
- Zgadnij kto zabił tą klacz? To ona... - wskazałem na Selme, byłem w szoku, jak wszyscy tutaj, a najdziwniejsze że miałem poczucie że cudem uniknąłem śmierci. Może ta wariatka planowała też mnie zarżnąć?
- Widzisz... Widzisz mówiłem ci... - zamilkłem nagle, gdy zwłoki tej karej zaczęły zmieniać się w jednego z tych mutantów. Wszyscy gwałtownie się odsunęli. Otworzyłem aż pysk ze zdziwienia, to by oznaczało że Selma... Uratowała mi życie? Nie może być...
Jak tylko alarm ucichł, pojawił się też Tytan.
- Niech nikt się nie rusza - powiedział donośnie, choć wszyscy i tak stali jak te słupy. Wuj Mercy podszedł do tego co było wcześniej klaczą i obejrzał dokładnie.
- Zmutowały się, wiedziałem że to kiedyś nastąpi, teraz będą się kamuflować - powiedział Tytan, badając każdego wzrokiem.
- Mutant może być wśród was, jeśli jeszcze jakiś przeżył z poprzedniego ataku... Choć podejrzewam że to ktoś z was się zaraził, bo jestem pewien że unicestwiłem wszystkie. Muszę to sprawdzić, niech każdy ustawi się do wyjścia, będę was sprawdzał i przepuszczał pojedynczo, ci którzy są zarażeni niestety tu zostaną...
- Jak to? Mamy tu zginąć?! - wykrzyknął ktoś, to wystarczyło żeby każdy przez każdego zaczął się przekrzykiwać. Tytan spojrzał na nich groźnie, od razu wszyscy zamilkli.
- Ciesz się że nie zabije tych zarażonych od razu, to szybko się rozprzestrzenia, a skutki są fatalne.
- A antidotum? - wtrąciłem się.
- Teraz musimy opracować nowe i z każdym kolejnym zmutowaniem tak będzie. Czas wyruszać. Pospieszcie się, czekam przy wyjściu i niech nikt nie próbuje oszukiwać! - Tytan skierował się do wyjścia stając w nim.
- W środku nocy mamy wyruszyć? - powiedziałem ustawiając się w kolejce, ale zostałem zignorowany: - Mam już tego serdecznie dość - spojrzałem w stronę Marcelli, nie było jej, przez co spanikowałem.
- Mercy? - odszedłem od kolejki, rozglądając się za nią, sama na mnie wpadła z synem przy okazji.
- Tu jesteś...
- Mówiłam że idę obudzić Armena, nie słyszałeś?
- No właśnie nie, to przez ten tłum i zamieszanie.
- Szybciej! - poganiał Tytan.
- Chodźmy... - wepchnąłem się między końmi, robiąc też miejsce dla Marcelli i Armena.
- Tak nie można! - konie zaczęły protestować, ale nic sobie z nich nie robiłem.
- Wracamy na koniec kolejki, to nie fair wobec innych... - oznajmiła Marcella.
- Bzdura, wcześniej byłem jeszcze szybciej przy wyjściu.
- Idiota, każdy chce chyba stąd wyjść - odezwał się któryś z koni.
- To sobie poczekacie - odpyskowałem.
- Leon... - Mercy szturchnęła mnie w bok. Jak zwykle... Może i byłem egoistą, ale dla mnie liczyła się rodzina, a nie obcy i chciałem żebyśmy mieli to z głowy. Nagle usłyszałem czyiś krzyk, ktoś z tyłu został zaatakowany przez jednego z koni. Wszyscy przez to zaszarżowali w stronę wyjścia, wypchnęli nas praktycznie i nawet Tytan nie mógł ich zatrzymać. Rozdzielili mnie na dokładkę z ukochaną, popychając w głąb jednego z korytarzy, otarłem się aż o ścianę próbując się zatrzymać. Wreszcie mi się to udało, a konie pouciekały w inne korytarze.
- Marcella! Armen! - zawróciłem, jednak szybko zmieniając kierunek i rzucając się do ucieczki za resztą koni. Powodem był mutant, przerośnięty i trzy razy większy ode mnie, który pobiegł naszym śladem. Gonił mnie i był coraz to bliżej i bliżej, gdybym nie trafił na łowce byłoby po mnie, a tymczasem on zaczął z nim walczyć, używając do tego broni. Korzystając z okazji oddaliłem się. Na końcu korytarzu było jeszcze dwóch łowców, zebrało grupę spanikowanych koni i kazało im iść za sobą. Jeden szedł z przodu nas, prowadząc, a drugi z tyłu.
- Gdzie Marcella i mój syn? - spytałem łowce na przodzie.
- Nie mam pojęcia... Najważniejsze to żebyśmy dotarli jak najszybciej na miejsce - odpowiedział, następnie zwracając się do wszystkich: - Za chwilę dostaniecie broń, tu za rogiem jest skrytka, pamiętajcie, atakujcie głowy, tak je zabijecie.
- Ci którzy się zarażą też będą musieli zostać zabici, do puki nie odkryjemy nowego antidotum - zawołał drugi z łowców, przeszły mnie ciarki po grzbiecie. Martwiłem się o rodzinę, zawróciłbym, ale tam mogła już tylko czyhać śmierć. Oby Tytan pomógł mojej ukochanej i synkowi, oby byli cali. Jeśli bym ich stracił, bez wahania sam bym się zabił, nie mógłbym tego przeżyć, to oni byli sensem mojego życia...
Marcella (loveklaudia) dokończ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz