Menu

piątek, 28 sierpnia 2015

Nieznany gatunek cz.1 - Od Tin'a

Chodziłem po plaży, myśląc o tym co już się wydarzyło. Doskonale wiedziałem co zrobiłem i po co, inni pewnie nie pochwalali by tego czynu. A przywódcy, wyrzuciliby mnie za pewne, na szczęście nikt nie wiedział. Nie wiedzieli że zostawiłem gdzieś tam daleko za sobą przeszłość, córkę i ciało mojej ukochanej. Darzyłem ją uczuciem, lecz nie tak wielkim by zająć się małą, znienawidziłem to źrebie, było takie słabe, kruche, a przede wszystkim przypominało mi o cierpieniu mojej partnerki. To był koszmar, gdy ona była chora ja przeżywałem katusze, nie mogłem już z nią wytrzymać, zaczynałem nienawidzić, aż w końcu zdecydowałem się odejść i mieć tą swoją rodzinkę głęboko w nosie. I tak umarła wydając na świat tego nic nie wartego źrebaka. Byłem ciekaw co się w sumie z nim stało, minęło już tyle czasu że na pewno było dorosłe. Nie, ona pewnie była już dawno martwa. Ta klacz, której zostawiłem córkę, przecież jej nie chciała, pewnie ją porzuciła. I dobrze się stało. Przynajmniej zniknie jakikolwiek ślad po mojej nieudanej rodzinie...


Dzień dobiegła końca, słońce zaczynało zachodzić, a powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Nadal wlokłem się po plaży bez jakiegokolwiek celu. Miałem wrażenie że coś mnie dręczy, czyżby obudziło się we mnie poczucie winy? Nie to coś innego, ten zapach w powietrzu, jakby rosła tu gdzieś łąka z kwiatami. Poszedłem tropem zapachu, choć już puszyłem pióra z zimna i tak musiałem sprawdzić co to. W końcu dostrzegłem we wodzie kwiaty pływające po jej powierzchni.
- Dziwne... - powiedziałem sam do siebie, było ich mnóstwo, wydobywały się z jakieś skrzynki, pływała prawie że na środku morza. Nie miałem zamiaru tam płynąć, nie odważyłbym się wejść do tak zimnej wody, od razu bym się rozchorował.
- To pewnie od ludzi, oni to mają mnóstwo dziwnych wynalazków... - stwierdziłem, zawracając już do stada. Niespodziewanie usłyszałem jak ktoś kaszle, obejrzałem się do tyłu, przy brzegu leżała klacz. Kasłała przez chwilę po czym ponownie straciła przytomność, domyślałem się że była tu już od jakiegoś czasu nieprzytomna. Przez panujący mrok trudno było mi się jej przyjrzeć, miała długą grzywę i ogon, cała była też zimna, ale widziałem że oddycha, jej brzuch unosił się rytmicznie, gdy przyłożyłem do niej ucho słyszałem że oddycha. Więc jeszcze żyła... Zastanowiłem się chwilę, gdybym znalazł jakiegoś ogiera pewnie bym go tu zostawił, bo nic by mnie nie obchodził. Jednak to była klacz, gdy odkryłem jej grzywę i zobaczyłem pysk serce zabiło mi mocniej, zrobiło mi się momentalnie ciepło. Zachwyciła mnie swoją urodą, musiała więc być moja, musiałem ją zdobyć. Może tym razem okaże się lepszą partnerką niż moja była.
Zabrałem obcą na grzbiet. Spiesznie poszedłem do jaskini, ale nie do tej w której sypiało stado, do tej ukrytej w lesie, gdzie mało kto chodził. Położyłem klacz na ziemi, szukałem czegoś czym mógłbym ją okryć nic takiego nie znalazłem, a nawet nie chciałem znaleźć. Sam ją okryłem swoim skrzydłem, kładąc się tak blisko że wtuliłem się wręcz do niej. Wkrótce po tym przysnąłem, obudziły mnie dopiero promienie słoneczne. Strasznie mi było zimno, a jej ani trochę nie ogrzałem, odsunąłem się gwałtownie myśląc że umarła, ale ona wciąż żyła, wciąż oddychała tylko... Miała niebieską sierść i grzywę, nie mogłem w to uwierzyć. Gapiłem się na nią przez kilka minut, po czym stwierdziłem że przez tą odmienność jest jeszcze piękniejsza i co ważniejsze wyjątkowa. Żaden ogier nie będzie mógł się poszczycić taką klaczą jak ja. Nakręciłem się na samą myśl i właśnie w tym momencie zaczęła się budzić. Nie wiedziałem po której stronie mam się ustawić, w końcu zatrzymałem się przed nią. Jak tylko podniosła głowę, jej wzrok był skierowany we mnie, uśmiechnąłem się, miała przepiękne seledynowe oczy, które miały w sobie jakiś blask.
- Kim jesteś? - niemal szepnęła, jej głos też mi się spodobał.
"Twoim przyszłym partnerem"pomyślałem, odpowiadając w tym samym czasie: - Mam na imię Tin.
- A... A te skrzydła? Skąd ty je masz? Kim ty jesteś? - kiedy spytała ponownie, spojrzałem na nią jak na wariatkę, to ona jest tu dziwolągiem, a dziwi się na mój widok, choć jestem zwykłym pegazem.
- Kim jesteś?! - krzyknęła podrywając się z ziemi: - Co mi zrobiłeś?!
- Nic... - powiedziałem nieco nerwowo: - Uratowałem cię z tej wody co w niej pływałaś, gdybym nie ja to pewnie byś się utopiła - zmyśliłem.
- Nie. Ja byłam na brzegu... Morze mnie wyrzuciło na brzeg...
- Jesteś pewna?
- Jak najbardziej! Za kogo ty mnie masz? Uważasz że oszalałam, bo nigdy nie widziałam kogoś takiego czym ty jesteś?! - krzyknęła na mnie, to już było śmieszne, jak tak drobna klacz może "rzucać" się na mnie, jakby ją uderzył skrzydłem to by już nie wstała. Ratowało ją tylko to że jest taka piękna.
- Jestem pegazem. Zagadka rozwiązana? A ty to czym jesteś, jak to stwierdziłaś - odpowiedziałem złośliwie.
- Niebieskim koniem...
- Tak po prostu? Mało oryginalne - przerwałem.
- Tak, tak po prostu.
- A imię? - spytałem, już w pierwszym momencie chciałem je poznać.
- Shanti.
Shanti, takie łagodne i delikatne imię. Idealne. Gdyby jeszcze tylko miała taki charakter na jaki wyglądała.
- Wypuścisz mnie stąd czy będziesz tak stał prosto w przejściu? - zmierzyła mnie wzrokiem.
- Ty mnie się boisz czy myślisz że coś ci zrobię? Nie mam złych zamiarów, chciałbym żebyś odpoczęła i ogrzała się tutaj.
- To nie potrzebne - uśmiechnęła się lekko: - Nic mi nie jest, moja rasa ma zimną krew, dosłownie, nasza temperatura ciała utrzymuje się wciąż na minusie.
- Serio? - nie wierzyłem, to było jeszcze bardziej niezwykłe, a zarazem dziwne niż jej wygląd.
- Co mi jeszcze powiesz? Że nie widzisz w ciemności?
- Nie, nie widzę... - spojrzałem się na nią zdezorientowany.
- Tak jak inne zwierzęta co migrują w nasze strony - powiedziała jakby do siebie: - My widzimy w ciemnościach, bo zwykle panuje u nas noc.
- To gdzie mieszka ta twoja rasa?
- W krainie otulonej śniegiem, gdzie woda występuje tylko jako lód, a trawa wyrasta z białego puchu, przybierając niezwykłą filetową barwę. Zawsze zastanawiałam się dlaczego... - zamyśliła się chwilę, byłem ciekawy czy to co mówi nie jest czasami kompletną bzdurą, bo gdzie tam istnieje fioletowa trawa, kto taką widział?
- Dobrze się czujesz? - spytałem, przecież to jasne że to wymyśliła, pewnie była chora i starała się to ukryć. Shanti parsknęła na moje słowa.
- Znów nie bierzesz mnie na poważnie - powiedziała z wyrzutem. Zapadło milczenie, cisza w której ani ja ani ona nie wiedziała co powiedzieć. Starała się mnie ominąć, ale nie dawałem jej opuścić jaskini.
- Gdzie chcesz niby pójść? - w końcu się odezwałem.
- Do domu.
- Na pewno ci się uda - powiedziałem ironicznie, dodając kpiąco: - Nie słyszałem o tej krainie z fioletową trawą.
- Nie musiałeś słyszeć - wyminęła mnie gwałtownie już prawie wychodząc, złapałem ją na szczęście w ostatniej chwili za grzywę i wciągnąłem z powrotem do środka.
- Nawet jeśli istnieje to jest tak daleko że byś tam nie doszła!
- Założymy się? - zrobiła krok na przód.
- Nie... Albo, no dobra chodźmy, przekonamy się... - wyszedłem wraz z Shanti na zewnątrz, ta podróż nie wiadomo dokąd będzie doskonałą okazją by zdobyć jej serce, a wtedy będzie już moja.


Kilka dni później


To była najgłupsza decyzja jaką podjąłem kiedykolwiek. Shanti nie odpuszczała, szła wciąż przed siebie, po drodze zerwaliśmy kilka nocy, podróżowaliśmy głównie nocą, nie obchodziło jej że jest mi zimno. Powiedziała mi nawet żebym się odczepił jak mi się nie podoba. Teraz byliśmy już chyba nawet na terenie obcego stada. Jak omijaliśmy śpiące konie, Shanti przyglądała się im uważnie.
- Nigdy nie spotkałam innych ras... - stwierdziła, mówiąc szeptem. Nic jej na to nie odpowiedziałem, drzewa też ją ciekawiły, nawet zwykła trawa była czymś nowym dla niej. Ponoć znała tylko śnieg, lód, góry i tą swoją dziwną fioletową trawę, a i zwierzątka co niby migrują do tej krainy niebieskich koni.
Zagrożenie minęło, byliśmy już na innym terenie, wokół był sam piach, który co chwilę rozwiewało zimne powietrze, musiałem przymykać oczy by ziarenka piasku nie dostały się do nich. Ziemia była coraz bardziej twarda, zmarznięta, bo w końcu mieliśmy zimę, aż dziwne że nie spadł jeszcze śnieg. Niespodziewanie usłyszałem warkot silnika, coś nadjeżdżało, raczej było pewne że to ludzie. Miałem już okazje ich poznać i wiedziałem że to oznacza kłopoty. Złapałem Shanti za grzywę zmuszając ją by schowała się razem ze mną za wzgórzem. Z dołu widzieliśmy jak ludzki pojazd przejeżdża przez szczyt z ładunkiem na przyczepie.
- To nie możliwe... - wymamrotała Shanti, spojrzałem na nią, była już zalana łzami. Nagle pognała w stronę pojazdu.
- Oszalałaś?! - złapałem ją w ostatnim momencie, już druga z kolei przyczepa przejechała tuż przed naszymi nosami, to był cud że żaden z człowiek nas nie zauważył. Zerknąłem co był w ich środku, stanąłem jak słup nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Ich było więcej, takich samych jak Shanti. Leżeli ciałem na ciele i chyba byli martwi, bo dlaczego wieźli by ich w taki sposób? Nagle Shanti spadła na mnie, myślałem że zemdlała, ale tylko zasłabła, patrząc na mnie nieprzytomnie, przytrzymałem ją, strasznie rozpaczała. Tak bardzo że przytuliła się do mnie. Nie mogłem się nie uśmiechnąć, cieszyłem się z tego że w końcu się do mnie zbliżyła, a teraz oczekiwała wsparcia, musiałem dobrze to rozegrać.
- Zabili ich... - wymamrotała półgłosem przez łzy: - Wszystkich zabili... - łkała dalej, tuliłem ją do siebie, zastanawiając się jak mam ją pocieszyć.
- Pamiętaj że masz mnie, ja zawsze będę cię wspierał, jakoś to będzie... - wydusiłem wreszcie coś z siebie, starając się żeby wyszło naturalnie, nie mogłem się zasmucić ani trochę. W środku wręcz skakałem z radości, uśmiechałem się gdy nie patrzyła.
- Dziękuje... - ledwo usłyszałem jej cichy głos, to wzbudziło we mnie jeszcze większą radość.
- Chodźmy stąd - zawróciłem, wraz z nią, szliśmy obok siebie, wciąż oglądała się do tyłu, nie oszczędzając łez.
- Nie płacz już, to przeszłość, trzeba się z nią pogodzić... - dodałem.
- Ty nic nie rozumiesz... To była moja rodzina, przyjaciele, stado tam byli nawet nasi wrogowie i obce stada, a oni ich wszystkich... - przerwała nie mogąc złapać na chwilę oddechu, cała była aż blada, a jej oczy straciły swój blask przez łzy. Przytuliłem ją do siebie, idąc dalej wraz z nią w milczeniu.


Dwa dni później


Zatrzymaliśmy się w pobliskiej jaskini, Shanti doprowadzała mnie po woli do szału, wciąż rozpaczała, a tyle razy już ją pocieszałem, nie poniżałem się tak jeszcze dla żadnej z klaczy, przynosiłem jej nawet jedzenie i namawiałem by coś zjadła. Ona wolała jednak głodować i nie spać, chciała się chyba zabić, bo z dnia na dzień wyglądała coraz to marniej, traciłem już na nią ochotę. Nie chciało mi się słuchać jej użalania nad sobą, a raczej nad tymi jej bliskimi. Nie żyli i nic tego nie zmieni, jak tak dalej pójdzie to sama do nich dołączy. Nie mogłem na to pozwolić, tyle się przy niej wymęczyłem. Dziś wracając z trawą postanowiłem skończyć z tą delikatnością.
- Jedź - rzuciłem jedzenie pod jej pysk, leżała na ziemi jak zwykle we łzach. Spojrzała na mnie zaskoczona.
- Jedź, bo sam ci to wepchnę do pyska - kazałem, nie zgodzę się tym razem z odmową.
- Co ci się stało? - spytała.
- Po prostu masz zjeść tą trawę co ci przyniosłem - powiedziałem wolno przez zaciśnięte ze złości zęby.
- Nie chcę... - odsunęła od siebie jedzenie, uderzyłem ją momentalnie w pysk, aż sam siebie się przestraszyłem, ale kontynuując wziąłem trawę i jak powiedziałem wepchnąłem ją jej do pyska, a przynajmniej starałem się, szarpała się strasznie.
- Puszczaj mnie! - krzyczała, popchnąłem ją tak że uderzyła głową o ziemie, oparłem kopyto na jej głowie, krzyczała z bólu, o to chodziło, żeby miała otwarty pysk, od razu wepchnąłem jej tą trawę, przytrzymując tak długo aż połknęła. Jak tylko ją puściłem uciekła na koniec jaskini, próbując się uspokoić.
- Zjesz resztę czy dalej mam cię karmić?! - wrzasnąłem, kiwnęła głową że tak.
- Nie słyszałem!
- Zjem... Zjem wszystko... - wymamrotała. Czekałem aż podejdzie wybijając w nią wzrok.
Później już nie odmawiała jedzenia, dzięki temu uratowałem ją od śmierci głodowej. Po przemyśleniu co zrobiłem, byliśmy wtedy już blisko terytorium stada, przeprosiłem ją za tamto, uznała argument że martwiłem się o nią, cieszyłem się że jest taka naiwna, już prawie że była moja. To kwestia kilku dni albo tygodni...


Ciąg dalszy nastąpi


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz