Od Rosity
Walczyłam z całych sił żeby tylko się ocknąć. Nie chciałam umierać, nie tak wcześnie i nie w taki sposób. Ale to na nic. Woda już zupełnie wypełniła moje płuca, nie mogłam już nawet próbować oddychać. Wiedziałam tylko że to koniec, że umieram... Najgorsza była tego świadomość, ten przeszywający strach. I ta nagła chęć, zmiany tego wszystkiego. Żałowałam że tyle czasu zatraciłam na zamartwianiu się, na smutku i rozpaczy... Tak bardzo żałowałam, że odcięłam się od wszystkich wokół. Żałowałam że nie potrafiłam być silna, że nie potrafiłam wspierać, że zamiast tego uciekałam od problemów. Żałowałam... Z każdą sekundą czując jak ulatnia się ze mnie życie.
Nagle poczułam też ból, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch... W jednym momencie woda dostała się do mojego gardła i musiałam ją wykasłać. Dusiłam się przez dość długą chwilę, między czasie obracając się z trudem na brzuch, aby było mi łatwiej. Pozbyłam się całej wody, wykrztuszając ją z siebie. Zdezorientowana, otworzyłam oczy... Najwyraźniej odzyskałam przytomność, ale nie byłam tego pewna... Widziałam przed sobą rzekę i piasek na którym leżałam. Łapałam łapczywie oddech, męcząc się przy tym. Drżałam na ciele, czując że jestem cała pobijana, a oprócz tego nie dawał mi spokoju zapach krwi. Ktoś znienacka wrzucił mnie gwałtownie na swój grzbiet. Na wpółprzytomna nie wiele mogłam zdziałać, ale uspokoiłam się gdy wyczułam że on nie miał złych zamiarów. Przysypiałam i budziłam się co chwilę, wyczerpana. Walczyłam ze zmęczeniem. Podczas gdy obcy gdzieś mnie niósł. Woda spływała po moim ciele, promienie słońca suszyły grzywę i sierść, ale też sprawiały ból w zetknięciu z ranami. Ale przeżyłam i w tym momencie wiedziałam już czego chce...
Od Karyme
- Mamo... - wróciłam do Shanti z łzami w oczach, wtuliłam się w nią mocno, leżała na ziemi: - Co z twoją nogą? Już lepiej prawda? Powiedź że lepiej... - bałam się że i ją stracę, tyle razy już kogoś traciłam, najpierw moją prawdziwą matkę, która oddała mnie ojcu, potem ojca, który mnie znienawidził i prawie zabił. A wczoraj... Przyjaciółkę...
- Spokojnie Karyme... - mama przytuliła mnie mocniej do siebie: - Zagoi się, tylko przez kilka dni nie będę mogła chodzić, żeby jej nie nadwyrężać, ale to nie problem, prawda Snow? - mama zwróciła się do ojca Azury.
- Co? - spytał, znów nie wiedział o co chodzi.
- Będziesz mnie niósł przez te parę dni...
- Jasne, o każdej porze dnia i nocy możesz na mnie liczyć, zaniosę cię gdzie tylko zechcesz, czy to...
- Już dość - wtrąciłam się: - Mógłbyś zostawić nas same?
- Mam sobie iść? - Snow spojrzał na moją mamę.
- Zobacz co u Azury - wyciągnęła głowę w jego stronę, przytulając się o jego bok: - Zobaczymy się później.
- No to idę do córeczki - Snow odszedł ode mnie, spojrzałam na opatrunek mamy, był cały nasiąknięty krwią, szybko ukryła nogę za grzywą.
- Muszę ci o czymś powiedzieć... W pewnym sensie rozumiem Zimę, nie do końca, ale...
- Nie mów o niej, zraniła cię, co to za przywódczyni? Już nie mówiąc o tym że...
- Karyme - przerwała mi mama: - Ja kiedyś też kogoś straciłam, właściwie to wszystkich których znałam, którzy byli dla mnie rodziną i bliskimi... W jednej chwili umarli, a ja przeżyłam szok widząc ich martwych... Nie chciałam już żyć, uważałam nawet że umarłam... Ale ktoś mi pomógł...
- Kto mamo?
- Przyjaciółka, Malaika. Bądź razie zaczęłam żyć na nowo. I teraz znów mam rodzinę i znów jestem szczęśliwa.
- Dlaczego mi o tym mówisz?
- Uznałam że powinnaś o tym wiedzieć.
Od Zimy
Przeszył mnie ból, głównie w żołądku, z trudem łapałam powietrze. Jadłam bardzo rzadko i były tego skutki, właściwie Danny musiał mnie zmuszać do jedzenia. Ciągle słyszałam w głowie to co mu powiedziałam, popłakałam się przez to. A już po chwili wyszłam jakoś z jaskini. Ledwie szłam. Ból doskwierał mi nawet przy chodzeniu, mogłam mieć pretensje do samej siebie, bo sama się tak załatwiłam. Przeszłam przez las. Zrozumiałam że jestem dla wszystkich już tylko ciężarem, dla siebie samej byłam ciężarem. Zaszłam nad urwisko, wpatrując się długo w dół. Obejrzałam się za siebie upewniając się że nikogo tu nie ma, jednocześnie zbliżyłam się do krawędzi. Wtem poczułam silny skurcz, powalił mnie z nóg. Ledwie powstrzymałam krzyk, cała aż zalałam się potem. Nie wiedziałam co się stało, ale kiedy skurcze zaczęły przypominać te, które czułam przy porodzie, zrozumiałam że lada chwila, wydam na świat źrebaka. Zacisnęłam zęby starając się wstać, nie chciałam urodzić, nie wiedziałam nawet o ciąży. Niczego nie czułam co by świadczyło o obecności nienarodzonego źrebaka, to oznaczało że ono od dawna jest martwe, nie chciałam widzieć kolejnych zwłok, zwłaszcza po kimś należącym do rodziny... Ja byłam przyczyną tej śmierci... Pokryłam ziemie lodem i całe urwisko, pojawił się też na korze drzew. Nie powstrzymałam jednak porodu. Gdy tylko źrebie się urodziło, kopnęłam je tylnymi kopytami, odsuwając się gwałtownie. Widziałam jego martwe, zniekształcone i małe ciało, ledwo co przypominał konia. Poderwałam się z ziemi przerażona. Pobiegłam, mimo że ledwo co łapałam oddech, a przez ból upadałam co chwilę, już nawet ubrudziłam ziemie krwią. Przemieszczałam się jednak dalej, jak najdalej stąd. Do puki nie upadłam kompletnie wyczerpana. W pobliżu unosił się zapach pumy. Byłam pewna że to już koniec, że ten drapieżnik przerwie moje cierpienie i cierpienie innych z mojego powodu. Czekałam już tylko w spokoju kiedy podejdzie i zakończy moje życie. Puma pojawiła się chwilę potem z źrebakiem w pysku, tym samym zniekształconym źrebakiem, które urodziłam. Odsunęłam głowę w bok, nie mogąc patrzeć jak je pożera. Momentalnie zabiłam pumę przy użyciu mocy, przebiłam ją soplem lodu, nie mogąc znieść odgłosów odrywanego mięsa, sama nie wiedziałam skąd nagle miałam na to siłę.
- Zima... - usłyszałam głos siostry i poczułam też jej obecność.
- Odejdź ode mnie... - wymajaczyłam, odwracając w jej stronę głowę.
- Nie musi tak być... Nie pozwolę ci umrzeć - kiedy to powiedziała, spojrzałam na nią, emanowała dziwną energią.
- Co robisz? - przeczucie mi mówiło że w tym momencie robi coś czego nie powinna. Coś zakazanego. Wokół nas zaczęła unosić się dziwna czarna wręcz aura.
- Przestań! - krzyknęłam na tyle na ile miałam sił, nie było mnie praktycznie słychać, ale ona słyszała.
- Przestań... - powtórzyłam już słabiej, czułam się jakoś inaczej, jakby lekko. Wokół nas zaczęły pojawiać się duchy, obserwowałam je z przerażeniem, bo wszystkie rozpadały się na moich oczach, z jękiem, Shady je pochłaniała.
- Dość... Nie rób tego... - zaczęłam już ją błagać, zmieniała się w demona z każdym kolejnym pochłoniętym duchem, jej oczy zaczęły przebierać odcień czerwieni.
- Nie! - podniosłam się z ziemi, spojrzałam się po sobie, wyglądałam jak z kilka miesięcy temu, a może i nawet lepiej.
- Coś ty zrobiła?! - wrzasnęłam, przybrała dawny wygląd, ale i tak emanowało od niej zło, którego chyba nie powinnam czuć.
- Zrezygnowałam z szczęścia... Dla ciebie - weszła we mnie, zupełnie niespodziewanie, przez kilka sekund nie byłam świadoma co się wokół mnie dzieje.
- Shady... - rozejrzałam się wokół, zmieszana i przerażona.
- Jestem tu i zawsze już będę... Tylko ty możesz mnie zobaczyć i dotknąć... - pojawiła się obok mnie, taka jak dawniej, no prawie, tylko wyglądem przypominała tą dawną Shady, nie była już chora, a jej oczy miały ciemniejszą barwę. i co najważniejsze nadal nie żyła, a mimo to czułam jej dotyk. Wtuliła się w mój bok: - Już nie masz po kim rozpaczać...
- Mylisz się... - spuściłam głowę: - Co ty właściwie zrobiłaś? Zmieniłaś się w demona?
- W coś pomiędzy, odtąd muszę pochłaniać duchy by przetrwać, albo czerpać energie z żywych skutecznie ich osłabiając... - czułam od niej jakąś energie, którą chyba sama mi przekazywała. Przez co cały ciężar po woli znikał, jakby brała go na siebie.
- I tak nie zmienię tego, co się wydarzyło... Straciłam obie córki... Na dodatek zraniłam bliskich... - w oczach pojawiły mi się łzy.
- Nie płacz, ile można? - Shady parsknęła, pojawiając się obok któregoś z drzew. Spadł z niego ptak, już martwy. Nigdy tak się nie zachowała wobec mnie, jej charakter musiał się zmienić wraz z tą przemianą.
- Wracamy? Nie zamierzasz tu chyba spędzić reszty życia? - odezwała się z ironią w głosie i to także nie było do niej podobne.
- Shady przestań...
Zniknęła, a mimo to czułam wciąż jej obecność. Zawróciłam do stada. Po drodze spadało jeszcze więcej tych martwych ptaków.
- Przestań... - powiedziałam do siostry, pojawiła się na przeciwko mnie: - O co ci chodzi? Muszę skądś czerpać siłę, wolisz żeby ptaki padały martwe czy może konie? Pomyśl przez chwilę...
- Nie prosiłam cię o to! Co ty ze sobą zrobiłaś?!
- Miałam patrzeć jak cierpisz?! Myślisz że to przyjemne? Shadow potrafiła się z tym pogodzić, ale nie ty... Dzięki tobie tu jestem i będę, żebyś się nie zabiła. Mogłabym być oczywiście z Ihilo, szczęśliwa, ale... - zniknęła, pojawiając się obok mnie, wtuliła się w mój bok: - Wybacz... Muszę się przyzwyczaić... - odezwała się łagodnym tonem.
- Masz rację, to przeze mnie...
- Nie mów o mnie nikomu, nawet Danny'emu, nikomu. Jeśli odkryją moją obecność przy tobie zechcą się mnie pozbyć.
- Danny widzi duchy, Elliot zdaje się że też...
- Nie jestem duchem, ani demonem, jestem równocześnie tym i tym, na dodatek jestem w tobie, nie mogą mnie dostrzec do puki z ciebie nie wyjdę. Połowicznie też żyję, puki jestem w tobie.. Nie zrozumiesz dlaczego mnie widzisz, ale tylko ty mnie widzisz i słyszysz. Tylko ty, do puki jestem w twoim ciele.
Przeszedł mnie dreszcz po grzbiecie to brzmiało jak opętanie, ale ona mną nie kierowała, nie wpływała na moje myśli, ani czyny. Po prostu była i wchłaniała w siebie każdą złą emocje, przez co traciłam jakby tą "złą" część siebie. Wróciłam do stada, z zamiarem przeproszenia ukochanego, syna i córkę, która jeszcze mi została. Teraz Shady dawała mi dość siły żeby nawet móc ich wspierać, ale ponosiła za to wielką cenę. Czułam się temu wina... Z jednej strony tego nie chciałam, z drugiej odzywał się we mnie egoizm, który mówił że tak jest dla mnie łatwiej, lżej, że to tak nie boli jak kiedyś, że tak jest po prostu lepiej...
Od Karyme
Wybrałam się nad rzekę, doszłam tam dopiero w południe. Kolejny raz spoglądałam na pędzącą wodę i skałę wystającą z pod jej powierzchni, w którą uderzyła Rosita i praktycznie po raz ostatni ją wtedy zobaczyłam. W oczach pojawiły mi się łzy na samą myśl, jednak ktoś mi przerwał w tej chwili, usłyszałam kroki i... Zobaczyłam Azurę. Unikałam siostry, nie chciałam jej obwiniać, ale to było silniejsze ode mnie, gdyby nie wskoczyła do tej rzeki to... Nic by się nie wydarzyło... Gdybym ją przypilnowała także... To była nasza wspólna wina, Azury i moja.
- Przepraszam Karyme... - wtuliła się do mnie. Od razu osunęłam ją od siebie: - Wracaj do stada, wiesz że nie powinnaś tak się oddalać, obiecasz że już nie będziesz? - popchnęłam ją lekko, starając się zachować zimną krew. Miałam ochotę wykrzyczeć jej wszystko co czuję.
- Ale wybaczysz mi Karyme? Proszę...
- Nie gniewam się o to.
- To dlaczego nie chcesz już spędzać ze mną czasu? I idziesz sobie jak tylko przyjdę do ciebie i mamy?
- Wydaje ci się.
- Wcale nie.
- Wracaj zanim się ściemni - popchnęłam ją nieco mocniej, chciałam mieć ją już z głowy, niech niańczy ją ktoś inny, albo niech zajmie się zabawą i mi nie przeszkadza.
- Nie chcę wracać... - mała zaparła się kopytami: - Dlaczego nie mogę być z tobą, skoro się nie gniewasz? Dlaczego?
- Bo ja tego nie chcę! Chcę być sama!
- Nie prawda, Szafirowi ani mamie byś nie odmówiła!
- Może i masz racje... - odpuściłam, powstrzymując się całą sobą żeby nic złego jej nie powiedzieć. Odeszłam kawałek od niej: - Gniewam się na ciebie, ale to nie twoja wina, tak po prostu jest... Daj mi trochę czasu, co?
- Dobrze Karyme, ale obiecaj że mi wybaczysz...
- Wybaczę... Obiecuje - dałam jej się przytulić, ale nie na długo.
- A teraz wrócisz ze mną do stada, lepiej cię odprowadzę w razie czego...
Ciąg dalszy nastąpi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz