-Malaika ja...- nie wiedziałem kompletnie co powiedzieć, nie mogę...nie dam rady jej zabić, zbyt mi na niej zależy a Madri...to wszystko przez nią
-Nie mogę...- wydusiłem w końcu z siebie patrząc na nią
-Nie chcę aby cierpiało...a ja razem z nim, nie chcę być dla ciebie ciężarem...
-Nie mogę, po prostu nie mogę!- krzyknąłem uderzając kopytem o zmarzniętą ziemię, Malaika aż się nieco zlękła
-Przepraszam ale ja...posłuchaj, to nasze źrebię- pochyliłem się patrząc w jej oczy
-Ale Cimeries przecież wiesz że...
-Ciiii- przykryłem ją skrzydłem- to jest nasze źrebię, ty je nosisz, ja jestem jego ojcem a matką jest ta co je urodzi, to nasze wspólne źrebię i nie pozwolę aby wam się coś stało
-Cimeries nie możemy się oszukiwać, Madri zrobi wszystko aby mnie zniszczyć...mnie i ciebie
-To będzie musiała skrzywdzić i swojego źrebaka, prawda?
-Zniszczy nas psychicznie Cimeries...nie chcę, nie chcę tego przeżywać
-Nie obchodzi mnie to- powiedziałem szorstko rzucając Malaice wściekłe spojrzenie, sam nie wiem czemu tak zareagowałem, niezauważyłem nawet kiedy to się w połowie przemieniłem- przepraszam- zrobiło mi się głupio, opanowałem się i wróciłem do swojego normalnego stanu
-Boję się...boję się jak to będzie
-Wiem...ja też- położyłem się obok niej
-Wiesz że ono będzie złe..prawda?
-Każde źrebię da się wychować
-Ale nie takie w którym jest demon
-Demon nie demon...jedno jest pewne, nie zostawię cię...nigdy, rozumiesz to?- spojrzałem w jej oczy, dawno chciałem o to spytać ale...nigdy nie było odpowiedniej okazji, i z jednej strony cieszyłem się że będę mieć źrebaka szkoda tylko że...że to moje i Madri a nie moje i Malaiki, jak ja nie znoszę matki tego źrebaka to chyba nikt nie wie, sam bym jej najchętniej ten łeb ukręcił.
Do stada wróciliśmy dopiero następnego dnia, i pierwszy przywitał nas Isant
-Więc się udało- uśmiechnął się
-Tak ale...
-Mówiłem że będzie chciała się jeszcze mścić..mówiłem
-Wiem, Malaika jest w ciaży z moim i Madri źrebakiem- powiedziałem na jednym wydechu, a Isanta aż zamurowało
-No na pewno- mówił dalej zaskoczony
-Ono cierpi, Madri je zmusiło do tego, do tego aby nadal żyło..najgorsze jest to że jeśli jemu dzieje sie krzywda to i ja ją czuję, on mnie tylko podtrzymuje przy życiu
-Pomożesz nam?- spytałem
-Gdybym wiedział jak..
-Trudno..coś wymyślimy- spojrzałem na Malaike
-Dajcie mi kilka dni, coś może wymyślę
-Ej Isant..- zatrzymałem go kiedy chciał już odchodzić
-Hmy?
-Mimo wszystko, dzięki
-Narazie nie dziękuj...podziękujesz kiedy indziej
-No jak chcesz, ale i tak jest ci wdzięczny...idziemy Malaika? brakowało mi cię
-Mi ciebie też...nawet nie wiem co ja robiłam przez te dni kiedy..no wiesz
-Nie wracajmy do tego, jak narazie...
-To jak? poćwiczymy nadal nad moją kondycją?
-Jeszcze pytasz- zaczeliśmy się ganiać, tak jak kiedyś. Wygłupialiśmy się i biegaliśmy między końmi ze stada, zaczęliśmy się też ścigać przez co dobiegliśmy aż na plażę
-Wygrałam!- podskoczyła radośnie wbiegając do wody
-Ej ostrożnie, jest jeszcze zima żebyś mi się tylko nie rozchorowała- podszedłem okrywając ją skrzydłem
-Nic mi nie będzie- uśmiechnęła się
-Brakowało mi tego
-A czego?
-Tego uśmiechu- przytuliłem ją, teraz mogłem w końcu jej okazać to co czuję, nie wachałem się ani trochę, może i to źle bo posunąłem się aż za daleko
-Cimeries przestań- Malaika odsunęła się odemnie odpychając tym samym swoim skrzydłem
-Przepraszam- poczułem się głupio, co mnie napadło?- nie powinienem, wybacz- odwróciłem od niej wzrok
-Rozumiem ale...to jeszcze za wcześnie
-Wiem, ja...a głupi jestem, co ja sobie wyobrażam? może...głupio chciałem myśleć że przez to ten źrebak na prawdę będzie nasz a nie...wiesz kogo
-Nie wracajmy do sprawy tego źrebaka, proszę
-No dobrze, jak chcesz...wybacz
-Wracajmy już może do stada
-Tak, tak, to dobry pomysł- ruszyłem pierwszy, niezauważyłem nawet tego że zostawiam Malaike w tyle, przez to wszystko zapominałem o wszystkim, sprawa tego źrebaka zbyt bardzo mnie pochłaniała, dobra...sam się boję co z tego będzie, będzie złe...ale może jakoś da się go wychować, warto chociaż mieć taką nadzieję w końcu...to tylko źrebię a ja to jego ojciec...
****
Minęło kilka tygodni, i zaczęło się robić niepokojąco, brzuch Malaiki rósł codziennie, w tym momencie miała taki brzuch jakby do porosu zostało dosłownie może 2 lub 3 miesiące? To nie była normalna ciąża a Malaike ona wymęczała, mało chodziła, ciągle odpoczywała, mimo że jadła..mało bo nie wszystko mogło jej przejść przez gardło, to była chuda, mimo dużego brzucha i tak były widoczne już żebra, brakowało jej tego blasku w oczach, ciągle była osłabiona, musiałem jej pomagać, czasami słabła kiedy szła i musiałem szybko ją łapać, do tego te kopnięcia źrebaka...uderzało z taką siłą, że były one bardzo wyraźne, do tego bolące dla Malaiki, albo źrebię tak cierpiało albo chciało zniszczyć swoją rodzicielkę od środka.
-Cimeries- obudziła mnie szturchaniem, otworzyłem oczy, w jaskini już nikogo nie było, leżeliśmy tylko my a do środka jaskini zawiewał zimny wiatr, zima dobiegała końca ale od gór nadal wiał mroźny wiatr.
-Coś się dzieje?- spytałem wstając
-Nic tylko...- zacisnęła zęby- zioła...- powiedziała z trudem, przez zaciśnięte zęby
-Za chwilę będę- wyleciałem z jaskini, fakt o tej porze roku trudno było o jakiekolwiek zioła ale miałem swoje miejsce.
Doleciałem na miejsce i zacząłem zrywać roślinę po roślinie, kiedy już miałem ich wystarczająco sporo, zbierałem się do lotu ale momentalnie zrobiło mi się słabo, zatoczyłem się wypuszczając zioła z pyska, podparłem się skrzydłem o drzewo stojące obok, zacząłem też niewyraźnie widzieć, jakby przez mgłę. Ogłuszył mnie nagły krzyk, towarzyszyły przy tym też jęki, obraz mi się poprawił, wszędzie było ciemno ale przecież...jest ranek, nie wiedziałem co się dzieje, rozglądałem się dookoła, zrobiłem krok do przodu, stanąłem w coś...coś dziwnego, spojrzałem w dół zabierając nogę, to były wnęczności, cofnąłem się gwałtownie o kilka kroków w tył, nieco się zaniepokoiłem, momentalnie krew zaczęła się pojawiać wszędzie, leciała strumieniami po drzewach, tworząc kałuże płynące w moją stronę, było jej coraz więcej, zacząłem się już powoli bać tego wszystkiego. Poczułem jak coś łapie mnie za tylną nogę, podniosłem skrzydło powoli patrząc za siebie, mojej nogi uczepiło się źrebię, z wyłupiastymi czerwonymi i zakrwawionymi oczami, miało dziwny długi pysk, z wielkimi chrapami i uszami, było mocno zbudowane ale i wyraźnie odstawały mu kości. Kopnąłem je zezłoszczony i nieco przerażony, kiedy to się od niego oddaliłem o kilka kroków, źrebię krzyknęło przeraźliwie, aż mnie uszy zabolały i głowa, pysk źrebaka wykrzywił się w nienaturalny sposób, zamarło z bezruchu patrząc na mnie, nic nie robiło tylko patrzyło, poczułem się nieswojo, ciało dziwnie mi się spięło, nie mogłem się ruszyć z miejsca, nie mogłem się odezwać, ruszyć pyskiem..nic, tylko mrugałem i poruszałem uszami, które i tak miałem nastawione w kierunku źrebaka.
-Cudowne, co nie?- wszędzie poznałbym ten głos, jakby znikąd, z mgły pojawiła się Madri, źrebię jęknęło z bólu, coś jakby chodziło mi pod skórą, było to wyraźnie widać a przy tym ten dźwięk, odrażający, przemieszczało się to pod jego skórą coraz dynamiczniej, było tego coraz więcej, naglę zaczęło to wychodzić przez jego pysk, uszy i chrapy, była to cała gromada szarańczy, wyleciały jak szlone siadając na wszystkich drzewach
-Pożałujesz wszystkiego!- wrzasnęła, w tym też momencie szarańcza rzuciła się na mnie, obsiadły mnie wchodząc mi do uszu, chrap a nawet oczu, próbowałem wrzeszczeć, z bólu jak i ze wściekłości, czułem jak chodzą mi pod skórą, jak gryzą i próbują się przez nią przebić. Odzyskałem władzę z ciele, prawie bo najpierw to zwaliło mnie z nóg, zacząłem się rzucać i wymachiwać skrzydłami, próbowałem się pozbyć tego robactwa, odleciały wcześniej zadając mi ból wydostając się z moich chrap, uszu oraz oczu, przez chwilę nie mogłem odzyskać wzroku, czułem jak krew mi spływa z kącików oczu, i nawet jak go odzyskałem widziałem niewyraźnie, nie mogłem też wstać, nogi miałem jak z waty, i żadne próby nie pomagały.
Malaika[zima999]^^Dokończ^^
środa, 31 sierpnia 2016
sobota, 27 sierpnia 2016
Pierwsza miłość cz.8 - Od Prakerezy/Domino
- Próbuje uciec... - przyznałam półgłosem, zgodnie z prawdą: - Najczęściej kończy się tym że się przestraszę i w końcu nie ruszę z miejsca... - w moich oczach pojawiły się łzy, nie chciałam go zawieść, liczył że zaatakuje, to tylko na niby, ale... Miałabym go uderzyć?
- Jestem do niczego... - zawiesiłam w dół głowę.
- Spróbuj. Dawaj, ja wierze że ci się uda... Spróbuj się wyswobodzić - mówił zachęcająco, trzymał mnie nadal za grzywę, szarpnęłam lekko, niepewnie, prawie nie wkładając w to siły, szybko się załamałam.
- Wybacz... Nic z tego nie będzie - spłynęły mi łzy z oczu.
- Prakreza... - puścił, podnosząc mi głowę swoim pyskiem: - Tylko się uczymy, nie musisz od razu robić nie wiadomo jakich postępów, nie płacz... Nauczę cię... - mówił, przytuliłam się znów w niego, tak jak wtedy. Nie wiedziałam czy powinnam, ale on nie mógłby być zły... Nie on, tyle już mi pomógł, tyle dla mnie zrobił.
- Dobrze... Spróbuje... - powiedziałam po jakimś czasie. Domino powtórzył chwyt za grzywę, a ja ponownie nie zrobiłam nic. Tym razem po prostu zbierałam się w sobie. Na szczęście stał cierpliwie. Szarpnęłam się, odpychając się od niego przednimi nogami. Udało się, ale przestraszyłam się po tym.
- Dobrze - pochwalił uśmiechając się do mnie.
- Na... Na pewno? Może już skończmy na dzisiaj...
- Dopiero co się rozkręcamy. Teraz wyobraź sobie że chcę cię zaatakować, szarżuje na ciebie, a ty musisz się wybronić... - zaczął na mnie biec, przestraszyłam się, Domino ominął mnie, przebiegł obok i się zatrzymał: - Spróbujemy jeszcze raz... Nie bój się chociażby kopnąć...
- Nie zrobię tego... - wymamrotałam, to było dla mnie zbyt stresujące.
- Nic mi nie będzie, a sam nie zrobię ci krzywdy - zawrócił.
- Spróbujmy jutro... A teraz... Może sprawdźmy co u Iry? - próbowałam znaleźć jakąś wymówkę.
- No dobrze - zgodził się w końcu: - Ale jutro już czegoś cię nauczę - obiecał, położyłam na chwilę uszy po sobie. Jeszcze za nim wróciliśmy do wilczycy, poszliśmy na spacer, Domino chciał bym trochę się rozluźniła. W rezultacie wróciliśmy do jaskini po południu. Ira już była przytomna, zamerdała ogonem na nasz widok i nawet podniosła się z ziemi, podeszła z lekka kulejąc. Uśmiechnęłam się do niej, patrząc przez chwilę z wdzięcznością na Domino.
- Słyszałam że wybraliście się na spacer, i jak?
- Podobało mi się - przyznałam nieco odważniej niż zwykle, nie miałam się już przed kim krępować, w jaskini nikogo nie było, poza naszą trójką.
- Zwłaszcza wspinaczka po górach, co? - dodał Domino, przytaknęłam.
- Może kiedyś wam potowarzyszę, jak już rany mi się zagoją - Ira usiadła na ziemie, a jej ogon nadal wymachiwał lekko na boki: - Twoja siostra też czuje się lepiej... Ma problemy z oddychaniem, ale to normalne przy uszkodzeniu płuca...
- Już wiesz? - w moich oczach pojawiły się łzy.
- Nie obwiniaj się... To nie twoja wina - przymrużyła lekko oczy.
- Gdyby nie ja... To nic by jej się nie stało... - wymamrotałam.
- To nie twoja wina - powtórzył, tym razem Domino. Widziałam jak Ira ziewa.
- Wybacz mała... Muszę jeszcze trochę odpocząć - podeszła do mnie, lekko wtulając łeb: - Bawcie się dobrze - puściła oczko do Domino, nie zrozumiałam o co jej chodzi. Poszła już w głąb jaskini, kładąc się na ziemi.
- W sumie to nie taki głupi pomysł - odezwał się Domino.
- Co masz na myśli? - spytałam.
- Może powygłupiamy się trochę? Albo, pośpiewamy? Słyszałem że...
- Wolę nie - przerwałam mu: - Ale... Może chciałbyś pooglądać gwiazdy? Niedługo pojawią się na niebie - zaproponowałam, jakoś wychodząc z tej sytuacji. Od wypadku bałam się śpiewać przy kimś i ogólnie pokazywać się komukolwiek. Nawet przy Domino po takim czasie czułam się z lekka skrępowana, właśnie przez to jak wyglądam i jaka jestem...
Oglądaliśmy gwiazdy, rozmawiając między sobą, było tak przyjemnie, że przedłużałam tą chwilę, tak bardzo że w końcu przysnęłam u jego boku. Śniąc o tym jak wspinamy się po górach, czego nie mogłam się już doczekać. I ani się obejrzałam i nawet nie wiedziałam kiedy Domino zabrał mnie do jaskini. Obudziłam się następnego dnia przy nim i Irze, nieopodal nas. Podniosłam się ostrożnie, jeszcze nie świtało. Chciałam tylko zobaczyć co siostrą i wrócić do Domino. Całe stado było pogrążone w śnie, przechodząc obok koni, bałam się że któryś się obudzi, zerkałam wciąż w stronę Domino, upewniając się że jest blisko. Doszłam do siostry, spała, wydając z siebie dźwięki przy oddychaniu, a dokładniej świsty, Skuliłam uszy, popłakałam się cicho. Przez kilka minut stałam tak nad nią.
- Przepraszam... - szepnęłam, gdybym wtedy z nimi nie poszłam, nic by się nie wydarzyło, ale ja zawsze musiałam się tak bać... Zawróciłam już po woli, uważając żeby kogoś nie obudzić. Zagapiłam się jeszcze na Leona i Marcelle, wydawali się szczęśliwi, spali wtuleni w siebie, może i ja z Domino mam szanse na szczęście? Już przecież sprawił mi radość. Odwróciłam głowę, niemal wpadłam na kogoś, a dokładniej na Dolly, która teraz stała przede mną. Chciałam ją ominąć, ale stawała mi na drodze, chciałam krzyknąć, ale nie zdołałam wydobyć z siebie głosu. Zadrżałam cała, widząc jej spojrzenie i na dodatek dziwnie milczała, o dziwo nawet się nie uśmiechnęła. Co było do niej nie podobne. Teraz jeszcze bardziej obawiałam się co mi zrobi, spojrzałam w stronę Domino, spał. A ona już złapała mnie za grzywę ciągnąc za sobą.
- Dokąd mnie prowadzisz? - wydusiłam coś z siebie, tak cicho że sama niemal nie usłyszałam własnego głosu.
- Proszę zostaw mnie... - wymamrotałam, szłyśmy do lasu. Czekałam aż się zaśmieje, żeby upewnić się że to kolejny z jej chorych żartów, ale to nie nastąpiło. Spróbowałam się wyrwać, wtedy jeszcze bardziej mnie szarpnęła, nogi przez chwilę mi zdrętwiały ze strachu. Zatrzymałyśmy się obok drzew z połamanymi gałązkami. Rzuciła mnie niespodziewanie na ziemie, po czym już się zaśmiała, ale jakoś inaczej, jakoś tak sztucznie.
- Pamiętasz jak miałaś nauczyć mnie śpiewać? Poczwareczko... - nacisnęła na ostatnie słowo, okrążając mnie.
- Zrób to teraz... Śpiewaj! - kopnęła mnie w brzuch: - Śpiewaj! Już! - czułam jak oplata mnie jakaś siła, nie mogłam się poruszyć, oddychać, wszystko zabolało mnie przeraźliwie, nie mogłam krzyczeć. Czułam jak ściska mnie tak jakby miała mi pęknąć czaszka i wszystko w środku. Dolly zaśmiała się złowrogo.
- Nie chcesz śpiewać? To mówić też nie będziesz! - ta niewidzialna energia podniosła mi głowę, tak wysoko że gdyby ugiąć ją jeszcze do tyłu, mogłaby mi ją złamać. Załkałam, dusząc się przy tym. W nocy było na tyle cicho że bez problemu usłyszałam wołania Domino, przez co łzy poleciały mi jeszcze bardziej. Co jeśli ona mu coś zrobi? Dolly złapała jedną z ułamanych gałęzi w pysk i wepchała mi ją w gardło, zabolało tak mocno że przez chwilę straciłam przytomność. Jak się ocknęłam ona zachowywała się już jak zwykle śmiejąc się głupio. Dusiłam się, na dodatek krew spływała mi do gardła.
- Teraz już mi lepiej... O wiele - jednym ruchem wyjęła tą gałąź, zadając mi przy tym ból, krzyknęłam przez co ból był podwójny, na dodatek mój głos się zniekształcił i ściszył.
- Wybacz poczwareczko.. Sama się prosiłaś... - zaśmiała się, idąc w swoją stronę. Minęło kilkanaście minut nim Domino mnie znalazł.
- Łza... - wybiegł za drzew, krztusiłam się krwią, patrząc na niego z spływającymi z oczu łzami.
- Kto ci to zrobił? - spytał kucając przy mnie na przednich nogach.
- Ni... - zakrztusiłam się, dodatkowo czując rwący ból, nie mogłam mu odpowiedzieć, za bardzo bolało. Chyba uszkodziła mi krtań, bo dodatkowo mój głos był zniekształcony... Cały pysk miałam już zalany krwią, wciąż musiałam ją wypluwać, by móc oddychać.
- Jestem do niczego... - zawiesiłam w dół głowę.
- Spróbuj. Dawaj, ja wierze że ci się uda... Spróbuj się wyswobodzić - mówił zachęcająco, trzymał mnie nadal za grzywę, szarpnęłam lekko, niepewnie, prawie nie wkładając w to siły, szybko się załamałam.
- Wybacz... Nic z tego nie będzie - spłynęły mi łzy z oczu.
- Prakreza... - puścił, podnosząc mi głowę swoim pyskiem: - Tylko się uczymy, nie musisz od razu robić nie wiadomo jakich postępów, nie płacz... Nauczę cię... - mówił, przytuliłam się znów w niego, tak jak wtedy. Nie wiedziałam czy powinnam, ale on nie mógłby być zły... Nie on, tyle już mi pomógł, tyle dla mnie zrobił.
- Dobrze... Spróbuje... - powiedziałam po jakimś czasie. Domino powtórzył chwyt za grzywę, a ja ponownie nie zrobiłam nic. Tym razem po prostu zbierałam się w sobie. Na szczęście stał cierpliwie. Szarpnęłam się, odpychając się od niego przednimi nogami. Udało się, ale przestraszyłam się po tym.
- Dobrze - pochwalił uśmiechając się do mnie.
- Na... Na pewno? Może już skończmy na dzisiaj...
- Dopiero co się rozkręcamy. Teraz wyobraź sobie że chcę cię zaatakować, szarżuje na ciebie, a ty musisz się wybronić... - zaczął na mnie biec, przestraszyłam się, Domino ominął mnie, przebiegł obok i się zatrzymał: - Spróbujemy jeszcze raz... Nie bój się chociażby kopnąć...
- Nie zrobię tego... - wymamrotałam, to było dla mnie zbyt stresujące.
- Nic mi nie będzie, a sam nie zrobię ci krzywdy - zawrócił.
- Spróbujmy jutro... A teraz... Może sprawdźmy co u Iry? - próbowałam znaleźć jakąś wymówkę.
- No dobrze - zgodził się w końcu: - Ale jutro już czegoś cię nauczę - obiecał, położyłam na chwilę uszy po sobie. Jeszcze za nim wróciliśmy do wilczycy, poszliśmy na spacer, Domino chciał bym trochę się rozluźniła. W rezultacie wróciliśmy do jaskini po południu. Ira już była przytomna, zamerdała ogonem na nasz widok i nawet podniosła się z ziemi, podeszła z lekka kulejąc. Uśmiechnęłam się do niej, patrząc przez chwilę z wdzięcznością na Domino.
- Słyszałam że wybraliście się na spacer, i jak?
- Podobało mi się - przyznałam nieco odważniej niż zwykle, nie miałam się już przed kim krępować, w jaskini nikogo nie było, poza naszą trójką.
- Zwłaszcza wspinaczka po górach, co? - dodał Domino, przytaknęłam.
- Może kiedyś wam potowarzyszę, jak już rany mi się zagoją - Ira usiadła na ziemie, a jej ogon nadal wymachiwał lekko na boki: - Twoja siostra też czuje się lepiej... Ma problemy z oddychaniem, ale to normalne przy uszkodzeniu płuca...
- Już wiesz? - w moich oczach pojawiły się łzy.
- Nie obwiniaj się... To nie twoja wina - przymrużyła lekko oczy.
- Gdyby nie ja... To nic by jej się nie stało... - wymamrotałam.
- To nie twoja wina - powtórzył, tym razem Domino. Widziałam jak Ira ziewa.
- Wybacz mała... Muszę jeszcze trochę odpocząć - podeszła do mnie, lekko wtulając łeb: - Bawcie się dobrze - puściła oczko do Domino, nie zrozumiałam o co jej chodzi. Poszła już w głąb jaskini, kładąc się na ziemi.
- W sumie to nie taki głupi pomysł - odezwał się Domino.
- Co masz na myśli? - spytałam.
- Może powygłupiamy się trochę? Albo, pośpiewamy? Słyszałem że...
- Wolę nie - przerwałam mu: - Ale... Może chciałbyś pooglądać gwiazdy? Niedługo pojawią się na niebie - zaproponowałam, jakoś wychodząc z tej sytuacji. Od wypadku bałam się śpiewać przy kimś i ogólnie pokazywać się komukolwiek. Nawet przy Domino po takim czasie czułam się z lekka skrępowana, właśnie przez to jak wyglądam i jaka jestem...
Oglądaliśmy gwiazdy, rozmawiając między sobą, było tak przyjemnie, że przedłużałam tą chwilę, tak bardzo że w końcu przysnęłam u jego boku. Śniąc o tym jak wspinamy się po górach, czego nie mogłam się już doczekać. I ani się obejrzałam i nawet nie wiedziałam kiedy Domino zabrał mnie do jaskini. Obudziłam się następnego dnia przy nim i Irze, nieopodal nas. Podniosłam się ostrożnie, jeszcze nie świtało. Chciałam tylko zobaczyć co siostrą i wrócić do Domino. Całe stado było pogrążone w śnie, przechodząc obok koni, bałam się że któryś się obudzi, zerkałam wciąż w stronę Domino, upewniając się że jest blisko. Doszłam do siostry, spała, wydając z siebie dźwięki przy oddychaniu, a dokładniej świsty, Skuliłam uszy, popłakałam się cicho. Przez kilka minut stałam tak nad nią.
- Przepraszam... - szepnęłam, gdybym wtedy z nimi nie poszłam, nic by się nie wydarzyło, ale ja zawsze musiałam się tak bać... Zawróciłam już po woli, uważając żeby kogoś nie obudzić. Zagapiłam się jeszcze na Leona i Marcelle, wydawali się szczęśliwi, spali wtuleni w siebie, może i ja z Domino mam szanse na szczęście? Już przecież sprawił mi radość. Odwróciłam głowę, niemal wpadłam na kogoś, a dokładniej na Dolly, która teraz stała przede mną. Chciałam ją ominąć, ale stawała mi na drodze, chciałam krzyknąć, ale nie zdołałam wydobyć z siebie głosu. Zadrżałam cała, widząc jej spojrzenie i na dodatek dziwnie milczała, o dziwo nawet się nie uśmiechnęła. Co było do niej nie podobne. Teraz jeszcze bardziej obawiałam się co mi zrobi, spojrzałam w stronę Domino, spał. A ona już złapała mnie za grzywę ciągnąc za sobą.
- Dokąd mnie prowadzisz? - wydusiłam coś z siebie, tak cicho że sama niemal nie usłyszałam własnego głosu.
- Proszę zostaw mnie... - wymamrotałam, szłyśmy do lasu. Czekałam aż się zaśmieje, żeby upewnić się że to kolejny z jej chorych żartów, ale to nie nastąpiło. Spróbowałam się wyrwać, wtedy jeszcze bardziej mnie szarpnęła, nogi przez chwilę mi zdrętwiały ze strachu. Zatrzymałyśmy się obok drzew z połamanymi gałązkami. Rzuciła mnie niespodziewanie na ziemie, po czym już się zaśmiała, ale jakoś inaczej, jakoś tak sztucznie.
- Pamiętasz jak miałaś nauczyć mnie śpiewać? Poczwareczko... - nacisnęła na ostatnie słowo, okrążając mnie.
- Zrób to teraz... Śpiewaj! - kopnęła mnie w brzuch: - Śpiewaj! Już! - czułam jak oplata mnie jakaś siła, nie mogłam się poruszyć, oddychać, wszystko zabolało mnie przeraźliwie, nie mogłam krzyczeć. Czułam jak ściska mnie tak jakby miała mi pęknąć czaszka i wszystko w środku. Dolly zaśmiała się złowrogo.
- Nie chcesz śpiewać? To mówić też nie będziesz! - ta niewidzialna energia podniosła mi głowę, tak wysoko że gdyby ugiąć ją jeszcze do tyłu, mogłaby mi ją złamać. Załkałam, dusząc się przy tym. W nocy było na tyle cicho że bez problemu usłyszałam wołania Domino, przez co łzy poleciały mi jeszcze bardziej. Co jeśli ona mu coś zrobi? Dolly złapała jedną z ułamanych gałęzi w pysk i wepchała mi ją w gardło, zabolało tak mocno że przez chwilę straciłam przytomność. Jak się ocknęłam ona zachowywała się już jak zwykle śmiejąc się głupio. Dusiłam się, na dodatek krew spływała mi do gardła.
- Teraz już mi lepiej... O wiele - jednym ruchem wyjęła tą gałąź, zadając mi przy tym ból, krzyknęłam przez co ból był podwójny, na dodatek mój głos się zniekształcił i ściszył.
- Wybacz poczwareczko.. Sama się prosiłaś... - zaśmiała się, idąc w swoją stronę. Minęło kilkanaście minut nim Domino mnie znalazł.
- Łza... - wybiegł za drzew, krztusiłam się krwią, patrząc na niego z spływającymi z oczu łzami.
- Kto ci to zrobił? - spytał kucając przy mnie na przednich nogach.
- Ni... - zakrztusiłam się, dodatkowo czując rwący ból, nie mogłam mu odpowiedzieć, za bardzo bolało. Chyba uszkodziła mi krtań, bo dodatkowo mój głos był zniekształcony... Cały pysk miałam już zalany krwią, wciąż musiałam ją wypluwać, by móc oddychać.
Domino (loveklaudia) dokończ
Ból przeszłości cz.17 - Od Felizy, Shanti, Szafira
Od Felizy
Obserwowałam klaczkę, długo dochodziła do siebie, być może przesadziłam z ziołami, ale musiałam mieć pewność że niczego po nich nie pamięta. Leżała przy mnie osowiała, traciłam już cierpliwość.
- Czemu tak milczysz, co? - spytałam łagodnie, po raz kolejny ją zagadując. Nie potrzebie przepędziłam Rosite, mogłabym ją wykorzystać, o ile dałoby się ją namówić do współpracy. Po kolejnych minutach ciszy, podniosłam się nerwowo: - Co ci jest?! - szarpnęłam ją, by w końcu się odezwała. Skuliła się, tupnęłam nerwowo kopytem: - Co robiłaś w tych górach, pamiętasz? - nie mogła się dowiedzieć tego co jej zrobiłam, dlatego nie mogłam jej wszystkiego powiedzieć wprost i od razu. I to jeszcze bardziej mnie wyprowadzało z równowagi. Pokiwała przecząco głową.
- Wiesz kim jestem?
Znów kiwnięcie na nie, najwyraźniej sprawdzała moją cierpliwość, miałam nadzieje że nie jest niemową, nie odezwała się jeszcze do mnie ani razu. Musiałabym szukać innej klaczki na jej miejsce.
- Straciłaś pamięć? - w końcu przeszłam do rzeczy, okrążając ją na około. Przytaknęła, z łzami w oczach.
- Nie płacz... - podniosłam jej łebek: - Uderzyłaś się w głowę, to pewnie przez ten cios... - przytuliłam ją do siebie.
- Jestem twoją mamą, wiesz? A ty masz na imię Dolly... - mówiłam.
- Nie chciałam krzyczeć... Ale zupełnie cię nie poznaję, nie jesteś taka strachliwa - szturchnęłam ją by na mnie spojrzała: - Ani cicha... Powiedź coś, skarbie... - wczuwałam się, mimo że ona zupełnie nie przypominała mi córki, ani z wyglądu, ani z zachowania... Ale nauczy się, ja ją nauczę...
- Dolly... Powiedź coś... - powtórzyłam, uparta była, a może mnie oszukiwała, a te zioła nie zadziałały? To było możliwe. I mogłam to tylko sprawdzić w jeden sposób. Zabrałam ją z powrotem w góry, prowadząc do jednej z grot, tam ukryłam resztkę ziół, wzięłam je w pysk podchodząc do małej, nie przestraszyła się, więc mój plan się powiódł. Następnie poszłyśmy nad wodospad, nikogo tam nie było. W końcu.
- Spójrz... - pokazałam jej własne odbicie, podeszła do wody patrząc na nią długo.
- Nie poznajesz prawda? Jakby zupełnie to nie byłaś ty... W praktyce to nie jest twoje ciało, bo ty umarłaś - przerwałam gdy wbiła we mnie przerażone spojrzenie, nie wywarło to na mnie żadnego wrażenia.
- I podobnie jak ja narodziłaś się na nowo, musimy udawać kogoś kim nie jesteśmy, to ważne... Mówią ci Czenzi, a mi Ignis... - nie zamierzałam zdradzić jej prawdziwego imienia, nie teraz.
- Nie... Nie rozumiem... - odezwała się cicho. Nareszcie. Uśmiechnęłam się lekko, z zadowolenia.
- Tak jak mamusia, czyli ja... Wyglądasz inaczej, ale to niczego nie zmienia, w środku jesteś nadal taka sama - wytłumaczyłam.
Od Shanti
Nie przespałam całej nocy, jak tylko dowiedziałam się że Snow'owi uciekła Czenzi, mimo że Saf uspokoiła mnie że mój ukochany jej szuka, to i tak się o nią bałam. Mogłam nie pomagać Szafirowi, a lepiej zająć się klaczką, jak obiecałam jej i sobie.
Zaczął się ranek, wcześniej przeczekałam już całą noc w jaskini, miałam dość, wyszłam. Sama szukając Czenzi i Snow'a. Szło mi trochę nieudolnie, zwłaszcza że nadal nie nauczyłam się chodzić z pomocą sztucznej nogi. Na dodatek spadł śnieg, co jeszcze bardziej mi to utrudniało.
- Mamo... Znalazłam Czenzi! - przybiegła Safira, minęła godzina, a dopiero co odeszłam kawałek od jaskini.
- Gdzie?
- Na łące... Jest z jakąś klaczą... - mała próbowała mnie podeprzeć, trochę pomogła mi iść, ale nie wiele. Na miejsce dotarłyśmy w kolejną godzinę.
- Czenzi... Martwiłam się o ciebie - mała pasła się swobodnie obok koni, nie sądziłam że tak szybko jej się polepszy: - Snow nie chciał ci zrobić krzywdy. Dlaczego uciekłaś? - podeszłam bliżej niej, ostrożnie, aby się nie przewrócić. Spojrzała na mnie pytająco. Spuściła lekko głowę, przyglądając się mojej sztucznej nodze, jakby widziała ją pierwszy raz.
- Mamo... - Saf szturchnęła mnie lekko: - To ta klacz... - wskazała łbem w stronę nieznajomej, a raczej znajomej z widzenia, nie często ją widywałam w stadzie, zwykle była po za nim. Jadła trawę, jakby zamyślona.
- No nic... Chodźmy... - uśmiechnęłam się do małej, by się nie bała, uciekła niespodziewanie, prosto pod nogi tamtej klaczy, która uniosła łeb patrząc w naszą stronę.
- Pewnie chcesz zabrać klaczkę? - zasłoniła ją przednimi nogami, stając mi na przeciw: - Ze mną będzie jej lepiej niż z tobą.
- Co to znaczy? - spytałam z lekka wyprowadzona z równowagi, klacz nie wyglądała na zbyt miłą, patrzyła na mnie z wyższością i zadzierała głowę.
- To że ja się nią będę teraz opiekowała - mówiła zupełnie bez jakiegokolwiek okazywania uczuć.
- Nie jesteś trochę za młoda?
- Wiek nie ma znaczenia.
- Nawet nie spytałaś czy możesz ją zabrać, jak na razie ja jestem za nią odpowiedzialna - wyjaśniłam spokojnie.
- Ty? Nie mało ci źrebiąt?
- Oddaj mi ją...
- Dlaczego w takim razie się przed tobą chowa? - spojrzała na mnie podejrzliwie, powiedziała to na tyle głośno że kilka koni popatrzyło w naszą stronę.
- Ona... - nie chciałam jej tego wyjaśniać tak przed wszystkimi: - Jest chora, miewa napady paniki... - szepnęłam.
- A może to ty jesteś chora? Na dodatek nie masz nogi i co? Ja jestem gorsza od ciebie? Nie mogę się zająć osieroconą klaczką? Tylko dlatego że jestem za młoda?
Wszyscy już na mnie dziwnie patrzyli, nie byłam pewna czy mam się zgodzić, zresztą przywiązałam się już do Czenzi, nie chciałam jej oddawać byle komu.
- Może... Niech ona sama zdecyduje...
- Dobrze - klacz odsłoniła małą, odsuwając się w bok. Miałam nadzieje że Czenzi wróci do mnie, nie byłam pewna co czeka ją u tej klaczy.
- Czenzi... - zwróciłam się do niej niepewnie: - Wolisz zostać z nią czy ze mną? Zastanów się dobrze, maleńka... - najlepiej bym ją zabrała ze sobą, ale nie mogłam tak po prostu jej zmusić.
Mała znów się schowała za klaczą, z łzami w oczach, miałam wrażenie że wszyscy myślą teraz że coś jej zrobiłam, to by tłumaczyło ich wzrok. Najwyraźniej klaczka już zdecydowała.
- Jeśli zrobisz jej krzywdę... To o wszystkim poinformuje przywódców - ostrzegłam, doznałam zawodu, ale nie chciałam tego okazywać: - Mam nadzieje że będzie z tobą szczęśliwa... Dbaj o nią... - dodałam już ciszej, odchodząc po woli, z zdołowaną miną, zawiodłam, a tak chciałam pomóc tej klaczce.
- Mamo... - Safira ruszyła za mną.
- Saf, wiesz może gdzie jest Azura?
Od Felizy
Uśmiechnęłam się zwycięsko, odwracając głowę, tylko po to żeby nie widzieli tego inni. Trąciłam małą pyskiem: - Idziemy...
Odprowadziłam ją na ubocze, tam się zatrzymałyśmy, położyła się w śniegu, patrząc na ziemie.
- Dobrze się spisałaś - pochwaliłam ją.
Spojrzała na mnie z łzami w oczach, ten jej wzrok, zupełnie inny i obcy, musiałam to zignorować, przyzwyczaję się, a jak zawiedzie...
- Ja chyba ją pamiętałam.. Tą klacz... Ale nie wiem... - wymamrotała.
- To normalne że ją pamiętasz, mieszkamy w stadzie, widujesz konie na co dzień, a ona... Zajmowała się tobą przez jakiś czas, ale w końcu cię odnalazłam... - nakłamałam jej, kryjąc się z gniewem. Tak szybko skojarzyła tamtą. I znów cisza.
- Masz ochotę się powygłupiać?
Zaprzeczyła kiwnięciem głowy, przewróciłam oczami, kładąc się przy niej: - A może chcesz pobawić się z innymi źrebakami? Długo już tego nie robiłaś.
Zatrzęsła się nagle cała: - Ni... Nie... Nie chcę... - wyjąkała, zamykając oczy.
- Coś cię boli?
- Widziałam ciała... - zadrżała. Najwyraźniej przypomniała sobie coś, użyłam za mało ziół, ale większa dawka mogłaby ją zabić.
- Jak to?
- Ta... Tata... ich... ich... - zapłakała, tuląc się do mnie, zacisnęła mocniej oczy, poczułam się nieco nieswojo.
- Mamo, boję się go... - mamrotała. Odepchnęłam ją od siebie i odeszłam zagniewana. Nie nadawała się zupełnie na moją Dolly.
- Mamo! - pobiegła za mną, zaskoczona spojrzałam jak kurczowo trzyma się mojej grzywy. Musiała sobie przypomnieć tylko jedno zdarzenie, inaczej nie nazwałaby mnie tak. Nagle odezwał się we mnie już dawno uśpiony instynkt macierzyński. Nie umiałam jej odepchnąć od siebie...
- Już dobrze, tata nie zrobi ci krzywdy... Nie ma tu go i już nie wróci - przysunęłam ją bliżej siebie, sama nie wierzyłam że to robię. To był zły materiał na zastępowanie córki, powinnam ją porzucić i poszukać innego źrebaka, albo odpuścić... To wszystko i tak było żałosne...
- Pokaże ci góry, często tam wędrowałyśmy... - "wraz z Dolly" dokończyłam sobie w myślach. Głupie uczucia, rozpacz, tęsknota, w ogóle nie powinnam mieć z nimi styczności, powinny być mi obce. Odwróciłam na chwilę głowę, jakby kierowana przeczuciem. Dolly... Ta prawdziwa, dzieliło nas kilkanaście kroków, akurat przeszła tędy niczego nie świadoma. Westchnęłam ciężko, dlaczego nie była taka jak dawniej? To że żyła i to jaka była jeszcze bardziej bolało, niż jej śmierć. Powędrowałam znów wzrokiem na Czenzi, chowała się za mną.
- Przypomniałaś sobie tylko to? - spytałam dla pewności, idąc w swoją stronę, jeszcze oglądałam się za siebie. Dolly musiała coś kombinować, znów w coś się wpakuje i wyjdzie z tego cało, bo nic nie może się jej stać. Była silniejsza ode mnie, stała się zagrożeniem... Własna córka mogłaby chcieć mnie zabić, bo głupia zdecydowałam się odrodzić jako córka Hiry... Czenzi nagle krzyknęła, schowała się pode mną. Zobaczyłam ciało, karej klaczy, właściwie to czarnej, mrocznej klaczy. Jej duch stał nad nim. Mała dygotała cała pod moimi nogami.
- Zostań tutaj... - kazałam jej, idąc na przód.
- Pomóż mi... - duch odezwał się do mnie, zignorowałam go, udając że go nie dostrzegam.
- Widzisz mnie? - pojawiła się przede mną, odwróciłam wzrok w inną stronę, przyglądając się ciału. Mogłam ją pochłonąć, ale nie potrzebowałam energii od byle ducha, nie warta była zachodu. W oddali był jakiś ogier, błądził po tych górach biegając jak oszalały.
- Szafir...
- Co? - tym razem się wydałam.
- Słyszysz mnie?
- Głupio pytasz... Kim on jest?
- Pomagał mi... Proszę przekaż mu...
- Cicho - przerwałam jej: - Wyjaśnijmy sobie coś, ja nie pomagam duchom - od razu przypomniałam sobie matkę, tą pierwszą klacz, Melindę, którą nazwałam mamą. Ogarnął mnie gniew, spojrzałam na ducha nienawistnie i już chciałam ją pochłonąć, popatrzeć jak cierpi, ale ten Szafir musiał tu przybiec.
- Widziałaś... Damu... - umilkł patrząc zaszokowany na ciało klaczy. Zjedzone w połowie i zabite przez drapieżnika.
- Tak miała na imię? - spytałam ogiera, stał jak słup. A ja musiałam znów się opanować. Zaczął do niej bardzo wolno podchodzić.
- Tak, ona nie żyję - powiedziałam bez emocji, przypuszczając że nie chciał temu wierzyć co widzi, typowa reakcja. Ja też nie chciałam uwierzyć że Dolly... Umarła, a potem...
- Mamo... - zawołała Czenzi, płacząc i kryjąc się za skalną ścianą. Przewróciłam oczami, co ja wyprawiam? Co próbuje zrobić? Nie zwariuje przez utratę córki, nie ja... Pora zamknąć ten rozdział, zapomnieć o jej istnieniu... Jak o wszystkich których straciłam.
- Nie możliwe... - ogier zatrzymał się w połowie drogi do zwłok.
- Szafir... - duch klaczy próbował go dotknąć, chyba nie bardzo rozumiała sytuacje w jakiej się znalazła.
- On cię nie widzi i nie czuję... - odezwałam się do niej szorstko, Szafir spojrzał na mnie.
- Ona... Tu jest?
- Tak... - zaskoczyło mnie że tak łatwo się zorientował i uwierzył.
- Powiedź... Powiedź jej że ja... Zawiodłem...
- A co otrzymam w zamian?
- Co tam chcesz...
- Chcę źrebaka, własnego... - to pozwoli mi zapomnieć o Dolly.
- W sensie?
- Chcę zajść w ciąże...
- Ze mną? - cofnął się do tyłu, z pytającym spojrzeniem, cały pobladł.
- A widzisz tu kogoś innego? Zostaniemy parą, wychowamy źrebaka, trudne? Na pewno łatwiejsze od rozmowy z duchem - zbliżyłam się do niego.
- Oszalałaś!?
- Możliwe... - parsknęłam zezłoszczona z własnej głupoty i desperacji: - Będziesz tylko udawał że ze mną jesteś, potrzebuje źrebaka i to od zaraz...
- Jesteś za młoda... Przygarnij sobie jakieś czy coś...
- Nie chcę obcego! - krzyknęłam, widząc jak Czenzi ucieka, coś jakby to mnie zabolało, ale szybko zaprzeczyłam temu, denerwując się jeszcze bardziej.
- Nie powinienem był ci wierzyć... Wcale jej nie widzisz, bo duchy nie istnieją, tylko tak sobie wgadałem, że jest inaczej...
- Chcesz dowodu?
- Zapomnij o tym co mówiłem! Ta śmierć mną nagle wstrząsnęła i... Muszę iść... - odbiegł, ruszyłam za nim stając mu na drodze, musiał się zatrzymać. Nie miałam zamiaru dać się tak potraktować. Ogier był już cały blady.
- Nie widziałeś nigdy zwłok?
- Widziałem i to nie raz... Jakoś to będzie - drugie zdanie powiedział jakby do siebie, wzdychając z trudem.
- Nie chciałeś by umarła? Trzeba było lepiej jej pilnować.
- Czenzi... - obejrzał się za siebie: - Chwila, widziałem ją tu - był chyba jakiś rozkojarzony, albo starał się zmienić temat: - Gdzie jest?
- W takiej chwili obchodzi cię jakaś klaczka?
- Mów gdzie jest! - zdenerwował się.
- Damu cierpiała - zmieniłam temat, by go bardziej pogrążyć: - Spójrz na jej obrażenia - odwróciłam głowę w stronę zwłok, słysząc jak Szafir runął na ziemie.
Od Szafira
Nie, nie, nie, tylko nie to... Karyme nie mogło się udać jej zabić, nie... Nie ona, nie mogła być morderczynią, po prostu nie mogła! Nie umiałem tego nawet przyjąć do świadomości. Moja przyjaciółka... Wszystko tak dobrze się układało, Damu przeżyła, razem z Nirmeri jej pomagaliśmy, jej ranny miały się zagoić, Karyme miała wrócić, miały się jakoś pogodzić, przeprosić, tak to sobie wyobrażałem, ale Damu już nie żyła... I jeszcze jakaś klacz złożyła mi dziwną propozycje za rozmowę z duchem Damu... Kompletnie zdezorientowany, musiałem jakoś zachować się świadomie i wybić tamtej to z głowy. Ten duch... Chciałbym w to wierzyć, nawet wierzyłem przez chwilę, ale jeśli to by była prawda to spotkałbym rodziców, nie? Sam już nie wiedziałem... Świat mi się przewrócił do góry nogami i to dosłownie, bo przez nadmiar wrażeń w końcu kompletnie odleciałem, mdlejąc.
Ocknąłem się nie miałem pojęcia kiedy, ale przez mgłę widziałem już znajomą sylwetkę: - Karyme... Co ty zrob... - zamilkłem, gdy okazało się że to nie ona, tylko jej matka. Tak mi ją przypominała, a może to dlatego że nie pamiętałem już kiedy ostatni raz ją widziałem.
- Wybacz... To moja wina - Nirmeri odezwała się zapłakana. U Rosity nie miałem już czego szukać, miała tego swojego Pedro, więc mi została Karyme... Tylko że na razie mogłem za nią sobie potęsknić, nic więcej.
- Kompletnie się na tym nie znam... - łkała Nirmeri, upadła przede mną, poderwałem się z ziemi, z lekka wystraszony.
- Spokojnie...
- Zostaw mnie! - odsunęła się ode mnie: - To moja wina... - załkała znowu: - Ja tak na prawdę nic nie zrobiłam...
- Jak to nic? Pomogłaś jej... Próbowałaś. To też się liczy.
- To Dika...
- Co?
- Dika, ona wiedziała jak pomóc i przekazała mi co mam robić, dała lekarstwo...
- Dika? Kto to jest?
- To... Ptak... - skuliła uszy: - Wyjątkowy ptak, moja przyjaciółka.
- Towarzysz w sensie? Sam też zawsze chciałem go mieć, jak tylko o nim usłyszałem, ale jakoś zwierzęta muszą mnie nie lubić - zażartowałem, po co miałbym napinać jeszcze bardziej i tak złą, i ponurą atmosferę. Nirmieri spojrzała na mnie pytająco.
- Ty nie wiedziałaś? - zgadywałem.
- To wam nie przeszkadza?
- Ptak? Nie, niektórzy przyjaźnią się... Z tygrysami - miałem na myśli zastępce. To był najlepszy przykład na to że można tu przyprowadzać przyjaciela innego gatunku, o ile nie zjedzą nikogo.
- No to chodźmy ją poznać, może ona coś pomoże z rodzeństwem Damu - najgorsze chwilę były już za mną, trudno... Nie zwrócę jej życia, nie chciałem nawet się oglądać za zwłokami.
- Widziałaś tu jakąś klacz? - spytałem ją w drodze, jakoś tak nie było jej słychać, obejrzałem się za siebie.
- Nirmeri, wstawaj... - musiałem się do niej cofnąć, bo nadal leżała na ziemi. Podniosła się patrząc tam, gdzie wolałbym nie spojrzeć, na zwłoki Damu.
- Na prawdę jestem aż tak głupia? - spytała samej siebie.
- Każdemu zdarza się popełnić błąd, chodź... Z czasem zapomnimy oboje... Może nawet jest jej tam lepiej.
- Myślisz?
- Nie wiem - uśmiechnąłem się słabo, ruszyliśmy razem, nie wspomniałem już słowem o tamtej dziwnej klaczy, choć zastanawiała mnie ona.
Od Felizy
Zostawiłam Szafira samego, nie obchodziło mnie co się z nim stanie. Czenzi też powinna mnie nie obchodzić. A mimo wszystko przechodząc obok niej, zatrzymałam się i zawróciłam.
- No chodź... - "pocieszymy się na wzajem" pomyślałam dalej, kładąc się obok, sama się do mnie wtuliła, nim zrobiłam to ja. Dziwne uczucie mi towarzyszyło, tak przy niej, nie to samo co przy Dolly, ale podobne. Teraz już nie było sensu jej oddawać, a próbować by stała się taka jak Dolly kiedyś, też nie było sensu. Zwłaszcza że po jakimś czasie przypomni sobie wszystko co zapomniała na skutek ziół. Nie mogły działaś wiecznie. Czemu się dziwiłam? Ja zawsze pakowałam się w kłopoty. To nic że moje imię znaczyło "szczęście", to tylko głupi żart od losu... Położyłam głowę na ziemi, chciałam spać. Nim zamknęłam oczy gdzieś w oddali zabrzmiał czyiś krzyk, Czenzi o dziwo się nie wystraszyła, przysypiała. A krzyk był coraz wyraźniejszy, aż zobaczyłam przed sobą ducha klaczy, którego jęki doprowadziły mnie do szału. Nim do niej podeszłam zagniewana, zniknęła. Musiała dostrzec że jestem demonem i uciec. Klaczka nie zauważyła mojego braku obok, a nawet jakby zauważyła i się wybudziła nic by jej się przecież nie stało, co się tak o nią martwiłam? To obce źrebie, zupełnie obce... Poszłam śladami ducha, puki go wyczuwałam, był dosyć świeży, pewnie jeszcze przeżywał własną śmierć, gdy była ona gwałtowna, a nieraz się zdarzało, to takie duchy miały najwięcej energii. Martwa klacz doprowadziła mnie aż do Rosity. Ciekawe. Krążyła wokół niej, do puki mnie nie zauważyła. Zniknęła. Rosita nie była tu sama, ale z Pedro, oboje spali, chyba odsypiali noc, skoro był środek dnia. Chciałam tylko przejść podążając śladami ducha, ale tak jak przeczuwałam, obudziłam ją. Nie mogłam choć raz przejść nie zauważona?
- Ignis, co tu robisz? - skrzywiła się lekko, o co jej chodziło? Za chwilę zresztą miałam się dowiedzieć.
- To tylko kolejny przypadek, naszego mijania się ze sobą - parsknęłam, chcąc odejść, ale zatrzymały mnie jej ciche jęki i zwijanie się z bólu.
- Coś cię boli? - spojrzałam na nią badawczo, chyba na prawdę miałam racje i Bilberry jej coś uszkodził. Podkurczała tylne nogi, dosyć mocno.
- Nie... - zacisnęła zęby.
- Jasne - powiedziałam ironicznie: - Niech zgadnę, zbliżyliście się do siebie najbliżej jak się da? - zerknęłam na śpiącego Pedro. To było oczywiste, co by innego robili w nocy?
- Idź stąd... - zdenerwowałam ją, bo aż spojrzała na mnie krzywo, uśmiechnęłam się złośliwie, za chwilę przypominając sobie że tak zachowywała się Hira, dawno temu w stosunku do mnie, kiedy to jeszcze nie byłam jej córeczką. Zignorowałam to, unikałam jej tematu jak ognia, bo sama już nie wiedziałam czy jej nienawidzić czy jednak... Jasne że nienawidzić, zabiła mi córkę, pożałuje tego... Jak tylko będę gotowa.
- Pewnie wtedy byłaś zbyt podekscytowana by odczuwać ból, co?
- Daj mi spokój! - krzyknęła, podnosząc się z ziemi, nogi jej się ugięły. Swoimi krzykami obudziła Pedro.
- Znów ty? Śledzisz nas? - zmierzył mnie wzrokiem.
- Niby po co? - poszłam sobie dalej, duch już był bardzo daleko stąd, nie miałam zamiaru dłużej się bawić w śledzenie go. Zawróciłam do Czenzi, omijając tamtą parkę, choć miałam ochotę na złośliwości, ale Rosita będzie mi może kiedyś potrzebna... Ten duch, musiał celowo mnie tam zaprowadzić, głupi to by był przypadek, gdyby tak nie było. Na pewno miał w tym jakiś cel...
Wróciłam, a mała zniknęła. Musiała się obudzić, nie przejęłam się tym zbytnio, przywołałam dwójkę demonów nakazując im ją znaleźć. W ten sposób dowiedziałam się czego chciał tamten duch, opętał Czenzi i zaprowadził ją do jakiegoś miejsca, o którym demony nie chciały mi udzielić żadnych informacji, ktoś tam na mnie czekał, ktoś kogo się bały. Hira? Nie trudno zgadnąć. Tylko jak zmusiła do współpracy tego ducha? Nie widziała ich... Ale na pewno coś wymyśliła by tylko mnie zobaczyć, znaczy usłyszeć, teraz już nie mogła korzystać z zmysłu wzroku. Zaśmiałam się, miało wyjść złowrogo, a wyszło bardziej gorzko, jakbym tego żałowała. Zdenerwowana poszłam po prostu w tamto miejsce, gdzieś w lesie, demony zaprowadziły mnie tam w błyskawicznym tempie, zmuszając do biegu. Po czym od razu uciekły.
- Pewnie to pójdzie na mnie... - parsknęłam, biorąc ranną Czenzi na grzbiet: - Może byś tak wyszła co? - rozejrzałam się, przeczesując wszystkie drzewa wokół złowrogim spojrzeniem.
- Córeczka Hiry - zaśmiał się ktoś kpiąco, ten głos, wydał mi się znajomy, bo taki był.
- Czego chcesz? - spojrzałam na nią krzywo... Na Dolly, nie było to przyjemne, ale nie mogłam się przed nią zdradzić... Była nieprzewidywalna i w połowie obca... Już nie taka jak dawniej, co zabolało mnie najbardziej. Jej oczy straciły dawny błysk, niewinność, kolor... Teraz były podobne do moich...
- Co tam słychać u twojej mamusi? - okrążyła mnie, śmiejąc się nieustanie: - Na pewno za tobą tęskni...
- Nie twoja sprawa - odwróciłam od niej łeb, przybierając ignorującą sylwetkę.
- Już nie długo nie będzie musiała... Zrobimy jej prezent - spojrzała na mnie nienawistnie, podchodząc od przodu, tak blisko że ciężko było mi ją zignorować.
- Nie będę się bawiła w twoje chore gierki - już myślałam że głos mi utknie w gardle. Dlaczego nie zabiłam jej po narodzinach, dlaczego musiałam ulec jakieś tam matczynej miłości?
- Nie musisz... Chciałam cię tylko dostarczyć w prezencie Hirze... Jako zwłoki - nagle rzuciła się na mnie z obsesyjnym śmiechem. Szybko się obroniłam, odpychając ją na tyle że upadła. Dolly ponownie zaatakowała, uderzyłyśmy się na wzajem. Nie zadałam jej pełnego ciosu, nie chciałam zranić, przy kolejnym kopnięciu pożałowałam tego.
Od Szafira
To milczenie ob drogę sprawiało że wciąż przychodziła mi na myśl Damu i widok jej zwłok. Aż się wzdrygnąłem, w końcu przerywając tą drażniącą ciszę: - Shanti wie o Dice?
- Powiedziałam tylko tobie... Bo jakoś tak... Bardziej ci ufam - wyjaśniła Nirmeri, unikając mojego wzroku.
- Dziwne nie? Ja też jakimś trafem ci tak po prostu z samego początku zaufałem... Normalnie jak zakochani - zażartowałem.
- Szafir co ty..
- To żart, uśmiechnij się trochę - sam się uśmiechnąłem, ale nie ona, patrzyła na mnie dziwnie, aż w końcu się odezwała.
- Jesteś dla mnie jak syn... Bo wierze że kiedyś ty i Karyme, będziecie razem, szczęśliwi - uśmiechnęła się lekko, przez chwilę nawet na mnie spojrzała.
- W sumie to masz rację... Mam taką potrzebę by się tobą opiekować i ci pomagać... Przy Shanti też... Może dlatego że... No, jestem sierotą, straciłem rodziców... Sam nie wiem...
- A może nie główkujcie tak nad tym - z góry zabrzmiał czyiś głos.
- To Dika? - spojrzałem na zataczającą nad nami koła srokę, Nirmeri przytaknęła, a ptak wylądował po tym na jej grzbiecie.
- Ja to Szafir - przedstawiłem się sroce.
Od Felizy
Dolly była już pod wpływem mocy, po woli traciła panowanie nad sobą, jej oczy aż żarzyły krwistą czerwienią. Pierwszy raz chyba się zdenerwowała. Moje ciosy na nic się zdały, na dodatek nie walczyłam normalnie, uważałam na nią. Jak głupia, przecież jej każde nawet draśnięcie znikało, w przeciwieństwie do mnie. Demony nie chciały się nawet pojawić, gdy je wzywałam. Dolly zadała mi mnóstwo ran, miałam już dość udawania, tej całej walki. Na moje życzenie skończyła się, kiedy córka powaliła mnie na ziemie i przytrzymała niemal wbijając do podłoża. Miałam zbyt dużo obrażeń, by stawiać jej dalej opór.
- Co się stało? - naśmiewała się ze mnie: - Czyżbyś przegrała? Jak to się stało? Przecież walczysz lepiej ode mnie... - śmiała się, kontem oka patrząc na nieprzytomną Czenzi.
- Ostatnie życzenie?
Ignorowałam ją, całe ciało już mnie bolało, nie mogłam skorzystać z mocy demonów, wszelkie duchy pouciekały.
- Nie? - zeszła ze mnie, podchodząc do klaczki, nie miałam sił by się podnieść, byłam wściekła, że tak łatwo dałam się oszukać własnej córce i że to ona jest teraz silniejsza ode mnie.
- A może chcesz się z nią pożegnać? Co? - śmiejąc się podniosła małą. Nie zrobiło to na mnie wrażenia, kiedy ciało klaczki zaczęło się wykrzywiać, a jej skóra pękać, pod wpływem tych nienaturalnych ruchów.
- Chcesz, to ją zabij... - przewróciłam oczami: - Nic dla mnie nie znaczy - nagięłam lekko prawdę, oszukując nie tylko ją, ale też samą siebie.
- Nie? Jesteś pewna? - zmierzyła mnie wzrokiem: - Pożałujesz tego co zrobiła twoja matka! - wrzasnęła na cały las, aż zabolało mnie w uszach, miała nienaturalnie donośny głos. Spłoszył on wszystkie ptaki z drzew.
- Będę oryginalniejsza od niej... - zaśmiała się psychopatycznie. Stanęła dęba, chwytając kilka gałęzi w pysk i uderzając nimi przednimi kopytami. Połamały się z trzaskiem.
- Zobaczymy po ilu wbitych gałązkach się wykrwawisz na śmierć - zachichotała, podchodząc do mnie.
- Dość Dolly! - odepchnęłam ją od siebie, podnosząc przy tym przód ciała i zaraz zderzając się nim z ziemią. Spojrzała na mnie jakoś inaczej, nie umiałam określić jak.
- Ma... Mamo? - uśmiechnęła się do mnie, momentalnie jej moc przestała działać. Przywołałam demony, skorzystałam z ich energii, aby uleczyć choć część ran, tak bym mogła wstać.
- Tęskniłam za tobą - chciała się do mnie wtulić, odepchnęłam ją, podnosząc się gwałtownie z ziemi. Odeszłam już kilka kroków od niej.
- Zaczekaj! Ja tak długo czekałam na twój powrót! - ruszyła za mną.
- Już nie jesteś moją córką, jesteś demonem - w gniewie łatwiej było mi to wyznać, nie chciałam nawet na nią spojrzeć.
- Tak jak ty, zrobiłam to dla ciebie mamo - podeszła do mojego boku.
- Nie masz już tych samych błękitnych oczu... Zmieniłaś się tak bardzo że ciężko mi cię poznać... Zostaw mnie w spokoju - ruszyłam dalej.
- Zrobiłam to dla ciebie! - uniosła głos, zaciskając zęby. Zostawiłam ją tam, biorąc po drodze Czenzi, wątpiłam że jej pomogę, ale przynajmniej pozbędę się ciała. Problem w tym że mała jeszcze żyła i czeka ją pewnie śmierć w męczarniach. Zrzuciłam ją na ziemie, była tak powykręcana że nie mogła nawet krzyczeć, czy otworzyć oczu, jedynie oddychała. Dolly zrobiła to celowo. Było nie możliwym by pomóc klaczce, tak więc ją porzuciłam. Wiedziałam że nie zniosę tu już chwili dłużej, nie po czymś takim, łatwiej będzie odejść...
Obserwowałam klaczkę, długo dochodziła do siebie, być może przesadziłam z ziołami, ale musiałam mieć pewność że niczego po nich nie pamięta. Leżała przy mnie osowiała, traciłam już cierpliwość.
- Czemu tak milczysz, co? - spytałam łagodnie, po raz kolejny ją zagadując. Nie potrzebie przepędziłam Rosite, mogłabym ją wykorzystać, o ile dałoby się ją namówić do współpracy. Po kolejnych minutach ciszy, podniosłam się nerwowo: - Co ci jest?! - szarpnęłam ją, by w końcu się odezwała. Skuliła się, tupnęłam nerwowo kopytem: - Co robiłaś w tych górach, pamiętasz? - nie mogła się dowiedzieć tego co jej zrobiłam, dlatego nie mogłam jej wszystkiego powiedzieć wprost i od razu. I to jeszcze bardziej mnie wyprowadzało z równowagi. Pokiwała przecząco głową.
- Wiesz kim jestem?
Znów kiwnięcie na nie, najwyraźniej sprawdzała moją cierpliwość, miałam nadzieje że nie jest niemową, nie odezwała się jeszcze do mnie ani razu. Musiałabym szukać innej klaczki na jej miejsce.
- Straciłaś pamięć? - w końcu przeszłam do rzeczy, okrążając ją na około. Przytaknęła, z łzami w oczach.
- Nie płacz... - podniosłam jej łebek: - Uderzyłaś się w głowę, to pewnie przez ten cios... - przytuliłam ją do siebie.
- Jestem twoją mamą, wiesz? A ty masz na imię Dolly... - mówiłam.
- Nie chciałam krzyczeć... Ale zupełnie cię nie poznaję, nie jesteś taka strachliwa - szturchnęłam ją by na mnie spojrzała: - Ani cicha... Powiedź coś, skarbie... - wczuwałam się, mimo że ona zupełnie nie przypominała mi córki, ani z wyglądu, ani z zachowania... Ale nauczy się, ja ją nauczę...
- Dolly... Powiedź coś... - powtórzyłam, uparta była, a może mnie oszukiwała, a te zioła nie zadziałały? To było możliwe. I mogłam to tylko sprawdzić w jeden sposób. Zabrałam ją z powrotem w góry, prowadząc do jednej z grot, tam ukryłam resztkę ziół, wzięłam je w pysk podchodząc do małej, nie przestraszyła się, więc mój plan się powiódł. Następnie poszłyśmy nad wodospad, nikogo tam nie było. W końcu.
- Spójrz... - pokazałam jej własne odbicie, podeszła do wody patrząc na nią długo.
- Nie poznajesz prawda? Jakby zupełnie to nie byłaś ty... W praktyce to nie jest twoje ciało, bo ty umarłaś - przerwałam gdy wbiła we mnie przerażone spojrzenie, nie wywarło to na mnie żadnego wrażenia.
- I podobnie jak ja narodziłaś się na nowo, musimy udawać kogoś kim nie jesteśmy, to ważne... Mówią ci Czenzi, a mi Ignis... - nie zamierzałam zdradzić jej prawdziwego imienia, nie teraz.
- Nie... Nie rozumiem... - odezwała się cicho. Nareszcie. Uśmiechnęłam się lekko, z zadowolenia.
- Tak jak mamusia, czyli ja... Wyglądasz inaczej, ale to niczego nie zmienia, w środku jesteś nadal taka sama - wytłumaczyłam.
Od Shanti
Nie przespałam całej nocy, jak tylko dowiedziałam się że Snow'owi uciekła Czenzi, mimo że Saf uspokoiła mnie że mój ukochany jej szuka, to i tak się o nią bałam. Mogłam nie pomagać Szafirowi, a lepiej zająć się klaczką, jak obiecałam jej i sobie.
Zaczął się ranek, wcześniej przeczekałam już całą noc w jaskini, miałam dość, wyszłam. Sama szukając Czenzi i Snow'a. Szło mi trochę nieudolnie, zwłaszcza że nadal nie nauczyłam się chodzić z pomocą sztucznej nogi. Na dodatek spadł śnieg, co jeszcze bardziej mi to utrudniało.
- Mamo... Znalazłam Czenzi! - przybiegła Safira, minęła godzina, a dopiero co odeszłam kawałek od jaskini.
- Gdzie?
- Na łące... Jest z jakąś klaczą... - mała próbowała mnie podeprzeć, trochę pomogła mi iść, ale nie wiele. Na miejsce dotarłyśmy w kolejną godzinę.
- Czenzi... Martwiłam się o ciebie - mała pasła się swobodnie obok koni, nie sądziłam że tak szybko jej się polepszy: - Snow nie chciał ci zrobić krzywdy. Dlaczego uciekłaś? - podeszłam bliżej niej, ostrożnie, aby się nie przewrócić. Spojrzała na mnie pytająco. Spuściła lekko głowę, przyglądając się mojej sztucznej nodze, jakby widziała ją pierwszy raz.
- Mamo... - Saf szturchnęła mnie lekko: - To ta klacz... - wskazała łbem w stronę nieznajomej, a raczej znajomej z widzenia, nie często ją widywałam w stadzie, zwykle była po za nim. Jadła trawę, jakby zamyślona.
- No nic... Chodźmy... - uśmiechnęłam się do małej, by się nie bała, uciekła niespodziewanie, prosto pod nogi tamtej klaczy, która uniosła łeb patrząc w naszą stronę.
- Pewnie chcesz zabrać klaczkę? - zasłoniła ją przednimi nogami, stając mi na przeciw: - Ze mną będzie jej lepiej niż z tobą.
- Co to znaczy? - spytałam z lekka wyprowadzona z równowagi, klacz nie wyglądała na zbyt miłą, patrzyła na mnie z wyższością i zadzierała głowę.
- To że ja się nią będę teraz opiekowała - mówiła zupełnie bez jakiegokolwiek okazywania uczuć.
- Nie jesteś trochę za młoda?
- Wiek nie ma znaczenia.
- Nawet nie spytałaś czy możesz ją zabrać, jak na razie ja jestem za nią odpowiedzialna - wyjaśniłam spokojnie.
- Ty? Nie mało ci źrebiąt?
- Oddaj mi ją...
- Dlaczego w takim razie się przed tobą chowa? - spojrzała na mnie podejrzliwie, powiedziała to na tyle głośno że kilka koni popatrzyło w naszą stronę.
- Ona... - nie chciałam jej tego wyjaśniać tak przed wszystkimi: - Jest chora, miewa napady paniki... - szepnęłam.
- A może to ty jesteś chora? Na dodatek nie masz nogi i co? Ja jestem gorsza od ciebie? Nie mogę się zająć osieroconą klaczką? Tylko dlatego że jestem za młoda?
Wszyscy już na mnie dziwnie patrzyli, nie byłam pewna czy mam się zgodzić, zresztą przywiązałam się już do Czenzi, nie chciałam jej oddawać byle komu.
- Może... Niech ona sama zdecyduje...
- Dobrze - klacz odsłoniła małą, odsuwając się w bok. Miałam nadzieje że Czenzi wróci do mnie, nie byłam pewna co czeka ją u tej klaczy.
- Czenzi... - zwróciłam się do niej niepewnie: - Wolisz zostać z nią czy ze mną? Zastanów się dobrze, maleńka... - najlepiej bym ją zabrała ze sobą, ale nie mogłam tak po prostu jej zmusić.
Mała znów się schowała za klaczą, z łzami w oczach, miałam wrażenie że wszyscy myślą teraz że coś jej zrobiłam, to by tłumaczyło ich wzrok. Najwyraźniej klaczka już zdecydowała.
- Jeśli zrobisz jej krzywdę... To o wszystkim poinformuje przywódców - ostrzegłam, doznałam zawodu, ale nie chciałam tego okazywać: - Mam nadzieje że będzie z tobą szczęśliwa... Dbaj o nią... - dodałam już ciszej, odchodząc po woli, z zdołowaną miną, zawiodłam, a tak chciałam pomóc tej klaczce.
- Mamo... - Safira ruszyła za mną.
- Saf, wiesz może gdzie jest Azura?
Od Felizy
Uśmiechnęłam się zwycięsko, odwracając głowę, tylko po to żeby nie widzieli tego inni. Trąciłam małą pyskiem: - Idziemy...
Odprowadziłam ją na ubocze, tam się zatrzymałyśmy, położyła się w śniegu, patrząc na ziemie.
- Dobrze się spisałaś - pochwaliłam ją.
Spojrzała na mnie z łzami w oczach, ten jej wzrok, zupełnie inny i obcy, musiałam to zignorować, przyzwyczaję się, a jak zawiedzie...
- Ja chyba ją pamiętałam.. Tą klacz... Ale nie wiem... - wymamrotała.
- To normalne że ją pamiętasz, mieszkamy w stadzie, widujesz konie na co dzień, a ona... Zajmowała się tobą przez jakiś czas, ale w końcu cię odnalazłam... - nakłamałam jej, kryjąc się z gniewem. Tak szybko skojarzyła tamtą. I znów cisza.
- Masz ochotę się powygłupiać?
Zaprzeczyła kiwnięciem głowy, przewróciłam oczami, kładąc się przy niej: - A może chcesz pobawić się z innymi źrebakami? Długo już tego nie robiłaś.
Zatrzęsła się nagle cała: - Ni... Nie... Nie chcę... - wyjąkała, zamykając oczy.
- Coś cię boli?
- Widziałam ciała... - zadrżała. Najwyraźniej przypomniała sobie coś, użyłam za mało ziół, ale większa dawka mogłaby ją zabić.
- Jak to?
- Ta... Tata... ich... ich... - zapłakała, tuląc się do mnie, zacisnęła mocniej oczy, poczułam się nieco nieswojo.
- Mamo, boję się go... - mamrotała. Odepchnęłam ją od siebie i odeszłam zagniewana. Nie nadawała się zupełnie na moją Dolly.
- Mamo! - pobiegła za mną, zaskoczona spojrzałam jak kurczowo trzyma się mojej grzywy. Musiała sobie przypomnieć tylko jedno zdarzenie, inaczej nie nazwałaby mnie tak. Nagle odezwał się we mnie już dawno uśpiony instynkt macierzyński. Nie umiałam jej odepchnąć od siebie...
- Już dobrze, tata nie zrobi ci krzywdy... Nie ma tu go i już nie wróci - przysunęłam ją bliżej siebie, sama nie wierzyłam że to robię. To był zły materiał na zastępowanie córki, powinnam ją porzucić i poszukać innego źrebaka, albo odpuścić... To wszystko i tak było żałosne...
- Pokaże ci góry, często tam wędrowałyśmy... - "wraz z Dolly" dokończyłam sobie w myślach. Głupie uczucia, rozpacz, tęsknota, w ogóle nie powinnam mieć z nimi styczności, powinny być mi obce. Odwróciłam na chwilę głowę, jakby kierowana przeczuciem. Dolly... Ta prawdziwa, dzieliło nas kilkanaście kroków, akurat przeszła tędy niczego nie świadoma. Westchnęłam ciężko, dlaczego nie była taka jak dawniej? To że żyła i to jaka była jeszcze bardziej bolało, niż jej śmierć. Powędrowałam znów wzrokiem na Czenzi, chowała się za mną.
- Przypomniałaś sobie tylko to? - spytałam dla pewności, idąc w swoją stronę, jeszcze oglądałam się za siebie. Dolly musiała coś kombinować, znów w coś się wpakuje i wyjdzie z tego cało, bo nic nie może się jej stać. Była silniejsza ode mnie, stała się zagrożeniem... Własna córka mogłaby chcieć mnie zabić, bo głupia zdecydowałam się odrodzić jako córka Hiry... Czenzi nagle krzyknęła, schowała się pode mną. Zobaczyłam ciało, karej klaczy, właściwie to czarnej, mrocznej klaczy. Jej duch stał nad nim. Mała dygotała cała pod moimi nogami.
- Zostań tutaj... - kazałam jej, idąc na przód.
- Pomóż mi... - duch odezwał się do mnie, zignorowałam go, udając że go nie dostrzegam.
- Widzisz mnie? - pojawiła się przede mną, odwróciłam wzrok w inną stronę, przyglądając się ciału. Mogłam ją pochłonąć, ale nie potrzebowałam energii od byle ducha, nie warta była zachodu. W oddali był jakiś ogier, błądził po tych górach biegając jak oszalały.
- Szafir...
- Co? - tym razem się wydałam.
- Słyszysz mnie?
- Głupio pytasz... Kim on jest?
- Pomagał mi... Proszę przekaż mu...
- Cicho - przerwałam jej: - Wyjaśnijmy sobie coś, ja nie pomagam duchom - od razu przypomniałam sobie matkę, tą pierwszą klacz, Melindę, którą nazwałam mamą. Ogarnął mnie gniew, spojrzałam na ducha nienawistnie i już chciałam ją pochłonąć, popatrzeć jak cierpi, ale ten Szafir musiał tu przybiec.
- Widziałaś... Damu... - umilkł patrząc zaszokowany na ciało klaczy. Zjedzone w połowie i zabite przez drapieżnika.
- Tak miała na imię? - spytałam ogiera, stał jak słup. A ja musiałam znów się opanować. Zaczął do niej bardzo wolno podchodzić.
- Tak, ona nie żyję - powiedziałam bez emocji, przypuszczając że nie chciał temu wierzyć co widzi, typowa reakcja. Ja też nie chciałam uwierzyć że Dolly... Umarła, a potem...
- Mamo... - zawołała Czenzi, płacząc i kryjąc się za skalną ścianą. Przewróciłam oczami, co ja wyprawiam? Co próbuje zrobić? Nie zwariuje przez utratę córki, nie ja... Pora zamknąć ten rozdział, zapomnieć o jej istnieniu... Jak o wszystkich których straciłam.
- Nie możliwe... - ogier zatrzymał się w połowie drogi do zwłok.
- Szafir... - duch klaczy próbował go dotknąć, chyba nie bardzo rozumiała sytuacje w jakiej się znalazła.
- On cię nie widzi i nie czuję... - odezwałam się do niej szorstko, Szafir spojrzał na mnie.
- Ona... Tu jest?
- Tak... - zaskoczyło mnie że tak łatwo się zorientował i uwierzył.
- Powiedź... Powiedź jej że ja... Zawiodłem...
- A co otrzymam w zamian?
- Co tam chcesz...
- Chcę źrebaka, własnego... - to pozwoli mi zapomnieć o Dolly.
- W sensie?
- Chcę zajść w ciąże...
- Ze mną? - cofnął się do tyłu, z pytającym spojrzeniem, cały pobladł.
- A widzisz tu kogoś innego? Zostaniemy parą, wychowamy źrebaka, trudne? Na pewno łatwiejsze od rozmowy z duchem - zbliżyłam się do niego.
- Oszalałaś!?
- Możliwe... - parsknęłam zezłoszczona z własnej głupoty i desperacji: - Będziesz tylko udawał że ze mną jesteś, potrzebuje źrebaka i to od zaraz...
- Jesteś za młoda... Przygarnij sobie jakieś czy coś...
- Nie chcę obcego! - krzyknęłam, widząc jak Czenzi ucieka, coś jakby to mnie zabolało, ale szybko zaprzeczyłam temu, denerwując się jeszcze bardziej.
- Nie powinienem był ci wierzyć... Wcale jej nie widzisz, bo duchy nie istnieją, tylko tak sobie wgadałem, że jest inaczej...
- Chcesz dowodu?
- Zapomnij o tym co mówiłem! Ta śmierć mną nagle wstrząsnęła i... Muszę iść... - odbiegł, ruszyłam za nim stając mu na drodze, musiał się zatrzymać. Nie miałam zamiaru dać się tak potraktować. Ogier był już cały blady.
- Nie widziałeś nigdy zwłok?
- Widziałem i to nie raz... Jakoś to będzie - drugie zdanie powiedział jakby do siebie, wzdychając z trudem.
- Nie chciałeś by umarła? Trzeba było lepiej jej pilnować.
- Czenzi... - obejrzał się za siebie: - Chwila, widziałem ją tu - był chyba jakiś rozkojarzony, albo starał się zmienić temat: - Gdzie jest?
- W takiej chwili obchodzi cię jakaś klaczka?
- Mów gdzie jest! - zdenerwował się.
- Damu cierpiała - zmieniłam temat, by go bardziej pogrążyć: - Spójrz na jej obrażenia - odwróciłam głowę w stronę zwłok, słysząc jak Szafir runął na ziemie.
Od Szafira
Nie, nie, nie, tylko nie to... Karyme nie mogło się udać jej zabić, nie... Nie ona, nie mogła być morderczynią, po prostu nie mogła! Nie umiałem tego nawet przyjąć do świadomości. Moja przyjaciółka... Wszystko tak dobrze się układało, Damu przeżyła, razem z Nirmeri jej pomagaliśmy, jej ranny miały się zagoić, Karyme miała wrócić, miały się jakoś pogodzić, przeprosić, tak to sobie wyobrażałem, ale Damu już nie żyła... I jeszcze jakaś klacz złożyła mi dziwną propozycje za rozmowę z duchem Damu... Kompletnie zdezorientowany, musiałem jakoś zachować się świadomie i wybić tamtej to z głowy. Ten duch... Chciałbym w to wierzyć, nawet wierzyłem przez chwilę, ale jeśli to by była prawda to spotkałbym rodziców, nie? Sam już nie wiedziałem... Świat mi się przewrócił do góry nogami i to dosłownie, bo przez nadmiar wrażeń w końcu kompletnie odleciałem, mdlejąc.
Ocknąłem się nie miałem pojęcia kiedy, ale przez mgłę widziałem już znajomą sylwetkę: - Karyme... Co ty zrob... - zamilkłem, gdy okazało się że to nie ona, tylko jej matka. Tak mi ją przypominała, a może to dlatego że nie pamiętałem już kiedy ostatni raz ją widziałem.
- Wybacz... To moja wina - Nirmeri odezwała się zapłakana. U Rosity nie miałem już czego szukać, miała tego swojego Pedro, więc mi została Karyme... Tylko że na razie mogłem za nią sobie potęsknić, nic więcej.
- Kompletnie się na tym nie znam... - łkała Nirmeri, upadła przede mną, poderwałem się z ziemi, z lekka wystraszony.
- Spokojnie...
- Zostaw mnie! - odsunęła się ode mnie: - To moja wina... - załkała znowu: - Ja tak na prawdę nic nie zrobiłam...
- Jak to nic? Pomogłaś jej... Próbowałaś. To też się liczy.
- To Dika...
- Co?
- Dika, ona wiedziała jak pomóc i przekazała mi co mam robić, dała lekarstwo...
- Dika? Kto to jest?
- To... Ptak... - skuliła uszy: - Wyjątkowy ptak, moja przyjaciółka.
- Towarzysz w sensie? Sam też zawsze chciałem go mieć, jak tylko o nim usłyszałem, ale jakoś zwierzęta muszą mnie nie lubić - zażartowałem, po co miałbym napinać jeszcze bardziej i tak złą, i ponurą atmosferę. Nirmieri spojrzała na mnie pytająco.
- Ty nie wiedziałaś? - zgadywałem.
- To wam nie przeszkadza?
- Ptak? Nie, niektórzy przyjaźnią się... Z tygrysami - miałem na myśli zastępce. To był najlepszy przykład na to że można tu przyprowadzać przyjaciela innego gatunku, o ile nie zjedzą nikogo.
- No to chodźmy ją poznać, może ona coś pomoże z rodzeństwem Damu - najgorsze chwilę były już za mną, trudno... Nie zwrócę jej życia, nie chciałem nawet się oglądać za zwłokami.
- Widziałaś tu jakąś klacz? - spytałem ją w drodze, jakoś tak nie było jej słychać, obejrzałem się za siebie.
- Nirmeri, wstawaj... - musiałem się do niej cofnąć, bo nadal leżała na ziemi. Podniosła się patrząc tam, gdzie wolałbym nie spojrzeć, na zwłoki Damu.
- Na prawdę jestem aż tak głupia? - spytała samej siebie.
- Każdemu zdarza się popełnić błąd, chodź... Z czasem zapomnimy oboje... Może nawet jest jej tam lepiej.
- Myślisz?
- Nie wiem - uśmiechnąłem się słabo, ruszyliśmy razem, nie wspomniałem już słowem o tamtej dziwnej klaczy, choć zastanawiała mnie ona.
Od Felizy
Zostawiłam Szafira samego, nie obchodziło mnie co się z nim stanie. Czenzi też powinna mnie nie obchodzić. A mimo wszystko przechodząc obok niej, zatrzymałam się i zawróciłam.
- No chodź... - "pocieszymy się na wzajem" pomyślałam dalej, kładąc się obok, sama się do mnie wtuliła, nim zrobiłam to ja. Dziwne uczucie mi towarzyszyło, tak przy niej, nie to samo co przy Dolly, ale podobne. Teraz już nie było sensu jej oddawać, a próbować by stała się taka jak Dolly kiedyś, też nie było sensu. Zwłaszcza że po jakimś czasie przypomni sobie wszystko co zapomniała na skutek ziół. Nie mogły działaś wiecznie. Czemu się dziwiłam? Ja zawsze pakowałam się w kłopoty. To nic że moje imię znaczyło "szczęście", to tylko głupi żart od losu... Położyłam głowę na ziemi, chciałam spać. Nim zamknęłam oczy gdzieś w oddali zabrzmiał czyiś krzyk, Czenzi o dziwo się nie wystraszyła, przysypiała. A krzyk był coraz wyraźniejszy, aż zobaczyłam przed sobą ducha klaczy, którego jęki doprowadziły mnie do szału. Nim do niej podeszłam zagniewana, zniknęła. Musiała dostrzec że jestem demonem i uciec. Klaczka nie zauważyła mojego braku obok, a nawet jakby zauważyła i się wybudziła nic by jej się przecież nie stało, co się tak o nią martwiłam? To obce źrebie, zupełnie obce... Poszłam śladami ducha, puki go wyczuwałam, był dosyć świeży, pewnie jeszcze przeżywał własną śmierć, gdy była ona gwałtowna, a nieraz się zdarzało, to takie duchy miały najwięcej energii. Martwa klacz doprowadziła mnie aż do Rosity. Ciekawe. Krążyła wokół niej, do puki mnie nie zauważyła. Zniknęła. Rosita nie była tu sama, ale z Pedro, oboje spali, chyba odsypiali noc, skoro był środek dnia. Chciałam tylko przejść podążając śladami ducha, ale tak jak przeczuwałam, obudziłam ją. Nie mogłam choć raz przejść nie zauważona?
- Ignis, co tu robisz? - skrzywiła się lekko, o co jej chodziło? Za chwilę zresztą miałam się dowiedzieć.
- To tylko kolejny przypadek, naszego mijania się ze sobą - parsknęłam, chcąc odejść, ale zatrzymały mnie jej ciche jęki i zwijanie się z bólu.
- Coś cię boli? - spojrzałam na nią badawczo, chyba na prawdę miałam racje i Bilberry jej coś uszkodził. Podkurczała tylne nogi, dosyć mocno.
- Nie... - zacisnęła zęby.
- Jasne - powiedziałam ironicznie: - Niech zgadnę, zbliżyliście się do siebie najbliżej jak się da? - zerknęłam na śpiącego Pedro. To było oczywiste, co by innego robili w nocy?
- Idź stąd... - zdenerwowałam ją, bo aż spojrzała na mnie krzywo, uśmiechnęłam się złośliwie, za chwilę przypominając sobie że tak zachowywała się Hira, dawno temu w stosunku do mnie, kiedy to jeszcze nie byłam jej córeczką. Zignorowałam to, unikałam jej tematu jak ognia, bo sama już nie wiedziałam czy jej nienawidzić czy jednak... Jasne że nienawidzić, zabiła mi córkę, pożałuje tego... Jak tylko będę gotowa.
- Pewnie wtedy byłaś zbyt podekscytowana by odczuwać ból, co?
- Daj mi spokój! - krzyknęła, podnosząc się z ziemi, nogi jej się ugięły. Swoimi krzykami obudziła Pedro.
- Znów ty? Śledzisz nas? - zmierzył mnie wzrokiem.
- Niby po co? - poszłam sobie dalej, duch już był bardzo daleko stąd, nie miałam zamiaru dłużej się bawić w śledzenie go. Zawróciłam do Czenzi, omijając tamtą parkę, choć miałam ochotę na złośliwości, ale Rosita będzie mi może kiedyś potrzebna... Ten duch, musiał celowo mnie tam zaprowadzić, głupi to by był przypadek, gdyby tak nie było. Na pewno miał w tym jakiś cel...
Wróciłam, a mała zniknęła. Musiała się obudzić, nie przejęłam się tym zbytnio, przywołałam dwójkę demonów nakazując im ją znaleźć. W ten sposób dowiedziałam się czego chciał tamten duch, opętał Czenzi i zaprowadził ją do jakiegoś miejsca, o którym demony nie chciały mi udzielić żadnych informacji, ktoś tam na mnie czekał, ktoś kogo się bały. Hira? Nie trudno zgadnąć. Tylko jak zmusiła do współpracy tego ducha? Nie widziała ich... Ale na pewno coś wymyśliła by tylko mnie zobaczyć, znaczy usłyszeć, teraz już nie mogła korzystać z zmysłu wzroku. Zaśmiałam się, miało wyjść złowrogo, a wyszło bardziej gorzko, jakbym tego żałowała. Zdenerwowana poszłam po prostu w tamto miejsce, gdzieś w lesie, demony zaprowadziły mnie tam w błyskawicznym tempie, zmuszając do biegu. Po czym od razu uciekły.
- Pewnie to pójdzie na mnie... - parsknęłam, biorąc ranną Czenzi na grzbiet: - Może byś tak wyszła co? - rozejrzałam się, przeczesując wszystkie drzewa wokół złowrogim spojrzeniem.
- Córeczka Hiry - zaśmiał się ktoś kpiąco, ten głos, wydał mi się znajomy, bo taki był.
- Czego chcesz? - spojrzałam na nią krzywo... Na Dolly, nie było to przyjemne, ale nie mogłam się przed nią zdradzić... Była nieprzewidywalna i w połowie obca... Już nie taka jak dawniej, co zabolało mnie najbardziej. Jej oczy straciły dawny błysk, niewinność, kolor... Teraz były podobne do moich...
- Co tam słychać u twojej mamusi? - okrążyła mnie, śmiejąc się nieustanie: - Na pewno za tobą tęskni...
- Nie twoja sprawa - odwróciłam od niej łeb, przybierając ignorującą sylwetkę.
- Już nie długo nie będzie musiała... Zrobimy jej prezent - spojrzała na mnie nienawistnie, podchodząc od przodu, tak blisko że ciężko było mi ją zignorować.
- Nie będę się bawiła w twoje chore gierki - już myślałam że głos mi utknie w gardle. Dlaczego nie zabiłam jej po narodzinach, dlaczego musiałam ulec jakieś tam matczynej miłości?
- Nie musisz... Chciałam cię tylko dostarczyć w prezencie Hirze... Jako zwłoki - nagle rzuciła się na mnie z obsesyjnym śmiechem. Szybko się obroniłam, odpychając ją na tyle że upadła. Dolly ponownie zaatakowała, uderzyłyśmy się na wzajem. Nie zadałam jej pełnego ciosu, nie chciałam zranić, przy kolejnym kopnięciu pożałowałam tego.
Od Szafira
To milczenie ob drogę sprawiało że wciąż przychodziła mi na myśl Damu i widok jej zwłok. Aż się wzdrygnąłem, w końcu przerywając tą drażniącą ciszę: - Shanti wie o Dice?
- Powiedziałam tylko tobie... Bo jakoś tak... Bardziej ci ufam - wyjaśniła Nirmeri, unikając mojego wzroku.
- Dziwne nie? Ja też jakimś trafem ci tak po prostu z samego początku zaufałem... Normalnie jak zakochani - zażartowałem.
- Szafir co ty..
- To żart, uśmiechnij się trochę - sam się uśmiechnąłem, ale nie ona, patrzyła na mnie dziwnie, aż w końcu się odezwała.
- Jesteś dla mnie jak syn... Bo wierze że kiedyś ty i Karyme, będziecie razem, szczęśliwi - uśmiechnęła się lekko, przez chwilę nawet na mnie spojrzała.
- W sumie to masz rację... Mam taką potrzebę by się tobą opiekować i ci pomagać... Przy Shanti też... Może dlatego że... No, jestem sierotą, straciłem rodziców... Sam nie wiem...
- A może nie główkujcie tak nad tym - z góry zabrzmiał czyiś głos.
- To Dika? - spojrzałem na zataczającą nad nami koła srokę, Nirmeri przytaknęła, a ptak wylądował po tym na jej grzbiecie.
- Ja to Szafir - przedstawiłem się sroce.
Od Felizy
Dolly była już pod wpływem mocy, po woli traciła panowanie nad sobą, jej oczy aż żarzyły krwistą czerwienią. Pierwszy raz chyba się zdenerwowała. Moje ciosy na nic się zdały, na dodatek nie walczyłam normalnie, uważałam na nią. Jak głupia, przecież jej każde nawet draśnięcie znikało, w przeciwieństwie do mnie. Demony nie chciały się nawet pojawić, gdy je wzywałam. Dolly zadała mi mnóstwo ran, miałam już dość udawania, tej całej walki. Na moje życzenie skończyła się, kiedy córka powaliła mnie na ziemie i przytrzymała niemal wbijając do podłoża. Miałam zbyt dużo obrażeń, by stawiać jej dalej opór.
- Co się stało? - naśmiewała się ze mnie: - Czyżbyś przegrała? Jak to się stało? Przecież walczysz lepiej ode mnie... - śmiała się, kontem oka patrząc na nieprzytomną Czenzi.
- Ostatnie życzenie?
Ignorowałam ją, całe ciało już mnie bolało, nie mogłam skorzystać z mocy demonów, wszelkie duchy pouciekały.
- Nie? - zeszła ze mnie, podchodząc do klaczki, nie miałam sił by się podnieść, byłam wściekła, że tak łatwo dałam się oszukać własnej córce i że to ona jest teraz silniejsza ode mnie.
- A może chcesz się z nią pożegnać? Co? - śmiejąc się podniosła małą. Nie zrobiło to na mnie wrażenia, kiedy ciało klaczki zaczęło się wykrzywiać, a jej skóra pękać, pod wpływem tych nienaturalnych ruchów.
- Chcesz, to ją zabij... - przewróciłam oczami: - Nic dla mnie nie znaczy - nagięłam lekko prawdę, oszukując nie tylko ją, ale też samą siebie.
- Nie? Jesteś pewna? - zmierzyła mnie wzrokiem: - Pożałujesz tego co zrobiła twoja matka! - wrzasnęła na cały las, aż zabolało mnie w uszach, miała nienaturalnie donośny głos. Spłoszył on wszystkie ptaki z drzew.
- Będę oryginalniejsza od niej... - zaśmiała się psychopatycznie. Stanęła dęba, chwytając kilka gałęzi w pysk i uderzając nimi przednimi kopytami. Połamały się z trzaskiem.
- Zobaczymy po ilu wbitych gałązkach się wykrwawisz na śmierć - zachichotała, podchodząc do mnie.
- Dość Dolly! - odepchnęłam ją od siebie, podnosząc przy tym przód ciała i zaraz zderzając się nim z ziemią. Spojrzała na mnie jakoś inaczej, nie umiałam określić jak.
- Ma... Mamo? - uśmiechnęła się do mnie, momentalnie jej moc przestała działać. Przywołałam demony, skorzystałam z ich energii, aby uleczyć choć część ran, tak bym mogła wstać.
- Tęskniłam za tobą - chciała się do mnie wtulić, odepchnęłam ją, podnosząc się gwałtownie z ziemi. Odeszłam już kilka kroków od niej.
- Zaczekaj! Ja tak długo czekałam na twój powrót! - ruszyła za mną.
- Już nie jesteś moją córką, jesteś demonem - w gniewie łatwiej było mi to wyznać, nie chciałam nawet na nią spojrzeć.
- Tak jak ty, zrobiłam to dla ciebie mamo - podeszła do mojego boku.
- Nie masz już tych samych błękitnych oczu... Zmieniłaś się tak bardzo że ciężko mi cię poznać... Zostaw mnie w spokoju - ruszyłam dalej.
- Zrobiłam to dla ciebie! - uniosła głos, zaciskając zęby. Zostawiłam ją tam, biorąc po drodze Czenzi, wątpiłam że jej pomogę, ale przynajmniej pozbędę się ciała. Problem w tym że mała jeszcze żyła i czeka ją pewnie śmierć w męczarniach. Zrzuciłam ją na ziemie, była tak powykręcana że nie mogła nawet krzyczeć, czy otworzyć oczu, jedynie oddychała. Dolly zrobiła to celowo. Było nie możliwym by pomóc klaczce, tak więc ją porzuciłam. Wiedziałam że nie zniosę tu już chwili dłużej, nie po czymś takim, łatwiej będzie odejść...
Ciąg dalszy nastąpi
piątek, 26 sierpnia 2016
Pierwsza miłość cz.7- Od Domino/Prakerezy
-Daj jej spokój- odwróciłem się w stronę Dolly
-Oj a gdybyś ty ją widział- prawie się przewracała ze śmiechu, już się nawet dusić zaczęła z tego swojego durnego śmiechu
-Chodźmy stąd może, hmyy??- zwróciłem się do Łzy
-Ej no co wy mi uciekać chcecie?
-Nie masz innego zajęcia? takie nudne jest twoje życie?
-Ej no nudzi mi się, co wy wszyscy bez poczucia humoru?
-Po prostu świetne ono jest, chodźmy- zwróciłem się do Łzy, przytaknęła mi i pomogłem jej wstać
-Nie zwracaj na nią uwagi, chodźmy- zadbałem o to aby się nie odwróciła, żeby nawet nie widziała tej idiotki Dolly która za nami lazła, zakryłem ją swoją szyją i łbem pochylając się lekko nad nią i do siebie przytulając. Dolly w końcu dała sobie spokój i gdzieś poszła, zostałem sam z Prakerezą.
-Łza...- pochyliłem się nad nią stając przed nią
-Co ja narobiłam...
-Nic, to nie twoja wina
-Ale moja siostra...
-Ale twoja siostra jest jeszcze w szoku, nie słuchaj tego co mówi, to nie twoja wina
-A ty? nawet...nawet nie krzyknęłam, a mogłam...
-Nie mam ci tego za złe, przecież cię zastraszyli, a mi i tak by nic nie było
-Ale...- rozpłakała się jeszcze bardziej, zauważyłem że spięła mocno tylne mięśnie, nogi też złączyła i przytuliła ogon do siebie, cała aż drżała płacząc
-Ciii- przytuliłem ją- powiesz...powiesz co ci zrobili?
-Nie..nie ja nie mogę
-Nie ma ich tutaj, nic ci nie zrobią...powiesz?
-Jestem beznadziejna...Domino przepraszam
-Nie przepraszaj i nie jesteś...czy ten ogier...skrzywdził cię?
-On...- załkała
-Zrobił to?
-Próbował...i z moją siostrą też a wtedy ty...ty przybiegłeś...
-Zabiję gnoja...- parsknąłem- nikt cię już nie skrzywdzi, chyba że najpierw mnie pokona- Prakereza naglę cię mocno we mnie wtuliła, pierwszy raz chyba i to tak mocno, czułem na sobie jej łzy, jedna po drugiej jak ląduje na mojej sierści
-Już..ciiii- przytuliłem ją swoim łbem- mam pomysł, co ty na to abyśmy trochę powędrowali po górach, hmyy?
-Nie jestem pewna czy to dobry pomysł
-Oj no nie daj się namawiać, pomogę ci jak będzie trzeba a i więcej odwagi i pewności siebie nabierzesz, góry pomagają..każdemu, no chodź
-No dobrze
-No i super- ucieszyłem się, chciałem aby nabrała więcej pewności siebie, znała swoją wartość...
-Mam pomysł, chcesz wiedzieć jaki?
-Jeszcze jeden?
-Yhym, mam nadzieję że ci się spodoba
-Zależy...
-Co ty na to abym nauczył cię się bronić? wiesz, jak się obronić albo walczyć- Prakereza zwolniła nieco tępa
-Coś nie tak?
-Nie, to znaczy...
-Pomoże ci to
-Kiedy ja nigdy nawet...nie...
-To nic, nauczysz się...zawsze musi być ten pierwszy raz, a może w końcu strach przełamiesz
-Ale wyglądu już nie
-Oj Łza- powiedziałem z troską- wszystkim się podobać nie musisz, mi się podobasz a to chyba najważniejsze, hmy?- schyliłem się lekko się uśmiechając, widziałem jak chowa ten swój uśmiech i jak się rumieni
-Oj urocza jesteś- zaśmiałem się- może się pościgamy, co?- zaproponowałem
-Kto pierwszy do gór?
-Tak, to jak?
-To mnie złap- uśmiechnęła się i pogalopowała przed siebie, ruszyłem za nią próbując dorównać jej tępa, co łatwe nie było, w końcu jak już dobiegłem to Łza na mnie już czekała
-Przepraszam, mogłam się zatrzymać- podeszła kiedy to ja sapałem ze zmęczenia, nie dla mnie taki bieg ale starałem się też tego aż tak nie pokazywać
-Nic się nie stało, ale wygrałaś- szturchnąłem ją lekko, tak zaczepnie
-No...- uśmiechnęła się znów, a ja za każdym razem jak źrebak się cieszyłem w środku
-Teraz coś trudniejszego, tam..na sam szczyt- Prakereza spojrzała w górę, widziałem po niej że się wacha
-I tą trasą- wskazałem łbem, w sumie wybrałem jedną z trudniejszych..gdyby to można było nazwać trasą, nawet ścieszki jako takiej nie było
-Pamiętasz co mówiłem? pokonaj strach- poszedłem przodem- no dawaj, będziesz szła przedemną, jakby co to cię złapię, nie bój się- zachęcałem, udało mi się ją jakoś nakłonić, może łatwe to nie było ale jak mi się już udało to nawet tak źle nie było, a kiedy poprosiła abym jej nie pomagał i nie podtrzymywał, byłem taki dumny i szczęśliwy zarazem
-Chyba wiem gdzie będę cię teraz zabierał- szturchnąłem ją
-Wiesz..nie jest tak źle, plus ten widok- zatrzymała się na chwilę patrząc z góry na Zatopię
-A na samym szczycie jest jeszcze lepszy
Jak już doszliśmy, pierwsze co to Prakereza podeszła od strony gdzie rozchodził się widok na całą Zatopię, był też widać pobliskie wysepki
-Tu jest...
-Pięknie?- dokończyłem za nią, spojrzała na mnie
-Tak..ten widok, powietrze i...cisza
-I można pobyć samemu
-Dokładnie- mówiła nadal rozglądając się po okolicy
-Pierwszy raz tu jesteś, prawda?
-Tak, nie za często wspinam się po górach
-A no to teraz będziemy codziennie tu przychodzić, co ty na to?
-W sumie to...
-Proszę
-No dobrze
-To jak?
-Ale z czym?
-Gotowa na naukę?
-Ale że walki?...
-Oczywiście, chodź nauczę cię jak się bronić
-Domino ale nie jestem pewna czy to...to dobry pomysł
-Bardzo dobry, w końcu jak komuś oddasz to nie zostaniesz całkowicie bezbronna w jego oczach, no dawaj, zaatakuj mnie
-Kiedy ja nie umiem
-To bardzo proste, tylko musisz w to włożyć całą swoją siłę
-Której nie mam...
-Każdy ją ma, mniejszą lub większą ale ma, no dawaj...uderz
-Ale Domino
-Dobra, załóżmy że chcę ci coś zrobić, wyobraź sobie na moim miejscu innego ogiera, podchodzę i chwytam cię za grzywę, co robisz?- spytałem robiąc tak jak powiedziałem, będąc oczywiście delikatnym.
Prakereza[zima999]^^Dokończ^^
-Oj a gdybyś ty ją widział- prawie się przewracała ze śmiechu, już się nawet dusić zaczęła z tego swojego durnego śmiechu
-Chodźmy stąd może, hmyy??- zwróciłem się do Łzy
-Ej no co wy mi uciekać chcecie?
-Nie masz innego zajęcia? takie nudne jest twoje życie?
-Ej no nudzi mi się, co wy wszyscy bez poczucia humoru?
-Po prostu świetne ono jest, chodźmy- zwróciłem się do Łzy, przytaknęła mi i pomogłem jej wstać
-Nie zwracaj na nią uwagi, chodźmy- zadbałem o to aby się nie odwróciła, żeby nawet nie widziała tej idiotki Dolly która za nami lazła, zakryłem ją swoją szyją i łbem pochylając się lekko nad nią i do siebie przytulając. Dolly w końcu dała sobie spokój i gdzieś poszła, zostałem sam z Prakerezą.
-Łza...- pochyliłem się nad nią stając przed nią
-Co ja narobiłam...
-Nic, to nie twoja wina
-Ale moja siostra...
-Ale twoja siostra jest jeszcze w szoku, nie słuchaj tego co mówi, to nie twoja wina
-A ty? nawet...nawet nie krzyknęłam, a mogłam...
-Nie mam ci tego za złe, przecież cię zastraszyli, a mi i tak by nic nie było
-Ale...- rozpłakała się jeszcze bardziej, zauważyłem że spięła mocno tylne mięśnie, nogi też złączyła i przytuliła ogon do siebie, cała aż drżała płacząc
-Ciii- przytuliłem ją- powiesz...powiesz co ci zrobili?
-Nie..nie ja nie mogę
-Nie ma ich tutaj, nic ci nie zrobią...powiesz?
-Jestem beznadziejna...Domino przepraszam
-Nie przepraszaj i nie jesteś...czy ten ogier...skrzywdził cię?
-On...- załkała
-Zrobił to?
-Próbował...i z moją siostrą też a wtedy ty...ty przybiegłeś...
-Zabiję gnoja...- parsknąłem- nikt cię już nie skrzywdzi, chyba że najpierw mnie pokona- Prakereza naglę cię mocno we mnie wtuliła, pierwszy raz chyba i to tak mocno, czułem na sobie jej łzy, jedna po drugiej jak ląduje na mojej sierści
-Już..ciiii- przytuliłem ją swoim łbem- mam pomysł, co ty na to abyśmy trochę powędrowali po górach, hmyy?
-Nie jestem pewna czy to dobry pomysł
-Oj no nie daj się namawiać, pomogę ci jak będzie trzeba a i więcej odwagi i pewności siebie nabierzesz, góry pomagają..każdemu, no chodź
-No dobrze
-No i super- ucieszyłem się, chciałem aby nabrała więcej pewności siebie, znała swoją wartość...
-Mam pomysł, chcesz wiedzieć jaki?
-Jeszcze jeden?
-Yhym, mam nadzieję że ci się spodoba
-Zależy...
-Co ty na to abym nauczył cię się bronić? wiesz, jak się obronić albo walczyć- Prakereza zwolniła nieco tępa
-Coś nie tak?
-Nie, to znaczy...
-Pomoże ci to
-Kiedy ja nigdy nawet...nie...
-To nic, nauczysz się...zawsze musi być ten pierwszy raz, a może w końcu strach przełamiesz
-Ale wyglądu już nie
-Oj Łza- powiedziałem z troską- wszystkim się podobać nie musisz, mi się podobasz a to chyba najważniejsze, hmy?- schyliłem się lekko się uśmiechając, widziałem jak chowa ten swój uśmiech i jak się rumieni
-Oj urocza jesteś- zaśmiałem się- może się pościgamy, co?- zaproponowałem
-Kto pierwszy do gór?
-Tak, to jak?
-To mnie złap- uśmiechnęła się i pogalopowała przed siebie, ruszyłem za nią próbując dorównać jej tępa, co łatwe nie było, w końcu jak już dobiegłem to Łza na mnie już czekała
-Przepraszam, mogłam się zatrzymać- podeszła kiedy to ja sapałem ze zmęczenia, nie dla mnie taki bieg ale starałem się też tego aż tak nie pokazywać
-Nic się nie stało, ale wygrałaś- szturchnąłem ją lekko, tak zaczepnie
-No...- uśmiechnęła się znów, a ja za każdym razem jak źrebak się cieszyłem w środku
-Teraz coś trudniejszego, tam..na sam szczyt- Prakereza spojrzała w górę, widziałem po niej że się wacha
-I tą trasą- wskazałem łbem, w sumie wybrałem jedną z trudniejszych..gdyby to można było nazwać trasą, nawet ścieszki jako takiej nie było
-Pamiętasz co mówiłem? pokonaj strach- poszedłem przodem- no dawaj, będziesz szła przedemną, jakby co to cię złapię, nie bój się- zachęcałem, udało mi się ją jakoś nakłonić, może łatwe to nie było ale jak mi się już udało to nawet tak źle nie było, a kiedy poprosiła abym jej nie pomagał i nie podtrzymywał, byłem taki dumny i szczęśliwy zarazem
-Chyba wiem gdzie będę cię teraz zabierał- szturchnąłem ją
-Wiesz..nie jest tak źle, plus ten widok- zatrzymała się na chwilę patrząc z góry na Zatopię
-A na samym szczycie jest jeszcze lepszy
Jak już doszliśmy, pierwsze co to Prakereza podeszła od strony gdzie rozchodził się widok na całą Zatopię, był też widać pobliskie wysepki
-Tu jest...
-Pięknie?- dokończyłem za nią, spojrzała na mnie
-Tak..ten widok, powietrze i...cisza
-I można pobyć samemu
-Dokładnie- mówiła nadal rozglądając się po okolicy
-Pierwszy raz tu jesteś, prawda?
-Tak, nie za często wspinam się po górach
-A no to teraz będziemy codziennie tu przychodzić, co ty na to?
-W sumie to...
-Proszę
-No dobrze
-To jak?
-Ale z czym?
-Gotowa na naukę?
-Ale że walki?...
-Oczywiście, chodź nauczę cię jak się bronić
-Domino ale nie jestem pewna czy to...to dobry pomysł
-Bardzo dobry, w końcu jak komuś oddasz to nie zostaniesz całkowicie bezbronna w jego oczach, no dawaj, zaatakuj mnie
-Kiedy ja nie umiem
-To bardzo proste, tylko musisz w to włożyć całą swoją siłę
-Której nie mam...
-Każdy ją ma, mniejszą lub większą ale ma, no dawaj...uderz
-Ale Domino
-Dobra, załóżmy że chcę ci coś zrobić, wyobraź sobie na moim miejscu innego ogiera, podchodzę i chwytam cię za grzywę, co robisz?- spytałem robiąc tak jak powiedziałem, będąc oczywiście delikatnym.
Prakereza[zima999]^^Dokończ^^
czwartek, 25 sierpnia 2016
Ból przeszłości cz.16 - Od Czenzi, Rosity, Shanti
Od Czenzi
Patrzyłam nieprzerwanie w stronę wyjścia, prosząc w duchu by ta niebieska klacz wróciła, jeśli miałam już wybierać to wolałam być z nią, niż z kimkolwiek innym. Przyzwyczaiłam się już do niej, tymczasem pilnował mnie sporych rozmiarów biały ogier. Bałam się odwrócić w jego stronę.
"Patrzy na ciebie, myślimy jak się ciebie tu pozbyć" usłyszałam głos taty. Na moment, kontem oka zerknęłam na ogiera, rzeczywiście mi się przyglądał. "Spójrz jaki jest wielki, zabije cię jednym uderzeniem, i słusznie! Nie waż się na niego patrzeć!" zadrżałam kiedy tak uniósł głos. Tata był samym głosem, który wydobywał mi się z głowy, umiał też pokazywać mi różne złe obrazy. Bałam się go i nieraz chciałam żeby zostawił mnie w spokoju.
- Chodź mała... - biały podszedł do mnie, bałam się odwrócić. "Leż spokojnie, teraz bachorze spotka cię to na co zasłużyłaś..." mówił tata, po moim ciele przeszedł dreszcz, a kiedy ogier mnie dotknął, miałam wrażenie że za chwilę przygniecie mnie do ziemi. Zerwałam się szybko do ucieczki. "Potknij się! Zasługujesz by cierpieć!" zadudniło mi aż w głowie. "Sama go wściekłaś, teraz będzie jeszcze brutalniejszy, zobaczysz! To twoja wina..." przyspieszyłam, panicznie rozglądając się za kryjówką, on tu biegł i wołał za mną zagniewany.
- Wracaj! Nie zrobię ci krzywdy - przez chwilę słyszałam łagodny głos, by potem usłyszeć wrzaśnięcie. Znów popędziłam na przód, w stronę gór, tam będę gdzieś bezpieczna. Ogier się zaśmiał, niczym mój ojciec, właściwie to był głos mojego ojca, nie mogłam odróżnić kto tak na prawdę się śmieje. Wbiegłam w ślepy zaułek.
- Spokojnie mała - biały zaczął do mnie podchodzić ostrożnie, jego wyraz pyska momentalnie wykrzywił się w szyderczym uśmiechu. Zapłakałam, kopiąc tylnymi kopytami o ścianę, a potem przednimi drapiąc w nią. Krzyknęłam na cały głos, jak mnie złapał, wprost do jego ucha, ale to było niechcący. Puścił, bałam się że teraz zacznie mnie za to bić. "Głupia, teraz nie będziesz mogła mówić, słyszysz?! Już on ci wyrwie ten niewyparzony język!" wrzasnął tata. Wbiegłam w szczelinę, zdawało mi się że ktoś stał przed nią, ale ja i tak wcisnęłam się do środka.
- Wyłaź stamtąd - usłyszałam głos klaczy, wyciągnęła mnie na zewnątrz siłą, blokując mi sobą szczelinę, próbowałam się przepchnąć w płaczu. Przytrzymała mnie przy ziemi, zmuszając bym leżała. Szarpałam się, odwracając się wciąż do tyłu. Klacz nagle ukryła mnie za sobą, na widok białego ogiera.
- Czego tu szukasz Snow? - spytała, znalazłam się przy szczelinie, więc od razu w nią weszłam przyciskając się najgłębiej jak się tylko da.
- Źrebak mi uciekł...
- Jaki źrebak?
- Czenzi.
- Pobiegła tam - klacz wskazała mu kierunek w prawo, a ja już prawie przecisnęłam się do samego końca. "Wiesz dlaczego ci pomogła? Sama chce się trochę poznęcać!" tata zaśmiał się głośno, aż zabolała mnie głowa, było zbyt ciasno bym mogła ją wsunąć w przednie nogi.
- Mówiłam żebyś stamtąd wyszła! - klacz wyciągnęła mnie brutalnie na zewnątrz.
- Nienawidzę jak ktoś narusza to miejsce, zrozumiałaś? - jej wzrok jeszcze bardziej mnie przeraził. Dotknęła mnie pyskiem, który wybrudził się moją krwią, skuliłam się cała.
- Zraniłaś się...
Po ziemi przeszedł jakiś cień, zmierzając do mnie, krzyknęłam przerażona, oczy klaczy świeciły na czerwono. Wszedł we mnie, nie mogłam się poruszyć, wyszedł równie szybko. Klacz przysunęła mnie do siebie: - Nie masz rodziców prawda?
Od Rosity
Czekałam już kilka minut, miałam nadzieje że wróci, że się pojawi. Umierałam już prawie ze strachu, w końcu wyszłam znów z jaskini, musiałam uciekać, do puki oni tu są.
- Rosa... - usłyszałam szept Pedro, dostrzegłam go za drzewami: - Tędy... Nie ma ich... - zaczekał na mnie.
- Gdzie byłeś? - spytałam wystraszona.
- Musiałem się rozejrzeć, szybko... - zaczęliśmy biec, głównie w miejscach mocno porośniętych mchem, to utrudniało bieg, ale jednocześnie mogliśmy się poruszać prawie bezdźwięcznie.
- Nic nie mówiłeś... - wyszeptałam z wyrzutem, jednak mocno ukrytym na tle lęku.
- Nie mogłem ryzykować, teraz też nie... Musimy być cicho... - Pedro złapał mojej grzywy, nie puszczając jej już wcale. Wybiegliśmy w końcu z lasu, ruszając w stronę domu, już poznawałam te tereny. Z powrotem zebrało mi się na płacz. Miałam przed oczami tamtą klacz, której nie pomogłam, uciekłam zostawiając ją na pewną śmierć, nie mogłam tego zapomnieć.
Od Czenzi
Cały obraz latał dookoła, łkałam mocno, próbując się wyszarpać.
- Jedź, to ci pomoże - klacz wepchnęła mi kolejną garść ziół do pyska, były okropne w smaku i powodowały coraz gorsze wirowanie obrazu, do tego czułam się zdezorientowana, zapomniałam co tu robię. A głos w mojej głowie stał mi się obcym, jednak coś mi podpowiadało by uciekać. Klacz mnie związała, co zauważyłam dopiero teraz.
- Wszystko będzie dobrze, tylko zaśniesz... - uspokajała mnie, nie mało że wszystko wirowało to było coraz ciemniejsze, nie pozwalała mi wypluć tych ziół, musiałam zjeść je do końca, przytrzymywała mój pysk, abym je połknęła. Zapłakałam, próbując utrzymać ciężkie powieki.
- Nic się nie bój, za niedługo się obudzisz, słowo - klacz przyłożyła do mnie swój pysk, zmęczona zamknęłam oczy, usypiając.
Od Rosity
Przekroczyliśmy granice, w końcu byliśmy w domu. I mogłam na spokojnie obejrzeć obrażenia Pedro. Miał kilka otarć, ran i kulał, wyglądało to na typowe ślady po walce.
- Jesteś ranny... - odezwałam się zmartwiona, a jednocześnie zmęczona.
- To nic, najważniejsze że nic ci się nie stało - przytulił mnie do siebie mocno, zrozumiałam że przestałam już odczuwać przed nim strach, sama się w niego wtuliłam, roniąc łzy. Nareszcie mogłam przyznać że ufam mu w pełni.
- Ja... Ja zostawiłam klacz... Na łasce Bilberry'ego, nie miałam odwagi jej pomóc... - spojrzałam mu w oczy, musiałam to z siebie wyrzucić.
- Była obca?
Przytaknęłam, Pedro ulżyło, w ogóle się tym nie przejął: - Zapomnij o niej i tak byś jej nie uratowała, to na pewno była pułapka... Dobrze zrobiłaś.
- Nie mów tak... Gdybyś widział jej wzrok i to... On ją zabił...
- Widocznie tak musiało być - próbował mnie przekonać, że nic takiego się nie stało, ja czułam inaczej i wiedziałam że będzie mnie to dręczyć do końca życia. Nie miałam jednak siły by się spierać, nie podobało mi się jego podejście, nie tego oczekiwałam...
- Mogłam chociaż spróbować ją uratować... - dodałam jeszcze.
Doszliśmy nad wodospad, byłam tak zmęczona że jak tylko się położyłam to zasnęłam, Pedro tymczasem obmywał ranny, ja też miałam chociaż napić się wody, ale nie zdążyłam.
Od Shanti
- Martwię się o Czenzi... Co jeśli Snow jej nie upilnuje? - przerwałam ciszę, czekałam tu z Szafirem od kilku godzin na pojawienie się Damu, nie wracała. Nirmeri też gdzieś przepadła, niepokoiłam się już. Dobrze że chociaż wiedziałam że Azura i Saf bawią się z źrebakami. Że były tam bezpieczne. Szafir przesunął lekko głaz blokujący wejście do małej jaskini. Sprawdził czy jest tam cała czwórka i z powrotem go zasunął. Opierałam się o skałę, nie mogąc już ustać, ale nie miałam zamiaru leżeć, chciałam by odleżyny mi się choć trochę zagoiły. Gdzieś w lesie usłyszałam głosy, ucichły, a w naszą stronę ktoś się zbliżał.
- Szafir? Shanti? - Nirmeri wyszła za drzew, niosąc coś na grzbiecie: - Wybaczcie... Ja musiałam poszukać składników na... Lekarstwo dla tej mrocznej...
- Jej nie ma - odpowiedział Szafir: - Z kim rozmawiałaś?
- Sama do siebie - odpowiedziała szybko, jakby nauczyła się tego na pamięć.
- Co tu robisz? - Nirmieri spojrzała na mnie pytająco.
- Pomagam Szafirowi, a raczej próbuje pomóc, namyślamy się co zrobić z tymi źrebakami...
- Shanti się zna na źrebakach, więc pomyślałem że coś wymyśli - wtrącił Szafir.
- Aż tak się nie znam... A na pewno nie na tych mrocznych.
- Jak wróci Damu to już na pewno coś wymyślimy.
- Może już dawno powinniśmy jej szukać...
- Ona nie może się przemęczać, nie w tym stanie - odezwała się Nirmeri, jakby z lekka zmieszana. Zauważyłam że patrzy kontem oka do tyłu.
- W jak bardzo poważnym stanie jest?
- Ja... Nie... Znaczy... - zamilkła, błądząc dookoła wzrokiem: - Powinna leżeć.
- Mówiłaś że może wstać - stwierdził Szafir.
- Pomyliłam się...
- Musisz ją znaleźć, my popilnujemy źrebaków, nie powinny być zamknięte - powiedziałam, Szafir mi przytaknął i odbiegł. Nirmeri wpatrywała się w ziemie.
- Coś się stało?
- Nic, nic takiego...
Od Rosity
Po woli się rozbudzałam, nie otwierałam jeszcze oczu, chcąc pospać nieco dłużej. Przy Pedro spało mi się tak przyjemnie, mimo śniegu i zimnego wiatru, czułam że jest obok, jego ciepło i to że jestem z nim bezpieczna. Nagle poczułam się tak jakby ktoś mnie obserwował, a potem miałam wrażenie że stoi nade mną, nie słyszałam kroków, ale i tak się wystraszyłam. Otworzyłam oczy z myślą że znów mi się wydaje. I niemal krzyknęłam, widząc przed sobą klacz, Ignis.
- Nie za zimno? - spytała z irytacją, przeszkadzało jej że tu jesteśmy. Podniosłam się z ziemi, na półprzytomna, w końcu był środek nocy. Feliza obróciła się do mnie przodem, mierząc mnie gniewnym spojrzeniem.
- Wodospad jest dla wszystkich...
- Cudownie - parsknęła ironicznie: - To nic że jest zimno, to wam przecież nie przeszkadza, nie możecie jak inne konie spać w jaskini? A może chcesz doprowadzić matkę do zawału? Wszędzie cię szuka, ciebie i twojej siostry...
- Co ty kombinujesz? - zmierzyłam ją wzrokiem, denerwowała się czymś, ewidentnie chciała abym stąd poszła, pewnie wraz z Pedro. Wypuściła aż z chrap powietrze i podrzuciła ogonem. Mój wzrok powędrował na jej grzbiet, nim się obróciła, zauważyłam źrebaka.
- Co mu zrobiłaś?
- Wiedziałam... - parsknęła, następnie unosząc głos: - Nie twoja sprawa.
- To... Czenzi?
- Och! - uniosła łeb do góry, teraz zachowując się jak Ignis, udawała. Zorientowałam się po tym, że Pedro się obudził.
- Pomogłam jej i zamierzam ją przygarnąć - wyjaśniła.
- Ty? - Pedro był zaskoczony: - Ty i źrebie, wolne żarty - zakpił z niej. W Felizie aż się zagotowało, ale dobrze grała swoją rolę, obojętnej na jego uwagi.
- Pójdę już... - chciała mnie ominąć, stanęłam jej na drodze.
- Oddaj tą klaczkę Shanti, ona lepiej sobie poradzi...
- Dobrze wiesz że to nie o to chodzi - powiedziała półgłosem, chyba żeby Pedro nie usłyszał.
- Ty nie masz żadnego doświadczenia... - wtrącił się Pedro.
- A skąd możesz to wiedzieć?! - uniosła na niego głos, patrząc też na mnie przez chwilę ostrzegawczo, zrozumiałam o co jej chodzi, groziła mi w ten sposób.
- Odniosę ją więc... - skłamała idąc dalej.
- Mógłbyś... Zostawić nas same? - zwróciłam się szybko do Pedro.
- Znowu chcesz być sama?
- Ja... Wolę z nią porozmawiać jak klacz z klaczą - wymyśliłam na poczekaniu, biegnąc śladami Ignis. Szybko ją dogoniłam, leżała już przy małej, która właśnie się wybudzała, miała lekki, nietypowy dla niej uśmiech na pysku.
- Znowu ty? - zmierzyła mnie wzrokiem.
- Co jej zrobiłaś?
- Nic ci nie powiem, idź stąd, bo za chwilę... - przerwała gdy klaczka zakasłała, otwierając oczy i rozglądając się zdezorientowana. Wyczułam u niej coś dziwnego, ale nie umiałam tego określić.
- Już dobrze mała... - Feliza wtuliła w nią głowę, zachowywała się dziwnie: - Uderzyłaś się w głowę, pamiętasz? - skłamała.
Mała ze strachem w oczach pokiwała że nie, a jednocześnie ze łzami. Ignis przysunęła ją bliżej siebie.
- Zmarzniesz... Co tam robiłaś? Dlaczego poszłaś w góry? - zadała kolejne pytania, a mała jeszcze bardziej się wystraszyła i zmieszała.
- Dolly... - szturchnęła ją lekko.
- Dolly? - powtórzyłam za nią, spojrzała na mnie krzywo: - Ani słowa... - zagroziła.
- Ona nie... - przerwałam, gdy wstała gwałtownie odpychając mnie tak mocno że poleciałam na ziemie, przycisnęła mnie do niej kurczowo.
- Nie zastąpi ci córki, nikt jej nie zastąpi, po za tym... - szepnęłam, ale mi przerwała, pochylając się nad moim uchem.
- Dolly znów żyję? Może i żyję, ale to już nie jest moja mała Dolly, to co z niej zostało to tylko nic nie warta klacz, odrodziła się jako demon, a nigdy nie była w nim w pełni... Nie taką Dolly pragnęłam odzyskać! Więc teraz się nie wtrącaj! Bo cię zabije! - przycisnęła mocniej, aż zabolało, targała nią rozpacz i gniew, frustracja.
- Skończyłyśmy rozmowę - puściła, wracając do Czenzi i ignorując mnie zupełnie, pomogła małej wstać i dokądś z nią wyruszyła.
- Co ona ci zrobiła?! - zawołał Pedro, już tu biegł, pewnie poszedł moim śladem.
- Nic... Miałyśmy małą sprzeczkę, nie ważne - chciałam już wrócić do jaskini.
- Groziła ci, widziałem jak coś szepcze ci na ucho... I jak cię przewróciła! - mówił zagniewany.
- To nic takiego...
- Nic?! Nie pozwolę by tak...
- Pedro - przerwałam mu: - Nie chcę żebyś mnie tak traktował... Ciągle się mną opiekował jak...
- Wybacz - tym razem on przerwał: - Ale ja okropnie się boję, że... Mógłbym... Cię stracić - przytulił mnie lekko do siebie. Uspokoiliśmy się oboje, dotknęłam delikatnie jego szyi, podnosząc wzrok do góry i patrząc mu w oczy.
- Chyba jestem już gotowa...
- Gotowa? Na co? - spytał zmieszany.
- Żeby powiedzieć "tak" i... - zamilkłam już prawie się zniechęcając. W jednym momencie chciałam pokonać cały strach, muszę go pokonać, zwłaszcza po tym co się wydarzyło. Może uda się tym sposobem...
- I? - dopytał gdy milczałam, uśmiechał się do mnie, ucieszony i podekscytowany. Ja wykazywałam mniejszy entuzjazm, przez lęk, który nie pozwolił mi się w pełni cieszyć z tej chwili.
- Spędzić z tobą noc... Bardzo blisko, bardzo... Wiesz co mam na myśli? - pochyliłam lekko uszy, zarumieniłam się.
- Na... Na prawdę? Ale to... - wahał się.
- To nic... - przerwałam mu.
- To... Ja nie wiem... Co powiedzieć... Trochę tak... To sen? - zestresował się trochę, może przez to że ja także byłam spięta. Uśmiechnęłam się lekko: - No chodź... - poszłam w stronę łąki, teraz nikogo tam nie było, idealna pora.
- Zaczekaj, najpierw... - zatrzymał mnie, z nieco większym stresem: - Czy zechciałabyś... zostać moją partnerką? - zapytał, uśmiechnęłam się znów.
- Przecież już mówiłam głuptasie...
- Tradycja musi być... - zażartował.
- Tak Pedro... - wtuliłam się w jego grzywę, jednocześnie pyskiem dotykając jego szyi, przymrużyłam lekko oczy, czułam jak obejmuje mnie głową. Jak muska po grzbiecie i boku. Otarłam się o niego głową, z każdą chwilą posuwaliśmy się coraz dalej. Było mi coraz mniej przyjemniej, bo przyjemność zastępował strach, ale uparłam się, lecz kiedy zaczęłam cała drżeć, nie mogąc tego powstrzymać, Pedro przerwał.
- W porządku? - spytał zmartwiony.
- Zimno mi... To wszystko... - skłamałam, tak na prawdę z wrażenia było mi gorąco. Mimo że wokoło leżał śnieg i przewiewał zimny wiatr. Kontynuowaliśmy pieszczoty, aż w końcu wspiął się subtelnie na mój grzbiet, nogi mi się lekko ugięły. Zamknęłam oczy, starając się uspokoić. Serce waliło mi jak młot, nie byłam w stanie się rozluźnić, zmusiłam się jednak by stać spokojnie. Pedro na szczęście niczego nie zauważył, ani mojego lęku, ani paniki, którą w sobie zdusiłam.
- Kochanie... - obudził mnie Pedro, pierwszy raz się tak do mnie zwrócił, otworzyłam zaspana oczy, trochę nieświadoma co robiliśmy, może przed godziną.
- Już świta... Lepiej stąd chodźmy, nim zbierze się tu stado - podniósł się z ziemi. Przytaknęłam, nadal zaspana, czułam jego szczęście, nic dziwnego, sama też starałam się cieszyć, ale dręczyła mnie ciągła niepewność i niepokój. Spoglądałam wciąż na zad, a po moim grzbiecie przechodziły dreszcze.
- Rosa? - Pedro obejrzał się za mną. Chyba zwolniłam kroku.
- Wszystko dobrze? - zbliżył się do mnie, cofnęłam się do tyłu.
- Nie byłaś gotowa... Prawda? - szepnął, oglądając się za siebie czy nikt nie idzie. Miał wyrzuty sumienia.
- To... - nie wiedziałam co mam mu odpowiedzieć: - To nie twoja wina...
- Nie powinienem był ci ulec...
- Przestań - sama się rozejrzałam: - Nic się nie stało... Nie skrzywdziłeś mnie, jasne? - spojrzałam mu w oczy. Zbliżyłam się wtulając się w niego ze strachem, ale to chyba normalne że się bałam...
Patrzyłam nieprzerwanie w stronę wyjścia, prosząc w duchu by ta niebieska klacz wróciła, jeśli miałam już wybierać to wolałam być z nią, niż z kimkolwiek innym. Przyzwyczaiłam się już do niej, tymczasem pilnował mnie sporych rozmiarów biały ogier. Bałam się odwrócić w jego stronę.
"Patrzy na ciebie, myślimy jak się ciebie tu pozbyć" usłyszałam głos taty. Na moment, kontem oka zerknęłam na ogiera, rzeczywiście mi się przyglądał. "Spójrz jaki jest wielki, zabije cię jednym uderzeniem, i słusznie! Nie waż się na niego patrzeć!" zadrżałam kiedy tak uniósł głos. Tata był samym głosem, który wydobywał mi się z głowy, umiał też pokazywać mi różne złe obrazy. Bałam się go i nieraz chciałam żeby zostawił mnie w spokoju.
- Chodź mała... - biały podszedł do mnie, bałam się odwrócić. "Leż spokojnie, teraz bachorze spotka cię to na co zasłużyłaś..." mówił tata, po moim ciele przeszedł dreszcz, a kiedy ogier mnie dotknął, miałam wrażenie że za chwilę przygniecie mnie do ziemi. Zerwałam się szybko do ucieczki. "Potknij się! Zasługujesz by cierpieć!" zadudniło mi aż w głowie. "Sama go wściekłaś, teraz będzie jeszcze brutalniejszy, zobaczysz! To twoja wina..." przyspieszyłam, panicznie rozglądając się za kryjówką, on tu biegł i wołał za mną zagniewany.
- Wracaj! Nie zrobię ci krzywdy - przez chwilę słyszałam łagodny głos, by potem usłyszeć wrzaśnięcie. Znów popędziłam na przód, w stronę gór, tam będę gdzieś bezpieczna. Ogier się zaśmiał, niczym mój ojciec, właściwie to był głos mojego ojca, nie mogłam odróżnić kto tak na prawdę się śmieje. Wbiegłam w ślepy zaułek.
- Spokojnie mała - biały zaczął do mnie podchodzić ostrożnie, jego wyraz pyska momentalnie wykrzywił się w szyderczym uśmiechu. Zapłakałam, kopiąc tylnymi kopytami o ścianę, a potem przednimi drapiąc w nią. Krzyknęłam na cały głos, jak mnie złapał, wprost do jego ucha, ale to było niechcący. Puścił, bałam się że teraz zacznie mnie za to bić. "Głupia, teraz nie będziesz mogła mówić, słyszysz?! Już on ci wyrwie ten niewyparzony język!" wrzasnął tata. Wbiegłam w szczelinę, zdawało mi się że ktoś stał przed nią, ale ja i tak wcisnęłam się do środka.
- Wyłaź stamtąd - usłyszałam głos klaczy, wyciągnęła mnie na zewnątrz siłą, blokując mi sobą szczelinę, próbowałam się przepchnąć w płaczu. Przytrzymała mnie przy ziemi, zmuszając bym leżała. Szarpałam się, odwracając się wciąż do tyłu. Klacz nagle ukryła mnie za sobą, na widok białego ogiera.
- Czego tu szukasz Snow? - spytała, znalazłam się przy szczelinie, więc od razu w nią weszłam przyciskając się najgłębiej jak się tylko da.
- Źrebak mi uciekł...
- Jaki źrebak?
- Czenzi.
- Pobiegła tam - klacz wskazała mu kierunek w prawo, a ja już prawie przecisnęłam się do samego końca. "Wiesz dlaczego ci pomogła? Sama chce się trochę poznęcać!" tata zaśmiał się głośno, aż zabolała mnie głowa, było zbyt ciasno bym mogła ją wsunąć w przednie nogi.
- Mówiłam żebyś stamtąd wyszła! - klacz wyciągnęła mnie brutalnie na zewnątrz.
- Nienawidzę jak ktoś narusza to miejsce, zrozumiałaś? - jej wzrok jeszcze bardziej mnie przeraził. Dotknęła mnie pyskiem, który wybrudził się moją krwią, skuliłam się cała.
- Zraniłaś się...
Po ziemi przeszedł jakiś cień, zmierzając do mnie, krzyknęłam przerażona, oczy klaczy świeciły na czerwono. Wszedł we mnie, nie mogłam się poruszyć, wyszedł równie szybko. Klacz przysunęła mnie do siebie: - Nie masz rodziców prawda?
Od Rosity
Czekałam już kilka minut, miałam nadzieje że wróci, że się pojawi. Umierałam już prawie ze strachu, w końcu wyszłam znów z jaskini, musiałam uciekać, do puki oni tu są.
- Rosa... - usłyszałam szept Pedro, dostrzegłam go za drzewami: - Tędy... Nie ma ich... - zaczekał na mnie.
- Gdzie byłeś? - spytałam wystraszona.
- Musiałem się rozejrzeć, szybko... - zaczęliśmy biec, głównie w miejscach mocno porośniętych mchem, to utrudniało bieg, ale jednocześnie mogliśmy się poruszać prawie bezdźwięcznie.
- Nic nie mówiłeś... - wyszeptałam z wyrzutem, jednak mocno ukrytym na tle lęku.
- Nie mogłem ryzykować, teraz też nie... Musimy być cicho... - Pedro złapał mojej grzywy, nie puszczając jej już wcale. Wybiegliśmy w końcu z lasu, ruszając w stronę domu, już poznawałam te tereny. Z powrotem zebrało mi się na płacz. Miałam przed oczami tamtą klacz, której nie pomogłam, uciekłam zostawiając ją na pewną śmierć, nie mogłam tego zapomnieć.
Od Czenzi
Cały obraz latał dookoła, łkałam mocno, próbując się wyszarpać.
- Jedź, to ci pomoże - klacz wepchnęła mi kolejną garść ziół do pyska, były okropne w smaku i powodowały coraz gorsze wirowanie obrazu, do tego czułam się zdezorientowana, zapomniałam co tu robię. A głos w mojej głowie stał mi się obcym, jednak coś mi podpowiadało by uciekać. Klacz mnie związała, co zauważyłam dopiero teraz.
- Wszystko będzie dobrze, tylko zaśniesz... - uspokajała mnie, nie mało że wszystko wirowało to było coraz ciemniejsze, nie pozwalała mi wypluć tych ziół, musiałam zjeść je do końca, przytrzymywała mój pysk, abym je połknęła. Zapłakałam, próbując utrzymać ciężkie powieki.
- Nic się nie bój, za niedługo się obudzisz, słowo - klacz przyłożyła do mnie swój pysk, zmęczona zamknęłam oczy, usypiając.
Od Rosity
Przekroczyliśmy granice, w końcu byliśmy w domu. I mogłam na spokojnie obejrzeć obrażenia Pedro. Miał kilka otarć, ran i kulał, wyglądało to na typowe ślady po walce.
- Jesteś ranny... - odezwałam się zmartwiona, a jednocześnie zmęczona.
- To nic, najważniejsze że nic ci się nie stało - przytulił mnie do siebie mocno, zrozumiałam że przestałam już odczuwać przed nim strach, sama się w niego wtuliłam, roniąc łzy. Nareszcie mogłam przyznać że ufam mu w pełni.
- Ja... Ja zostawiłam klacz... Na łasce Bilberry'ego, nie miałam odwagi jej pomóc... - spojrzałam mu w oczy, musiałam to z siebie wyrzucić.
- Była obca?
Przytaknęłam, Pedro ulżyło, w ogóle się tym nie przejął: - Zapomnij o niej i tak byś jej nie uratowała, to na pewno była pułapka... Dobrze zrobiłaś.
- Nie mów tak... Gdybyś widział jej wzrok i to... On ją zabił...
- Widocznie tak musiało być - próbował mnie przekonać, że nic takiego się nie stało, ja czułam inaczej i wiedziałam że będzie mnie to dręczyć do końca życia. Nie miałam jednak siły by się spierać, nie podobało mi się jego podejście, nie tego oczekiwałam...
- Mogłam chociaż spróbować ją uratować... - dodałam jeszcze.
Doszliśmy nad wodospad, byłam tak zmęczona że jak tylko się położyłam to zasnęłam, Pedro tymczasem obmywał ranny, ja też miałam chociaż napić się wody, ale nie zdążyłam.
Od Shanti
- Martwię się o Czenzi... Co jeśli Snow jej nie upilnuje? - przerwałam ciszę, czekałam tu z Szafirem od kilku godzin na pojawienie się Damu, nie wracała. Nirmeri też gdzieś przepadła, niepokoiłam się już. Dobrze że chociaż wiedziałam że Azura i Saf bawią się z źrebakami. Że były tam bezpieczne. Szafir przesunął lekko głaz blokujący wejście do małej jaskini. Sprawdził czy jest tam cała czwórka i z powrotem go zasunął. Opierałam się o skałę, nie mogąc już ustać, ale nie miałam zamiaru leżeć, chciałam by odleżyny mi się choć trochę zagoiły. Gdzieś w lesie usłyszałam głosy, ucichły, a w naszą stronę ktoś się zbliżał.
- Szafir? Shanti? - Nirmeri wyszła za drzew, niosąc coś na grzbiecie: - Wybaczcie... Ja musiałam poszukać składników na... Lekarstwo dla tej mrocznej...
- Jej nie ma - odpowiedział Szafir: - Z kim rozmawiałaś?
- Sama do siebie - odpowiedziała szybko, jakby nauczyła się tego na pamięć.
- Co tu robisz? - Nirmieri spojrzała na mnie pytająco.
- Pomagam Szafirowi, a raczej próbuje pomóc, namyślamy się co zrobić z tymi źrebakami...
- Shanti się zna na źrebakach, więc pomyślałem że coś wymyśli - wtrącił Szafir.
- Aż tak się nie znam... A na pewno nie na tych mrocznych.
- Jak wróci Damu to już na pewno coś wymyślimy.
- Może już dawno powinniśmy jej szukać...
- Ona nie może się przemęczać, nie w tym stanie - odezwała się Nirmeri, jakby z lekka zmieszana. Zauważyłam że patrzy kontem oka do tyłu.
- W jak bardzo poważnym stanie jest?
- Ja... Nie... Znaczy... - zamilkła, błądząc dookoła wzrokiem: - Powinna leżeć.
- Mówiłaś że może wstać - stwierdził Szafir.
- Pomyliłam się...
- Musisz ją znaleźć, my popilnujemy źrebaków, nie powinny być zamknięte - powiedziałam, Szafir mi przytaknął i odbiegł. Nirmeri wpatrywała się w ziemie.
- Coś się stało?
- Nic, nic takiego...
Od Rosity
Po woli się rozbudzałam, nie otwierałam jeszcze oczu, chcąc pospać nieco dłużej. Przy Pedro spało mi się tak przyjemnie, mimo śniegu i zimnego wiatru, czułam że jest obok, jego ciepło i to że jestem z nim bezpieczna. Nagle poczułam się tak jakby ktoś mnie obserwował, a potem miałam wrażenie że stoi nade mną, nie słyszałam kroków, ale i tak się wystraszyłam. Otworzyłam oczy z myślą że znów mi się wydaje. I niemal krzyknęłam, widząc przed sobą klacz, Ignis.
- Nie za zimno? - spytała z irytacją, przeszkadzało jej że tu jesteśmy. Podniosłam się z ziemi, na półprzytomna, w końcu był środek nocy. Feliza obróciła się do mnie przodem, mierząc mnie gniewnym spojrzeniem.
- Wodospad jest dla wszystkich...
- Cudownie - parsknęła ironicznie: - To nic że jest zimno, to wam przecież nie przeszkadza, nie możecie jak inne konie spać w jaskini? A może chcesz doprowadzić matkę do zawału? Wszędzie cię szuka, ciebie i twojej siostry...
- Co ty kombinujesz? - zmierzyłam ją wzrokiem, denerwowała się czymś, ewidentnie chciała abym stąd poszła, pewnie wraz z Pedro. Wypuściła aż z chrap powietrze i podrzuciła ogonem. Mój wzrok powędrował na jej grzbiet, nim się obróciła, zauważyłam źrebaka.
- Co mu zrobiłaś?
- Wiedziałam... - parsknęła, następnie unosząc głos: - Nie twoja sprawa.
- To... Czenzi?
- Och! - uniosła łeb do góry, teraz zachowując się jak Ignis, udawała. Zorientowałam się po tym, że Pedro się obudził.
- Pomogłam jej i zamierzam ją przygarnąć - wyjaśniła.
- Ty? - Pedro był zaskoczony: - Ty i źrebie, wolne żarty - zakpił z niej. W Felizie aż się zagotowało, ale dobrze grała swoją rolę, obojętnej na jego uwagi.
- Pójdę już... - chciała mnie ominąć, stanęłam jej na drodze.
- Oddaj tą klaczkę Shanti, ona lepiej sobie poradzi...
- Dobrze wiesz że to nie o to chodzi - powiedziała półgłosem, chyba żeby Pedro nie usłyszał.
- Ty nie masz żadnego doświadczenia... - wtrącił się Pedro.
- A skąd możesz to wiedzieć?! - uniosła na niego głos, patrząc też na mnie przez chwilę ostrzegawczo, zrozumiałam o co jej chodzi, groziła mi w ten sposób.
- Odniosę ją więc... - skłamała idąc dalej.
- Mógłbyś... Zostawić nas same? - zwróciłam się szybko do Pedro.
- Znowu chcesz być sama?
- Ja... Wolę z nią porozmawiać jak klacz z klaczą - wymyśliłam na poczekaniu, biegnąc śladami Ignis. Szybko ją dogoniłam, leżała już przy małej, która właśnie się wybudzała, miała lekki, nietypowy dla niej uśmiech na pysku.
- Znowu ty? - zmierzyła mnie wzrokiem.
- Co jej zrobiłaś?
- Nic ci nie powiem, idź stąd, bo za chwilę... - przerwała gdy klaczka zakasłała, otwierając oczy i rozglądając się zdezorientowana. Wyczułam u niej coś dziwnego, ale nie umiałam tego określić.
- Już dobrze mała... - Feliza wtuliła w nią głowę, zachowywała się dziwnie: - Uderzyłaś się w głowę, pamiętasz? - skłamała.
Mała ze strachem w oczach pokiwała że nie, a jednocześnie ze łzami. Ignis przysunęła ją bliżej siebie.
- Zmarzniesz... Co tam robiłaś? Dlaczego poszłaś w góry? - zadała kolejne pytania, a mała jeszcze bardziej się wystraszyła i zmieszała.
- Dolly... - szturchnęła ją lekko.
- Dolly? - powtórzyłam za nią, spojrzała na mnie krzywo: - Ani słowa... - zagroziła.
- Ona nie... - przerwałam, gdy wstała gwałtownie odpychając mnie tak mocno że poleciałam na ziemie, przycisnęła mnie do niej kurczowo.
- Nie zastąpi ci córki, nikt jej nie zastąpi, po za tym... - szepnęłam, ale mi przerwała, pochylając się nad moim uchem.
- Dolly znów żyję? Może i żyję, ale to już nie jest moja mała Dolly, to co z niej zostało to tylko nic nie warta klacz, odrodziła się jako demon, a nigdy nie była w nim w pełni... Nie taką Dolly pragnęłam odzyskać! Więc teraz się nie wtrącaj! Bo cię zabije! - przycisnęła mocniej, aż zabolało, targała nią rozpacz i gniew, frustracja.
- Skończyłyśmy rozmowę - puściła, wracając do Czenzi i ignorując mnie zupełnie, pomogła małej wstać i dokądś z nią wyruszyła.
- Co ona ci zrobiła?! - zawołał Pedro, już tu biegł, pewnie poszedł moim śladem.
- Nic... Miałyśmy małą sprzeczkę, nie ważne - chciałam już wrócić do jaskini.
- Groziła ci, widziałem jak coś szepcze ci na ucho... I jak cię przewróciła! - mówił zagniewany.
- To nic takiego...
- Nic?! Nie pozwolę by tak...
- Pedro - przerwałam mu: - Nie chcę żebyś mnie tak traktował... Ciągle się mną opiekował jak...
- Wybacz - tym razem on przerwał: - Ale ja okropnie się boję, że... Mógłbym... Cię stracić - przytulił mnie lekko do siebie. Uspokoiliśmy się oboje, dotknęłam delikatnie jego szyi, podnosząc wzrok do góry i patrząc mu w oczy.
- Chyba jestem już gotowa...
- Gotowa? Na co? - spytał zmieszany.
- Żeby powiedzieć "tak" i... - zamilkłam już prawie się zniechęcając. W jednym momencie chciałam pokonać cały strach, muszę go pokonać, zwłaszcza po tym co się wydarzyło. Może uda się tym sposobem...
- I? - dopytał gdy milczałam, uśmiechał się do mnie, ucieszony i podekscytowany. Ja wykazywałam mniejszy entuzjazm, przez lęk, który nie pozwolił mi się w pełni cieszyć z tej chwili.
- Spędzić z tobą noc... Bardzo blisko, bardzo... Wiesz co mam na myśli? - pochyliłam lekko uszy, zarumieniłam się.
- Na... Na prawdę? Ale to... - wahał się.
- To nic... - przerwałam mu.
- To... Ja nie wiem... Co powiedzieć... Trochę tak... To sen? - zestresował się trochę, może przez to że ja także byłam spięta. Uśmiechnęłam się lekko: - No chodź... - poszłam w stronę łąki, teraz nikogo tam nie było, idealna pora.
- Zaczekaj, najpierw... - zatrzymał mnie, z nieco większym stresem: - Czy zechciałabyś... zostać moją partnerką? - zapytał, uśmiechnęłam się znów.
- Przecież już mówiłam głuptasie...
- Tradycja musi być... - zażartował.
- Tak Pedro... - wtuliłam się w jego grzywę, jednocześnie pyskiem dotykając jego szyi, przymrużyłam lekko oczy, czułam jak obejmuje mnie głową. Jak muska po grzbiecie i boku. Otarłam się o niego głową, z każdą chwilą posuwaliśmy się coraz dalej. Było mi coraz mniej przyjemniej, bo przyjemność zastępował strach, ale uparłam się, lecz kiedy zaczęłam cała drżeć, nie mogąc tego powstrzymać, Pedro przerwał.
- W porządku? - spytał zmartwiony.
- Zimno mi... To wszystko... - skłamałam, tak na prawdę z wrażenia było mi gorąco. Mimo że wokoło leżał śnieg i przewiewał zimny wiatr. Kontynuowaliśmy pieszczoty, aż w końcu wspiął się subtelnie na mój grzbiet, nogi mi się lekko ugięły. Zamknęłam oczy, starając się uspokoić. Serce waliło mi jak młot, nie byłam w stanie się rozluźnić, zmusiłam się jednak by stać spokojnie. Pedro na szczęście niczego nie zauważył, ani mojego lęku, ani paniki, którą w sobie zdusiłam.
- Kochanie... - obudził mnie Pedro, pierwszy raz się tak do mnie zwrócił, otworzyłam zaspana oczy, trochę nieświadoma co robiliśmy, może przed godziną.
- Już świta... Lepiej stąd chodźmy, nim zbierze się tu stado - podniósł się z ziemi. Przytaknęłam, nadal zaspana, czułam jego szczęście, nic dziwnego, sama też starałam się cieszyć, ale dręczyła mnie ciągła niepewność i niepokój. Spoglądałam wciąż na zad, a po moim grzbiecie przechodziły dreszcze.
- Rosa? - Pedro obejrzał się za mną. Chyba zwolniłam kroku.
- Wszystko dobrze? - zbliżył się do mnie, cofnęłam się do tyłu.
- Nie byłaś gotowa... Prawda? - szepnął, oglądając się za siebie czy nikt nie idzie. Miał wyrzuty sumienia.
- To... - nie wiedziałam co mam mu odpowiedzieć: - To nie twoja wina...
- Nie powinienem był ci ulec...
- Przestań - sama się rozejrzałam: - Nic się nie stało... Nie skrzywdziłeś mnie, jasne? - spojrzałam mu w oczy. Zbliżyłam się wtulając się w niego ze strachem, ale to chyba normalne że się bałam...
Ciąg dalszy nastąpi
środa, 24 sierpnia 2016
Ból przeszłości cz.15 - Od Pedro, Damu, Shanti, Rosity
Od Pedro
Rosita szybko odkryła że ilekroć dokądś szła sama, to ją śledziłem. Od tego momentu wymykała mi się potajemnie. Nie sądziłem że szwendanie się po za granicami stada w czymś jej pomoże, ale jakoś musiałem to tolerować, nie chciałem się z nią ciągle kłócić.
Dziś jeszcze jak spałem, przebiegł przez moje ciało zimny wiatr i to właśnie on mnie wybudził. Jak na zawołanie zorientowałem się gdzie jestem i co tu robię, znów jej szukałem, bo wczoraj dokądś zawędrowała. Jeszcze nie świtało, więc zmarznięty poszedłem do jaskini by się choć trochę ogrzać. Rosita o dziwo była w środku, spała, ale gdy tak na nią patrzyłem, otworzyła momentalnie oczy.
- Mam nadzieje że znudziły ci się już te samotne spacery - odezwałem się, otrzepując się z śniegu, który właśnie padał.
- Gdzie byłeś? - podniosła się z ziemi, z taką miną jakby się o mnie bała.
- Ktoś tu się o mnie martwił? - odparłem żartobliwie, cofając się do tyłu, kiedy się zbliżyła, uśmiechnąłem się tak jakbym chciał coś spsocić.
- Nie było cię przez całą noc... - chciała mnie przytulić, ale odsunąłem się, nie wiem co we mnie wstąpiło, ale miałem ochotę na wygłupy.
- Najpierw musisz mnie złapać - odbiegłem od niej, wesoły.
- Pedro - zawołała z lekką nutką radości, biegnąc za mną. Ścigaliśmy się, do puki mnie nie dogoniła, przywróciłem ją na miękką, choć nieco zeschniętą trawę. Zacząłem ją łaskotać, sprawiając że się śmiała. Odpychała mnie przy tym lekko nogami, próbując odeprzeć mój gilgotkowy atak. A gdy oboje się zmęczyliśmy, rzuciłem się w trawę i śnieg, który zdążył już napadać, obok niej.
- I co teraz? - oparłem o nią głowę z lekkim uśmiechem na pysku.
- Teraz pójdziesz gdzieś ze mną - zaczęła się podnosić.
- A nie chcesz już iść sama? - drażniłem się z nią dla zabawy.
- Och... Przestań - uderzyła mnie lekko łbem, idąc w stronę granic. Poszedłem za nią, w lepszym humorze niż zwykle, ostatnio nie spędzaliśmy ze sobą zbyt dużo czasu. Już kilka dni widywałem ją dosyć rzadko, miałem nadzieje że jej przeszła już ta ochota bycia samej.
- Tak na prawdę, nie oddalałam się od granic i widziałam cię nie raz jak mnie szukałeś, daleko po za Zatopią... - przerwała ciszę, gdy tak szliśmy, patrząc to tu, to tam. Wokół było tak pięknie, słońce już po woli wschodziło, rozjaśniając wszystko dookoła swoimi ciepłymi barwami.
- Serio? Myślałem że jesteś daleko...
- Nie... - westchnęła: - Próbowałam, ale za bardzo się boję, do puki on... Żyję... - przerwała, po czym położyła uszy po sobie. Szlak trafił dobry humor. I kto go zepsuł? Ten od siedmiu boleści Bilberry! Pozostałem jednak spokojny, może nie do końca, bo i tak czułem gniew, ale chciałem jej pomóc, a nie złościć się na tego drania, nie teraz.
- Mówiłem ci że razem to pokonamy, przyda ci się wsparcie moje i... Rodziny.
- Nie, oni nie mogą wiedzieć - krzyknęła niemal, przestraszona.
- Dobrze... - zatrzymałem się kiedy i ona się zatrzymała: - Dokąd idziemy? - zmieniłem szybko temat.
- Do Hiry.
- Do Hiry? - powtórzyłem zmieszany, po co mielibyśmy tam iść?
Od Damu
Czekałam aż zostanę sama, najwyższy czas coś upolować... Nasłuchiwałam, nie otwierając oczu, po woli wszyscy wychodzili na zewnątrz, Szafir i czwórka mojego rodzeństwa. Odczekałam chwilkę i podniosłam się w końcu. Jak dobrze było być znów na nogach. Co prawda ten ból, przeszywał mnie od środka, ale znów stałam i jakoś go znosiłam. Zakradłam się stąd aż pod same góry. Kulałam okropnie, a kręgosłup dziwnie mi się wyginał w trakcie ruchu. Na miejscu rozejrzałam się za jakąś zdobyczą, próbowałam złapać trop. Wyczułam pumę, nim dostrzegłam ją wzrokiem, wylądowała na moim grzbiecie, spadła ze sporej wysokości. Usłyszałam tylko chrupot i głośne pęknięcie i nagle straciłam czucie w całym tyle, od połowy brzucha po sam zad. Upadłam, a ona uczepiła się już mojej szyi. Rzuciłam głową w bok, jakoś zrzucając ją z siebie, próbowałam wstać. Jednak ból mi na to nie pozwalał. Puma zadała mi cios łapą z wysuniętymi pazurami, raniąc mnie przy tym. Nim kontratakowałam, warknęła, rzucając mi się na głowę, nie miałam jak się obronić, nagle straciłam wszelką energie. Uczepiła się pazurami, jednym przebiła się przez moją powiekę do oka, krzyknęłam z bólu. Czemu wcześniej nie czułam że jestem taka słaba? To przez tą Nirmeri... Musiała mi coś podać, przez co nie czułam z całą siłą tego bólu, nawet ten przez nowe obrażenia był słabszy niż powinien... Puma już trzymała mój pysk, zacisnęła na nim zęby, przykryła swą paszczą moje nozdrza, dusiłam się. Już nie walczyłam. Zrozumiawszy że do końca życia nie wstanę i będę mogła widzieć tylko na jedno oko, wybrałam śmierć... Nie chciałam być ciężarem, to ja miałam zajmować się rodzeństwem, a nie oni mną...
Od Shanti
Poczułam jak Snow wstaje i od razu padło też na mnie drażniące światło, przez co otworzyłam oczy. Uśmiechnęłam się lekko na widok śpiącej obok mojego boku Safiry i zdziwiłam zarazem na widok Czenzi, obok niej.
- Kochanie, idę do Az - Snow wyszedł szybko, nawet mnie nie przytulił, pewnie martwił się o córkę i zwyczajnie zapomniał. Spojrzałam na swoją sztuczną nogę i zaczęłam się zastanawiać jak mam sama się podnieść, wczoraj pomagała mi w tym Nirmeri, ale teraz jej tu nie było. Większość stada już wyszło na zewnątrz. Musiałam pokombinować, pewnie nim uda mi się wstać to klaczki zdążą się obudzić.
- Shanti! - do środka nagle wpadł Szafir, budząc i Saf, i Czenzi, do tego też kilka koni, które tu jeszcze spały.
- Co się stało? - spytałam przestraszona, Szafir był pobrudzony od krwi.
- Ja nie wiem co mam robić... Damu zniknęła, Nirmeri nigdzie nie ma, a oni walczą ze sobą - zaczął wymieniać, nie widziałam żeby jeszcze tak panikował.
- Spokojnie... - nie zdążyłam za wiele powiedzieć, bo już mnie podniósł, ciągnąc za sobą: - Bardzo chciałbym być spokojny, ale nie mogę! Chodź, szybko... - przewracałam się na niego co chwilę, tracąc równowagę, nie nauczyłam się jeszcze iść w tym, tak szybko. Nie chciałam zostawiać samej Czenzi, ale Szafir już zdążył wyciągnąć mnie na zewnątrz. Doznałam szoku, widząc jak te cztery mroczne źrebaki rzucają się na siebie, zadając sobie coraz dotkliwsze rany, wszędzie była krew, a ich oczy aż błyszczały czerwienią. Niedługo też pojawiły się tu inne konie, które wcześniej były w jaskini, ale żaden z nich nie próbował ich rozdzielić. Tylko Szafir próbował jakoś wejść w między nie. Ja i tak bym nie pomogła, z moją koordynacją ruchów?
- Zróbcie coś! - krzyknęłam do koni, część odeszła. Niespodziewanie Saf przebiegła obok mnie, wprost do mrocznych źrebaków, nie zdążyłam jej chwycić.
- Przestańcie! - złapała jedno z nich za grzywę, ale szybko jej się wyrwał.
- Saf wracaj! - musiałam ruszyć za nią, nie wybaczę sobie jak coś jej się stanie: - Safira! - wskoczyła do nich, aż zamarłam ze strachu o nią, przyspieszając, przez co przewróciłam się na ziemie, a Szafir zamiast ratować małą pomógł mi wstać.
- Saf... - spojrzałam na niego.
- Chodźmy stąd.
- Oszalałeś?! A co z nią?!
- Chodź... - zaczął mnie siłą prowadzić z dala od tych źrebiąt, szarpałam się mu.
- Zostaw mnie! - krzyknęłam przez łzy, mała utknęła w samym środku tej gwałtownej szarpaniny, a cała czwórka poruszała się zbyt szybko bym mogła ją dostrzec.
- Zostań tutaj... - Szafir wrócił do nich, szarżując wbiegł w źrebaki. Zobaczyłam że Saf leży na ziemi, ale szybko przesłonił mi ją jeden z mrocznych źrebiąt.
Od Rosity
Trzymałam się blisko Pedro, rozglądając się po kryjomu, bałam się że Bilberry tu będzie. Wciąż się bałam i choć tyle razy próbowałam to pokonać zawsze zwyciężał ten lęk. Nie umiałam oddalić się nigdzie sama. Te moje próby skończyły na niczym. Miałam tego po woli dość, powinnam się jednak cieszyć że było mi już lepiej niż na początku, a i tak to mi nie wystarczyło. Po ostatniej rozmowie z Felizą, zrozumiałam że to właśnie ten lęk mnie zniewalał.
- Po co właściwie idziemy do Hiry? - przestraszył mnie głos Pedro, aż podskoczyłam.
- Wszystko w porządku? - spytał troskliwie.
- Tak... - nie byłam do końca pewna, miałam wrażenie jakby ktoś nas śledził: - Tylko... Zamyśliłam się.
Wyczułam że mi nie uwierzył, ale też nie odezwał się słowem, po prostu idąc dalej wraz ze mną. Gdzieś z tyłu coś mi mignęło, obróciłam momentalnie głowę w te stronę. Wtuliłam się szybko w grzywę Pedro, tak jakbym chciała się schować, serce mi już nawet podeszło do gardła.
- Rosita, spójrz... - Pedro chciał zwrócić moją uwagę, też się zaniepokoił, jakby zobaczył przed sobą coś... Odwróciłam głowę. W oddali leżały same zwłoki koni, w tamtym miejscu w którym przebywało stado Hiry. Było ich tak wiele... Zrobiliśmy jeszcze parę kroków na przód, po to by bardziej się przyjrzeć. To byli oni... Bilberry musiał wygrać...
- Lepiej wracajmy - szepnął Pedro, osłaniając mnie i rozglądając się czujnie. Gdybym się nie bałam, nie pozwoliłabym się tak traktować, też umiałam się bronić. Sama obserwowałam uważnie teren. Panikowałam i nie potrafiłam tego ukryć. Pedro odczuwał tylko stres, ale był gotów do jakiegokolwiek ataku, a ja najchętniej bym zerwała się do biegu. Ledwo co się powstrzymałam by nie chwycić go za grzywę.
- Coś tu za cicho... - stwierdził Pedro gdy w końcu ruszyliśmy. I właśnie w tym momencie usłyszeliśmy pędzące stado, prosto na nas, a na ich czele biegł Bilberry. Oboje rzuciliśmy się do ucieczki. Przyspieszałam coraz to bardziej, ale nie mogłam go zostawić. Najgorsze że z naprzeciwka pojawiła się kolejna grupa koni. Skręciliśmy nagle, ale oni już zaczęli nas skutecznie otaczać. W końcu odcięli nam drogę ucieczki, musieliśmy zatrzymać się pośrodku nich. Rozglądałam się panicznie, chowając się za Pedro, jak się tylko dało.
- Taki jesteś?! Sam stań do walki! Nie masz za grosz honoru?! - krzyknął.
- Do jakiej walki? - zaśmiał się Bilberry: - O tą klacz? - powiedział kpiąco.
- Boisz się? - Pedro próbował go sprowokować.
- Walczyliśmy już i to ty przegrałeś - śmiejąc się zbliżył się do nas, miałam już łzy w oczach, a nogi trzęsły mi się niemiłosiernie.
- A może powtórka z rozrywki? - uderzył nagle Pedro, odpychając go ode mnie. Spojrzał na mnie, skuliłam uszy i zastygłam przerażona w bezruchu.
- Ładnie, nawet żadna blizna ci nie została... - już chciał mnie dotknąć, ale Pedro go powalił gwałtownie na ziemie. Uderzył kilka razy w głowę, po czym ruszył ze mną wprost na inne konie. Rzucił się na nie, na chwilę puszczając mojej grzywy. Kontem oka widziałam że Bilberry się podnosi, użyłam spanikowana mocy, raniąc konie które stały nam na drodze, kolczastymi roślinami. Uciekliśmy pędząc przed siebie z całych sił. Pedro skupił się na tym by chronić mnie, choć gotowało się w nim i byłam prawie pewna że wolałby walczyć z Bilberry'm.
Od Shanti
Safira była pod Szafirem, który starał się wydostać wraz z małą, źrebaki go bezmyślnie atakowały i siebie na wzajem także. Nie wytrzymałam zbyt długo i znów zaczęłam do nich podchodzić, jak najszybciej mogłam.
- Zostań tam! - zawołał Szafir, uderzył jedno źrebie, przedtem ich nie atakował, najgorsze że jeszcze bardziej je nakręcił, bo aż rzuciło mu się na szyję. Jednym uderzeniem przedniej nogi odczepił je od siebie. Przestało już atakować, patrząc jak zahipnotyzowane na rodzeństwo. Byłam już blisko. Tuż przede mną dwa źrebaki rzuciły się na siebie, przy czym jedno przez cios większego przeturlało się pod moje nogi.
- Shanti! Mówiłem żebyś tam została! - Szafir kopnął trzeciego źrebaka, drugie szarpnął odrzucając w bok, by się do mnie dostać, wraz z Saf, którą wrzucił błyskawicznie na grzbiet. Na szczęście ten źrebak przede mną też się już uspokoił, patrząc na mnie pytająco. Szafir odepchnął mnie od niego, prawie upadłam, trzymał mnie już za grzywę patrząc na źrebaki. Wszystkie leżały na ziemi, jakby zdezorientowane.
- Nie miałem pojęcia że będą takie agresywne... - położył przede mną ranną Safire, łapiąc za grzywę jedno z źrebiąt: - Idziemy! Już! - popędzał trójkę pozostałych, zniknęli w lesie. Sprawdziłam szybko co z Saf, miała kilka ran, ale chyba nic takiego jej nie było, nawet nie straciła przytomności.
- Coś ty zrobiła?! Wiesz jak się przestraszyłam?! - krzyknęłam na nią, nie chciałam, ale bałam się że mogą ją nawet zabić.
- Przepraszam... Ja tylko chciałam pomóc...
- Ale nie tak, proszę cię, nigdy nie rób czegoś podobnego... - dodałam już spokojniej: - Musimy opatrzyć rany.
- To nic takiego - mała podniosła się z ziemi, wtem przybiegł Szafir: - Przepraszam za to... Ja na prawdę nie wiedziałem że...
- Pomóż mi opatrzyć Saf - przerwałam mu, bałam się że może wdać się zakażenie, w końcu to mroczne konie.
- Dobrze, tylko pytanie, co mam z nimi zrobić? Damu nadal nie wróciła, a ja nie mam pojęcia co się im nagle stało i to wszystkim na raz...
- To chyba furia... Słyszałam coś o niej, Luna ją miała, mroczna klacz ze stada...
- A gdzie ona jest? Czy to ta co... - przerwał.
- Nie żyję? Tak...
- Jakoś to będzie... Zamknę ich na razie, a jak Damu wróci to coś poradzimy. Idźcie już nad wodospad - znów pobiegł do lasu, nim zdołałam coś powiedzieć. Musiałam zawrócić do jaskini, bo przecież nie zostawię Czenzi samej.
Od Rosity
Nie odpuścili nam, biegli tuż za nami. Musieliśmy uciekać do lasu, przez łzy obraz co jakiś czas mi się zamazywał. Niespodziewanie potknęłam się, chyba o jakiś korzeń. Tylko mnie spowolnił, ale to wystarczyło by jeden z ogierów oddzielił mnie od Pedro. Odskoczyłam w bok, wyrwał mi parę włosów, próbując mnie złapać. Już biegłam, głos utknął mi w gardle i choć próbowałam, nie mogłam wołać za Pedro. Uciekałam prawie na oślep, już dawno przestałam mieć pojęcie gdzie jestem, ale musiałam ich zgubić...
Zmęczona wciąż się oglądałam za siebie, wciąż szłam. Wszędzie już było ciemno. Nie dawałam rady już biec, ledwo co oddychałam. Musiałam oszczędzać siły, w razie kolejnej ucieczki. Bałam się nawet wołać za Pedro. Próbowałam go znaleźć, ze świadomością że pobiegł w zupełnie innym kierunku niż ja. Błąkałam się tu jeszcze długo, aż w końcu wraz z świtem przyszła decyzja by zawrócić. Inaczej zgubie się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej oddale od domu. Muszę tam wrócić, a jak już wrócę to chyba nigdy już nie opuszczę granic Zatopi.
Idąc drogą powrotną, starałam się obserwować wszystko wokół, nasłuchiwać, z każdym krokiem mój lęk narastał, a zmęczenie płatało mi figle, miewałam zwidy, już nawet zwykłe gałęzie pomyliłam z koniem. Zaczęłam wyłapywać zapachy, chciałam być pewna że ich tu nie ma. Serce waliło mi tak mocno że powodowało drżenie, przez co jeszcze bardziej się męczyłam. Zbliżało się południe, poruszałam się coraz wolniej, z coraz mniejszą pewnością, miałam ochotę uciec stąd jak najdalej, a nie wracać. A przecież musiałam, musiałam wrócić do domu... Nie przewidziałam tego że serce może mi zabić jeszcze mocniej, co spowodował czyiś krzyk, gdzieś w oddali. Najpierw spanikowałam, następnie uspokajając się choć trochę poznałam że to głos jakieś klaczy. A co jeśli to Karyme, albo moja siostra? Musiałam to sprawdzić, pobiegłam w tamtą stronę. Szybko dotarłam na miejsce, zatrzymując się dwa metry od obcej klaczy, to ona krzyczała. Była poważne ranna i cała zapłakana. Spojrzała na mnie błagalnie: - Pomóż mi - wymamrotała, próbując wstać, czołgała się po ziemi. Wtem kilkanaście kroków za nią, za drzew wyłonił się Bilberry, był wściekły, zbliżał się do nas. Zawahałam się, wpatrując się w niego z przerażeniem.
- Błagam... Nie odchodź... Pomóż mi... - obca zapłakała, cofnęłam się do tyłu, mając w oczach łzy. Położyłam po sobie uszy, próbując w ten sposób ją przeprosić, po czym pognałam w przeciwną do niej stronę.
- Nie zostawiaj mnie! - to były jej ostatnie słowa, po tym już tylko krzyknęła z bólu. Zatrzymałam się, oglądając do tyłu, on już tu biegł i było tylko słychać jego tętent kopyt, chyba było już za późno, chyba ją... Zabił... Wystartowałam ponownie do biegu, oczy zalały mi się łzami. Zamknęłam je mocno by się ich pozbyć, nie mogłam się już potknąć... Wpadłam na coś i to najpewniej był koń, wydałam z siebie krótki krzyk, po czym poznałam że to Pedro. Wtuliłam się w niego mocno, nie mogąc powstrzymać łez. Wyrwał mi się nagle, ciągnąc za sobą, ledwo nadążałam. Ukryliśmy się w leśnej gęstwinie. Pedro przytrzymał mi pysk, okropnie sapałam, a teraz jeszcze się dusiłam. Szarpałam się mu, czułam że nie chcę mi zrobić krzywdy, ale brakowało mi już powietrza. Puścił jak przebiegły obok nas konie.
- Wybacz... - szepnął, gdy łapałam łapczywie oddech, nogi aż mi się ugięły.
- Jesteś cała? - dodał cicho, przytaknęłam.
- Musimy dalej biec... - złapał moją grzywę, próbowałam uspokoić już oddech, wymknęliśmy się po cichu kawałek. Dopiero teraz dostrzegłam że kulał i czułam zapach krwi, w półmroku jednak nie było widać ran.
- Co ci się stało? - szepnęłam.
- Cii... Nie teraz... - wskazał mi łbem jaskinie, zrozumiałam od razu że mam wejść tam pierwsza. A jak weszłam, Pedro został na zewnątrz, wyjrzałam za nim. Zniknął, przeraziłam się, wycofałam się z powrotem do środka. Co teraz? Zostawił mnie?
Rosita szybko odkryła że ilekroć dokądś szła sama, to ją śledziłem. Od tego momentu wymykała mi się potajemnie. Nie sądziłem że szwendanie się po za granicami stada w czymś jej pomoże, ale jakoś musiałem to tolerować, nie chciałem się z nią ciągle kłócić.
Dziś jeszcze jak spałem, przebiegł przez moje ciało zimny wiatr i to właśnie on mnie wybudził. Jak na zawołanie zorientowałem się gdzie jestem i co tu robię, znów jej szukałem, bo wczoraj dokądś zawędrowała. Jeszcze nie świtało, więc zmarznięty poszedłem do jaskini by się choć trochę ogrzać. Rosita o dziwo była w środku, spała, ale gdy tak na nią patrzyłem, otworzyła momentalnie oczy.
- Mam nadzieje że znudziły ci się już te samotne spacery - odezwałem się, otrzepując się z śniegu, który właśnie padał.
- Gdzie byłeś? - podniosła się z ziemi, z taką miną jakby się o mnie bała.
- Ktoś tu się o mnie martwił? - odparłem żartobliwie, cofając się do tyłu, kiedy się zbliżyła, uśmiechnąłem się tak jakbym chciał coś spsocić.
- Nie było cię przez całą noc... - chciała mnie przytulić, ale odsunąłem się, nie wiem co we mnie wstąpiło, ale miałem ochotę na wygłupy.
- Najpierw musisz mnie złapać - odbiegłem od niej, wesoły.
- Pedro - zawołała z lekką nutką radości, biegnąc za mną. Ścigaliśmy się, do puki mnie nie dogoniła, przywróciłem ją na miękką, choć nieco zeschniętą trawę. Zacząłem ją łaskotać, sprawiając że się śmiała. Odpychała mnie przy tym lekko nogami, próbując odeprzeć mój gilgotkowy atak. A gdy oboje się zmęczyliśmy, rzuciłem się w trawę i śnieg, który zdążył już napadać, obok niej.
- I co teraz? - oparłem o nią głowę z lekkim uśmiechem na pysku.
- Teraz pójdziesz gdzieś ze mną - zaczęła się podnosić.
- A nie chcesz już iść sama? - drażniłem się z nią dla zabawy.
- Och... Przestań - uderzyła mnie lekko łbem, idąc w stronę granic. Poszedłem za nią, w lepszym humorze niż zwykle, ostatnio nie spędzaliśmy ze sobą zbyt dużo czasu. Już kilka dni widywałem ją dosyć rzadko, miałem nadzieje że jej przeszła już ta ochota bycia samej.
- Tak na prawdę, nie oddalałam się od granic i widziałam cię nie raz jak mnie szukałeś, daleko po za Zatopią... - przerwała ciszę, gdy tak szliśmy, patrząc to tu, to tam. Wokół było tak pięknie, słońce już po woli wschodziło, rozjaśniając wszystko dookoła swoimi ciepłymi barwami.
- Serio? Myślałem że jesteś daleko...
- Nie... - westchnęła: - Próbowałam, ale za bardzo się boję, do puki on... Żyję... - przerwała, po czym położyła uszy po sobie. Szlak trafił dobry humor. I kto go zepsuł? Ten od siedmiu boleści Bilberry! Pozostałem jednak spokojny, może nie do końca, bo i tak czułem gniew, ale chciałem jej pomóc, a nie złościć się na tego drania, nie teraz.
- Mówiłem ci że razem to pokonamy, przyda ci się wsparcie moje i... Rodziny.
- Nie, oni nie mogą wiedzieć - krzyknęła niemal, przestraszona.
- Dobrze... - zatrzymałem się kiedy i ona się zatrzymała: - Dokąd idziemy? - zmieniłem szybko temat.
- Do Hiry.
- Do Hiry? - powtórzyłem zmieszany, po co mielibyśmy tam iść?
Od Damu
Czekałam aż zostanę sama, najwyższy czas coś upolować... Nasłuchiwałam, nie otwierając oczu, po woli wszyscy wychodzili na zewnątrz, Szafir i czwórka mojego rodzeństwa. Odczekałam chwilkę i podniosłam się w końcu. Jak dobrze było być znów na nogach. Co prawda ten ból, przeszywał mnie od środka, ale znów stałam i jakoś go znosiłam. Zakradłam się stąd aż pod same góry. Kulałam okropnie, a kręgosłup dziwnie mi się wyginał w trakcie ruchu. Na miejscu rozejrzałam się za jakąś zdobyczą, próbowałam złapać trop. Wyczułam pumę, nim dostrzegłam ją wzrokiem, wylądowała na moim grzbiecie, spadła ze sporej wysokości. Usłyszałam tylko chrupot i głośne pęknięcie i nagle straciłam czucie w całym tyle, od połowy brzucha po sam zad. Upadłam, a ona uczepiła się już mojej szyi. Rzuciłam głową w bok, jakoś zrzucając ją z siebie, próbowałam wstać. Jednak ból mi na to nie pozwalał. Puma zadała mi cios łapą z wysuniętymi pazurami, raniąc mnie przy tym. Nim kontratakowałam, warknęła, rzucając mi się na głowę, nie miałam jak się obronić, nagle straciłam wszelką energie. Uczepiła się pazurami, jednym przebiła się przez moją powiekę do oka, krzyknęłam z bólu. Czemu wcześniej nie czułam że jestem taka słaba? To przez tą Nirmeri... Musiała mi coś podać, przez co nie czułam z całą siłą tego bólu, nawet ten przez nowe obrażenia był słabszy niż powinien... Puma już trzymała mój pysk, zacisnęła na nim zęby, przykryła swą paszczą moje nozdrza, dusiłam się. Już nie walczyłam. Zrozumiawszy że do końca życia nie wstanę i będę mogła widzieć tylko na jedno oko, wybrałam śmierć... Nie chciałam być ciężarem, to ja miałam zajmować się rodzeństwem, a nie oni mną...
Od Shanti
Poczułam jak Snow wstaje i od razu padło też na mnie drażniące światło, przez co otworzyłam oczy. Uśmiechnęłam się lekko na widok śpiącej obok mojego boku Safiry i zdziwiłam zarazem na widok Czenzi, obok niej.
- Kochanie, idę do Az - Snow wyszedł szybko, nawet mnie nie przytulił, pewnie martwił się o córkę i zwyczajnie zapomniał. Spojrzałam na swoją sztuczną nogę i zaczęłam się zastanawiać jak mam sama się podnieść, wczoraj pomagała mi w tym Nirmeri, ale teraz jej tu nie było. Większość stada już wyszło na zewnątrz. Musiałam pokombinować, pewnie nim uda mi się wstać to klaczki zdążą się obudzić.
- Shanti! - do środka nagle wpadł Szafir, budząc i Saf, i Czenzi, do tego też kilka koni, które tu jeszcze spały.
- Co się stało? - spytałam przestraszona, Szafir był pobrudzony od krwi.
- Ja nie wiem co mam robić... Damu zniknęła, Nirmeri nigdzie nie ma, a oni walczą ze sobą - zaczął wymieniać, nie widziałam żeby jeszcze tak panikował.
- Spokojnie... - nie zdążyłam za wiele powiedzieć, bo już mnie podniósł, ciągnąc za sobą: - Bardzo chciałbym być spokojny, ale nie mogę! Chodź, szybko... - przewracałam się na niego co chwilę, tracąc równowagę, nie nauczyłam się jeszcze iść w tym, tak szybko. Nie chciałam zostawiać samej Czenzi, ale Szafir już zdążył wyciągnąć mnie na zewnątrz. Doznałam szoku, widząc jak te cztery mroczne źrebaki rzucają się na siebie, zadając sobie coraz dotkliwsze rany, wszędzie była krew, a ich oczy aż błyszczały czerwienią. Niedługo też pojawiły się tu inne konie, które wcześniej były w jaskini, ale żaden z nich nie próbował ich rozdzielić. Tylko Szafir próbował jakoś wejść w między nie. Ja i tak bym nie pomogła, z moją koordynacją ruchów?
- Zróbcie coś! - krzyknęłam do koni, część odeszła. Niespodziewanie Saf przebiegła obok mnie, wprost do mrocznych źrebaków, nie zdążyłam jej chwycić.
- Przestańcie! - złapała jedno z nich za grzywę, ale szybko jej się wyrwał.
- Saf wracaj! - musiałam ruszyć za nią, nie wybaczę sobie jak coś jej się stanie: - Safira! - wskoczyła do nich, aż zamarłam ze strachu o nią, przyspieszając, przez co przewróciłam się na ziemie, a Szafir zamiast ratować małą pomógł mi wstać.
- Saf... - spojrzałam na niego.
- Chodźmy stąd.
- Oszalałeś?! A co z nią?!
- Chodź... - zaczął mnie siłą prowadzić z dala od tych źrebiąt, szarpałam się mu.
- Zostaw mnie! - krzyknęłam przez łzy, mała utknęła w samym środku tej gwałtownej szarpaniny, a cała czwórka poruszała się zbyt szybko bym mogła ją dostrzec.
- Zostań tutaj... - Szafir wrócił do nich, szarżując wbiegł w źrebaki. Zobaczyłam że Saf leży na ziemi, ale szybko przesłonił mi ją jeden z mrocznych źrebiąt.
Od Rosity
Trzymałam się blisko Pedro, rozglądając się po kryjomu, bałam się że Bilberry tu będzie. Wciąż się bałam i choć tyle razy próbowałam to pokonać zawsze zwyciężał ten lęk. Nie umiałam oddalić się nigdzie sama. Te moje próby skończyły na niczym. Miałam tego po woli dość, powinnam się jednak cieszyć że było mi już lepiej niż na początku, a i tak to mi nie wystarczyło. Po ostatniej rozmowie z Felizą, zrozumiałam że to właśnie ten lęk mnie zniewalał.
- Po co właściwie idziemy do Hiry? - przestraszył mnie głos Pedro, aż podskoczyłam.
- Wszystko w porządku? - spytał troskliwie.
- Tak... - nie byłam do końca pewna, miałam wrażenie jakby ktoś nas śledził: - Tylko... Zamyśliłam się.
Wyczułam że mi nie uwierzył, ale też nie odezwał się słowem, po prostu idąc dalej wraz ze mną. Gdzieś z tyłu coś mi mignęło, obróciłam momentalnie głowę w te stronę. Wtuliłam się szybko w grzywę Pedro, tak jakbym chciała się schować, serce mi już nawet podeszło do gardła.
- Rosita, spójrz... - Pedro chciał zwrócić moją uwagę, też się zaniepokoił, jakby zobaczył przed sobą coś... Odwróciłam głowę. W oddali leżały same zwłoki koni, w tamtym miejscu w którym przebywało stado Hiry. Było ich tak wiele... Zrobiliśmy jeszcze parę kroków na przód, po to by bardziej się przyjrzeć. To byli oni... Bilberry musiał wygrać...
- Lepiej wracajmy - szepnął Pedro, osłaniając mnie i rozglądając się czujnie. Gdybym się nie bałam, nie pozwoliłabym się tak traktować, też umiałam się bronić. Sama obserwowałam uważnie teren. Panikowałam i nie potrafiłam tego ukryć. Pedro odczuwał tylko stres, ale był gotów do jakiegokolwiek ataku, a ja najchętniej bym zerwała się do biegu. Ledwo co się powstrzymałam by nie chwycić go za grzywę.
- Coś tu za cicho... - stwierdził Pedro gdy w końcu ruszyliśmy. I właśnie w tym momencie usłyszeliśmy pędzące stado, prosto na nas, a na ich czele biegł Bilberry. Oboje rzuciliśmy się do ucieczki. Przyspieszałam coraz to bardziej, ale nie mogłam go zostawić. Najgorsze że z naprzeciwka pojawiła się kolejna grupa koni. Skręciliśmy nagle, ale oni już zaczęli nas skutecznie otaczać. W końcu odcięli nam drogę ucieczki, musieliśmy zatrzymać się pośrodku nich. Rozglądałam się panicznie, chowając się za Pedro, jak się tylko dało.
- Taki jesteś?! Sam stań do walki! Nie masz za grosz honoru?! - krzyknął.
- Do jakiej walki? - zaśmiał się Bilberry: - O tą klacz? - powiedział kpiąco.
- Boisz się? - Pedro próbował go sprowokować.
- Walczyliśmy już i to ty przegrałeś - śmiejąc się zbliżył się do nas, miałam już łzy w oczach, a nogi trzęsły mi się niemiłosiernie.
- A może powtórka z rozrywki? - uderzył nagle Pedro, odpychając go ode mnie. Spojrzał na mnie, skuliłam uszy i zastygłam przerażona w bezruchu.
- Ładnie, nawet żadna blizna ci nie została... - już chciał mnie dotknąć, ale Pedro go powalił gwałtownie na ziemie. Uderzył kilka razy w głowę, po czym ruszył ze mną wprost na inne konie. Rzucił się na nie, na chwilę puszczając mojej grzywy. Kontem oka widziałam że Bilberry się podnosi, użyłam spanikowana mocy, raniąc konie które stały nam na drodze, kolczastymi roślinami. Uciekliśmy pędząc przed siebie z całych sił. Pedro skupił się na tym by chronić mnie, choć gotowało się w nim i byłam prawie pewna że wolałby walczyć z Bilberry'm.
Od Shanti
Safira była pod Szafirem, który starał się wydostać wraz z małą, źrebaki go bezmyślnie atakowały i siebie na wzajem także. Nie wytrzymałam zbyt długo i znów zaczęłam do nich podchodzić, jak najszybciej mogłam.
- Zostań tam! - zawołał Szafir, uderzył jedno źrebie, przedtem ich nie atakował, najgorsze że jeszcze bardziej je nakręcił, bo aż rzuciło mu się na szyję. Jednym uderzeniem przedniej nogi odczepił je od siebie. Przestało już atakować, patrząc jak zahipnotyzowane na rodzeństwo. Byłam już blisko. Tuż przede mną dwa źrebaki rzuciły się na siebie, przy czym jedno przez cios większego przeturlało się pod moje nogi.
- Shanti! Mówiłem żebyś tam została! - Szafir kopnął trzeciego źrebaka, drugie szarpnął odrzucając w bok, by się do mnie dostać, wraz z Saf, którą wrzucił błyskawicznie na grzbiet. Na szczęście ten źrebak przede mną też się już uspokoił, patrząc na mnie pytająco. Szafir odepchnął mnie od niego, prawie upadłam, trzymał mnie już za grzywę patrząc na źrebaki. Wszystkie leżały na ziemi, jakby zdezorientowane.
- Nie miałem pojęcia że będą takie agresywne... - położył przede mną ranną Safire, łapiąc za grzywę jedno z źrebiąt: - Idziemy! Już! - popędzał trójkę pozostałych, zniknęli w lesie. Sprawdziłam szybko co z Saf, miała kilka ran, ale chyba nic takiego jej nie było, nawet nie straciła przytomności.
- Coś ty zrobiła?! Wiesz jak się przestraszyłam?! - krzyknęłam na nią, nie chciałam, ale bałam się że mogą ją nawet zabić.
- Przepraszam... Ja tylko chciałam pomóc...
- Ale nie tak, proszę cię, nigdy nie rób czegoś podobnego... - dodałam już spokojniej: - Musimy opatrzyć rany.
- To nic takiego - mała podniosła się z ziemi, wtem przybiegł Szafir: - Przepraszam za to... Ja na prawdę nie wiedziałem że...
- Pomóż mi opatrzyć Saf - przerwałam mu, bałam się że może wdać się zakażenie, w końcu to mroczne konie.
- Dobrze, tylko pytanie, co mam z nimi zrobić? Damu nadal nie wróciła, a ja nie mam pojęcia co się im nagle stało i to wszystkim na raz...
- To chyba furia... Słyszałam coś o niej, Luna ją miała, mroczna klacz ze stada...
- A gdzie ona jest? Czy to ta co... - przerwał.
- Nie żyję? Tak...
- Jakoś to będzie... Zamknę ich na razie, a jak Damu wróci to coś poradzimy. Idźcie już nad wodospad - znów pobiegł do lasu, nim zdołałam coś powiedzieć. Musiałam zawrócić do jaskini, bo przecież nie zostawię Czenzi samej.
Od Rosity
Nie odpuścili nam, biegli tuż za nami. Musieliśmy uciekać do lasu, przez łzy obraz co jakiś czas mi się zamazywał. Niespodziewanie potknęłam się, chyba o jakiś korzeń. Tylko mnie spowolnił, ale to wystarczyło by jeden z ogierów oddzielił mnie od Pedro. Odskoczyłam w bok, wyrwał mi parę włosów, próbując mnie złapać. Już biegłam, głos utknął mi w gardle i choć próbowałam, nie mogłam wołać za Pedro. Uciekałam prawie na oślep, już dawno przestałam mieć pojęcie gdzie jestem, ale musiałam ich zgubić...
Zmęczona wciąż się oglądałam za siebie, wciąż szłam. Wszędzie już było ciemno. Nie dawałam rady już biec, ledwo co oddychałam. Musiałam oszczędzać siły, w razie kolejnej ucieczki. Bałam się nawet wołać za Pedro. Próbowałam go znaleźć, ze świadomością że pobiegł w zupełnie innym kierunku niż ja. Błąkałam się tu jeszcze długo, aż w końcu wraz z świtem przyszła decyzja by zawrócić. Inaczej zgubie się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej oddale od domu. Muszę tam wrócić, a jak już wrócę to chyba nigdy już nie opuszczę granic Zatopi.
Idąc drogą powrotną, starałam się obserwować wszystko wokół, nasłuchiwać, z każdym krokiem mój lęk narastał, a zmęczenie płatało mi figle, miewałam zwidy, już nawet zwykłe gałęzie pomyliłam z koniem. Zaczęłam wyłapywać zapachy, chciałam być pewna że ich tu nie ma. Serce waliło mi tak mocno że powodowało drżenie, przez co jeszcze bardziej się męczyłam. Zbliżało się południe, poruszałam się coraz wolniej, z coraz mniejszą pewnością, miałam ochotę uciec stąd jak najdalej, a nie wracać. A przecież musiałam, musiałam wrócić do domu... Nie przewidziałam tego że serce może mi zabić jeszcze mocniej, co spowodował czyiś krzyk, gdzieś w oddali. Najpierw spanikowałam, następnie uspokajając się choć trochę poznałam że to głos jakieś klaczy. A co jeśli to Karyme, albo moja siostra? Musiałam to sprawdzić, pobiegłam w tamtą stronę. Szybko dotarłam na miejsce, zatrzymując się dwa metry od obcej klaczy, to ona krzyczała. Była poważne ranna i cała zapłakana. Spojrzała na mnie błagalnie: - Pomóż mi - wymamrotała, próbując wstać, czołgała się po ziemi. Wtem kilkanaście kroków za nią, za drzew wyłonił się Bilberry, był wściekły, zbliżał się do nas. Zawahałam się, wpatrując się w niego z przerażeniem.
- Błagam... Nie odchodź... Pomóż mi... - obca zapłakała, cofnęłam się do tyłu, mając w oczach łzy. Położyłam po sobie uszy, próbując w ten sposób ją przeprosić, po czym pognałam w przeciwną do niej stronę.
- Nie zostawiaj mnie! - to były jej ostatnie słowa, po tym już tylko krzyknęła z bólu. Zatrzymałam się, oglądając do tyłu, on już tu biegł i było tylko słychać jego tętent kopyt, chyba było już za późno, chyba ją... Zabił... Wystartowałam ponownie do biegu, oczy zalały mi się łzami. Zamknęłam je mocno by się ich pozbyć, nie mogłam się już potknąć... Wpadłam na coś i to najpewniej był koń, wydałam z siebie krótki krzyk, po czym poznałam że to Pedro. Wtuliłam się w niego mocno, nie mogąc powstrzymać łez. Wyrwał mi się nagle, ciągnąc za sobą, ledwo nadążałam. Ukryliśmy się w leśnej gęstwinie. Pedro przytrzymał mi pysk, okropnie sapałam, a teraz jeszcze się dusiłam. Szarpałam się mu, czułam że nie chcę mi zrobić krzywdy, ale brakowało mi już powietrza. Puścił jak przebiegły obok nas konie.
- Wybacz... - szepnął, gdy łapałam łapczywie oddech, nogi aż mi się ugięły.
- Jesteś cała? - dodał cicho, przytaknęłam.
- Musimy dalej biec... - złapał moją grzywę, próbowałam uspokoić już oddech, wymknęliśmy się po cichu kawałek. Dopiero teraz dostrzegłam że kulał i czułam zapach krwi, w półmroku jednak nie było widać ran.
- Co ci się stało? - szepnęłam.
- Cii... Nie teraz... - wskazał mi łbem jaskinie, zrozumiałam od razu że mam wejść tam pierwsza. A jak weszłam, Pedro został na zewnątrz, wyjrzałam za nim. Zniknął, przeraziłam się, wycofałam się z powrotem do środka. Co teraz? Zostawił mnie?
Ciąg dalszy nastąpi
środa, 17 sierpnia 2016
Błąd - Od Nirmeri
Roczne dziwadło, uciekające od tych co okazali mu litość. To ja. Biegłam jakbym uciekała przed drapieżnikiem, a nie ze stada. Chciałam tam zostać, ale coraz bardziej wszyscy mnie odtrącali, wczoraj nawet zaatakował mnie jeden z koni, za to że przeszła obok niego "niebieska pokraka". Najgorsze że znów, tak jak w dniu śmierci matki nie miałam się gdzie podziać, ale przynajmniej nie potrzebowałam już opieki, takiej jak wtedy. Było właściwie tak samo jak w stadzie, a jedyna różnica polegała na tym że już nikt nie będzie mnie gnębił i nie zobaczę żadnego konia w pobliżu, będę sama w pełnym znaczeniu tego słowa... Zatrzymałam się w lesie, było tu miło, chłodno i do tego wilgotno. Po pewnym czasie zaczęło mi się nudzić.
- Boi się słońca, ha ha ha - zaczęłam naśladować rówieśników, nie bałam się słońca, ale oni nie rozumieli że źle się czułam w gorące dni i musiałam przebywać daleko od palących promieni.
- Nie zbliżaj się do niej, bo się zarazisz - naśladowałam teraz jedną z klaczy, która kiedyś mnie karmiła, była przerażona mówiąc to do syna, myślała że na coś choruje, bo mam niebieską sierść. A najlepsze było chyba to: - Skąd ona się urwała? Z kosmosu? - mówił to rozbawiony ogierek, w tym momencie ja, ale zupełnie inaczej niż on, przygnębiająco. Chciałam się z tego śmiać, ale tak jakoś nie wyszło, zamiast tego spłynęło mi kilka łez po policzkach.
- Czemu mają służyć twoje słowa? - usłyszałam czyiś głos, gdzieś daleko, w górze. Zaskoczona nawet porządnie się nie popłakałam. Obserwowałam korony drzew, rozglądając się za tym kimś. Poruszyły się gałęzie i właśnie w tamtym miejscu dostrzegłam biało-czarnego ptaka.
- Co? - odezwała się znowu, ponaglając do odpowiedzi.
- Tak tylko... Wygłupiałam się - spuściłam głowę. Ptak nagle pofrunął dalej, uniosłam wzrok, kiedy słyszałam szelest i trzepot jego skrzydeł. Zniknął mi bardzo szybko z oczu.
- Zostań - zawołałam niepewnie: - Proszę... - zrezygnowałam potem od razu, kładąc się na ziemi, z podkulonymi uszami i spuszczonym łbem.
- Wiesz że niebezpiecznie jest tu się kłaść, w lesie roi się od drapieżników - znów ten sam głos, tylko że z tyłu za mną, odwróciłam głowę.
- Jesteś... - ucieszona, uśmiechnęłam się lekko, przyglądając nieznajomej: - Kim jesteś? Jakim ptakiem?
- Z tego co wiem, jestem sroką i nazywali... Znaczy nazywają mnie Dika - wzbiła się w powietrze lądując na niższej gałęzi: - Konie nie leżą w takich miejscach jak to, mogą pozwolić sobie tylko na drzemki, na stojąco, tu trzeba być szybkim i czujnym. Nie wolno ci się zaskoczyć, bo przypłacisz to życiem.
- Na... Na prawdę? - podniosłam się z ziemi przestraszona.
- Lądując na ziemi sama mogłam się narazić, ale ja widzę wszystko z góry, a ty nie... Co nie zmienia faktu że drapieżnik i tak może się zamaskować, dobry łowca wtopi się w tło - mówiła, spoglądałam na nią zaciekawiona.
- Muszę przyznać że nie widziałam takiego konia, ale... Jeszcze mało wiem na wasz temat - dodała, skuliłam uszy, chyba nawet ptak teraz będzie szydził ze mnie.
- To nie moja wina... Ja tylko... Urodziłam się taka - znów się położyłam, z łzami w oczach, tym razem kładąc nawet głowę na ziemi.
- Co robisz?
- Niech mnie zjedzą, jestem tylko dziwadłem... - spłynęła mi łza po policzku.
- Nawet ludzie by cię nie zabili, oni lubią coś obcego, rzadkiego, wyjątkowego, czy też jedynego w swoim rodzaju - zleciała niżej mnie, ale wciąż unosiła się w powietrzu.
Zerknęłam na nią pytająco, nikt nigdy przedtem nie użył takich słów żeby mnie opisać: - Mówisz tak o mnie? - spytałam niepewnie.
- Tak, masz niezwykłą barwę i chyba coś jeszcze, prawda?
- Coś jeszcze? - śledziłam ją wzrokiem, kiedy latała na około mnie.
- Masz tak od urodzenia? Ta sierść jest prawdziwa? Ludzie potrafią zmieniać kolory, ale wy chyba nie, prawda? - wylądowała na moim grzbiecie: - Jesteś zimna... Niesamowite... Musi coś jeszcze was wyróżniać, mam rację?
- Mam tak od urodzenia - wymamrotałam, przez kolejne łzy.
- I z tego powodu płaczesz?
- Bo nikt mnie nie lubi... - popłakałam się jeszcze bardziej odwracając wzrok. Czułam jej pazurki, jak wbijają mi się w grzbiet, powodując łaskotki.
- Wiem jak się czujesz - usadowiła się wygodnie: - Też bardzo się różnie od innych srok, tylko że mnie wyróżnia zachowanie. Nie umiem się zachowywać i myśleć jak one... I nigdy nie zjadłabym resztek ze śmietników, jak one... I zbierała tych błyskotek, bo nie widzę sensu w pogoni za nimi... Mi niewiele potrzeba, spędziłam połowę życia w klatce... - westchnęła.
- Co to śmietników? I to, te ludzie? I... - zaczęłam pytać zaciekawiona, przerwała mi.
- Długo by opowiadać, chodźmy stąd, nim naprawdę coś cię złapie - wzbiła się do lotu: - No dalej, wstawaj - szarpnęła mnie lekko za grzywę, swoimi ptasimi nogami.
- Nie będziesz się ze mnie naśmiewać?
- Nie, nie miałabym z czego.
- Nie zostawisz mnie samej? Nie odtrącisz? - miałam już nadzieje w oczach. Bardzo chciałam mieć kogoś bliskiego, nawet jeśli to nie koń.
- To zależy od tego co zrobisz, ale na pewno powodem nie będzie twój wygląd, ani sama ty.
- Czyli?
- Nie rozumiesz?
Pokiwałam przecząco głową, spodziewałam się prostej odpowiedzi. Dika zastanowiła się chwilę, prowadząc mnie na otwartą przestrzeń.
- Będę cię uczyć, tak jak najlepiej umiem, na pewno ci się przyda trochę wiedzy, tak jak i mi. W zamian chce się dowiedzieć jak najwięcej o twojej rasie.
- Dobrze, a ja, jestem Nirmeri - przedstawiłam się idąc za sroką, lecącą na poziomie mojej głowy. Miałam już rok, a niewiele wiedziałam, nikt niczego mnie nie nauczył, nikt mnie nie chronił, ani nie mogłam nikogo nazwać rodziną, nie mogłam na nikogo liczyć, ale od tej pory zaczęłam traktować Dike jak przyjaciółkę, albo też prawie jak siostrę. Wędrowałyśmy wspólnie, a ona wiele mi pokazywała i mówiła wiele ciekawych rzeczy, choć nie wszystko było dla mnie jasne. Minęło nam razem 6 miesięcy, byłam już dorosła. Przez Dike zrozumiałam że jestem wyjątkowa, lepsza od innych koni i przestałam postrzegać siebie tak jak inni mnie postrzegali, choć chyba nie do końca o to jej chodziło.
- I co? - spytałam, widząc wracającą srokę.
- Tam jest stado, musimy je wyminąć idąc...
- Przejdziemy obok, nie mogą nam nic zrobić - stwierdziłam, a co tam, nie będę wiecznie uciekać, zresztą już dawno nie widziałam innych koni.
- To nierozsądne, zwłaszcza że twierdzisz że...
- Tak tak - zignorowałam jej słowa ruszając naprzód. Lubiłam Dike, ale nie można się z nią było wygłupiać i wciąż tylko była poważna, a ja chciałam trochę rozrywki. Sroka się nawet ze mną nie bawiła jak byłam mała, mówiła że to nie dla niej, musiałam się bawić sama, w dawnym stadzie chociaż źrebaki się ze mną bawiły, co z tego że wszystkie zabawy polegały na poniżaniu mnie... Dika miała racje, lepiej było bawić się samemu niż z tamtą bandą.
- Niezłe stado - skomentowałam gdy zatrzymałyśmy się obok, ptak wylądował mi na grzbiecie.
- Wiesz, przemyślałam sprawę, w każdym przypadku bywają wyjątki, więc jest możliwe że jakieś stado cię zaakceptuje.
- Nie chcę - odpowiedziałam pospiesznie, chcąc już sobie stąd iść, zanim zacznie mnie namawiać, dużo już mi opowiadała, że konie nie żyją samotnie i że przydałby mi się jakiś stały dom. Ale było dobrze jak jest.
- Zaczekaj, chociaż spróbuj, zawsze możesz odejść.
- Mogę, ale nie chcę - ruszyłam, nagle na drodze stanął mi ogier. Dika odleciała zostawiając mnie z nim samą.
- Ja... Ja przechodziłam... - nie wiedziałam jak mam się zachować, pół roku nie rozmawiałam już z żadnym koniem, a on był... Był taki, ciężko mi określić, ale podobał mi się, strasznie.
- Nic nie szkodzi, jestem Szron, a ty?
- Nirmeri - uśmiechnęłam się lekko, zakłopotana, wpatrywałam się w niego i nie umiałam przestać.
- Jesteś sama prawda? Może spędzimy trochę czasu?
- Ale że razem?
- Jasne.
Szron był pierwszym koniem nie zwracającym uwagę na moją odmienność. Był niesamowity i trochę szalony, porywczy, nie słuchał nikogo w stadzie i niektórzy czuli przed nim respekt. Brałam z niego przykład i tak jak on pokazywałam innym co o nich myślę, traktując ich tak jak oni mnie, a czasami nawet gorzej. Ależ byłam niemiła, niektórzy mieli bezcenne miny kiedy im przegadywałam, a oni nie wiedzieli co odpowiedzieć. Uczyłam się od mistrza, Szrona. Niekiedy chciałam się tak właśnie popisać przed nim, ale nigdy nie czułam się z tym dobrze. Do stada mnie niestety nie przyjęli.. A Szron miał partnerkę, ale jakoś mi to nie przeszkadzało, chciałam by zostawił ją dla mnie. Ale jeśli tego nie zrobi, to ja i tak będę ważniejsza od niej.
- Nirmeri, przestań się z nim spotykać - pouczała mnie Dika, z samego rana, kiedy wybierałam się do Szrona.
- On ma już partnerkę, nie zostawi jej dla ciebie - poleciała za mną.
- Zostawi... Podobam mu się...
- Tylko podobasz, gdyby mu zależało nie byłyby z tamtą, proszę cię, rusz głową, nie rób głupstw, dobrze wiesz czym się kończą takie znajomości.
- Czym? - spytałam głupio, byłam już blisko tutejszego stada, musiałam się jej jakoś pozbyć.
- Kiedy mu się znudzisz zostawi cię, albo wykorzysta, nie widzisz jak cię tu traktują?
- Odpłacam im pięknym za nadobne - parsknęłam, bo rzeczywiście tak było, już nigdy nie miałam zamiaru dać się poniżać.
- Posłuchaj... - wylądowała pod moimi kopytami, musiałam stanąć: - Obserwowałam inne konie, nie chcą cię tu dłużej tolerować i tylko ze względu na Szrona to robią, przepędzą cię stąd.
- Nie mają prawa...
- Mają, to ich teren. Bądź rozsądna, na pewno kiedyś znajdziesz ogiera, którego pokochasz i razem stworzycie rodzinę.
- Ale po co? To tandetne, zakochać się i założyć rodzinę, ja wolę się zabawić z Szronem.
- Co masz na myśli?
- Dziś mój pierwszy raz... Jestem ciekawa jak będzie - nie chciałam jej mówić, ale trzeba było czymś ją zaskoczyć, a to nie łatwe. Udało się, a kiedy tak stała, zniknęłam jej z oczu i pobiegłam do Szrona, który na mnie czekał.
- Nirmeri! - zawołała za mną, lecz już mnie nie dogoniła.
Spodobało mi się, dzięki temu byłam jeszcze bliżej niego, a że byłam za młoda, nie było ryzyka ciąży. Za nic nie chciałam źrebaków, co bym z nimi zrobiła? Powtarzaliśmy to wielokrotnie, byłam pewna że Szron nigdy się mną nie znudzi. Szaleliśmy też od czasu do czasu uciekając drapieżnikom, wcześniej dając się im złapać w zasadzkę. Zapewniał mi mnóstwo rozrywki. Nawet z partnerką tyle nie przebywał co ze mną. Był to jednak nasz sekret, ona nie mogła wiedzieć. Czas szybko mijał, miałam już 2 lata, Dika poinformowała mnie że teraz mogę zajść w ciąże, więc musiałam mu odmawiać. Byłam rozdrażniona, bo oddaliliśmy się tym sposobem od siebie. Znów coraz częściej bywałam sama, no może nie całkiem, bo z sroką, ale ona była na mnie zła i rzadko rozmawiałyśmy.
- Nirmeri, skarbie - usłyszałam jego głos, zrywając się z ziemi. Nie mogłam uwierzyć, po kilkunastu dniach wreszcie przyszedł.
- Tęskniłam za tobą - wtuliłam się w niego.
- Ja też, szkoda że nie możemy tego powtórzyć, wiesz czego...
- Ja... Boję się że sobie nie poradzę... Z źrebakiem, gdyby się trafił to...
- Ciii... Nic się nie martw, ja bardzo chciałbym zostać ojcem, ale moja partnerka nie może mieć źrebiąt, zrobisz nam przysługę kwiatuszku? - mówił coraz bardziej kuszącym głosem.
- Jaką? - spytałam delikatnie.
- Zaszłabyś w ciążę, a potem oddała mi źrebaka.
- Ale... - zawahałam się.
- Co? Nie dasz rady go oddać?
- Oczywiście że dam, to tylko źrebie, nie jest mi do niczego potrzebne... Po co mi źrebak? Żeby sprawiał problemy? - mówiłam lekko podenerwowana, zaskoczył mnie, nie chciałam teraz zostawać matką. Źrebak oznaczał obowiązki...
- To umowa stoi? Nie będziesz musiała się nim zajmować, zapomnisz że w ogóle go miałaś, a nam sprawisz wielką radość - poiskał mnie po szyi, a potem po boku. Rozluźniłam się i na powrót miałam dobry humor, brakowało mi naszych zbliżeń.
- To co postaramy się o źrebaka? - dopytał.
- Pewnie - wtuliłam się w niego bardziej, ocierając głową o jego policzek. A co tam? Grunt że to nie ja będę musiała ponosić konsekwencji.
- Chodźmy więc - szepnął i po cichu wymknęliśmy się w jakieś ustronne miejsce, pełne kwiatów.
Wystarczyło kilkanaście dni bym zaszła w ciąże, o dziwo czułam to i było to na prawdę dziwne uczucie. Szron był blisko i troszczył się o mnie, w pierwszych tygodniach. Gdy było widać brzuch, coraz rzadziej go widywałam, traktował mnie chłodno, aż w końcu powiedział mi że nigdy mu na mnie nie zależało, chciał się tylko zabawić, a później zyskać własnego źrebaka, którego nie mogła mu dać partnerka i że po urodzeniu mu syna czy córki nie chcę mnie znać. Nie tylko on mnie zostawił...
- Dika! Dika, gdzie jesteś? - zawołałam, patrząc dokładnie na drzewo, na którym lubiła przysiadywać. Poszłam jej szukać, bardzo jej potrzebowałam, nigdy nie rodziłam i nie przechodziłam ciąży, źle się czułam i bałam się że skończę jak moja matka. Źrebaka byłam w stanie oddać z łatwością, wręcz nie mogłam się doczekać kiedy się go pozbędę. Ale jak wyglądał poród? Czy to bolało? A jeśli tak, to jak bardzo?
- Dika... - zobaczyłam ją na gałęzi: - Co tu robisz? - podeszłam pod samo drzewo, jednak ta sroka nie okazała się tą, której szukałam, była obca i zauważyłam to kiedy wzbiła się w powietrze. Nazajutrz przegoniło mnie stado, gdybym nie była szybsza od nich, to na pewno by mnie zaatakowali. Dika miała rację, ale dlaczego mnie zostawiła, teraz, kiedy jej potrzebowałam?
Przechodziłam całą półroczną ciąże w samotności, miewałam mdłości i bóle. To był chyba najgorszy okres w moim życiu, musiałam się ze wszystkim pogodzić. Byłam wściekła najbardziej na Szrona, ale też Dikę, później mi to jednak przeszło...
Urodziłam klaczkę, nawet podobną do mnie. O dziwo czułam z nią jakąś więź, ale to normalne, Dika kiedyś coś mi wspominała o instynkcie macierzyńskim, wystarczyło go stłumić. W tamtym czasie musiałam trzymać się blisko jakiegoś obcego stada, inaczej mała mogłaby skończyć w paszczy drapieżnika, a w ten sposób wolałam się jej jednak nie pozbywać. Ciężko mi było ją donieść do końca, a gdyby ten wysiłek poszedł na marne... Tak, nie myślałam o niej, nie chciałam się do niej przywiązywać, ani przyzwyczajać. Była urocza i słodka na swój sposób, ale i problemowa. Nie umiałam się nią zająć, nachodziły mnie myśli by ją zatrzymać, ale bałam się że sobie nie poradzę zupełnie sama, narobię sobie tylko dodatkowych kłopotów. Najszybciej jak się dało wyruszyłam z nią w drogę powrotną, do Szrona. Karyme, tak chciał ją nazwać, miała to szczęście że urodziła się zimą, gdybym ja nie trafiła na lato, może miałabym inne życie? Sama nie wiem... Zazdrościłam trochę córce, będzie miała dom, kochających rodziców, będzie miała wszystko czego ja nie miałam... Dosyć szybko dotarłyśmy na miejsce...
I wreszcie pozbyłam się problemu, tylko dlaczego to było takie trudne? Dlaczego musiała tak krzyczeć i mnie wołać. Próbowałam sobie z tego nic nie robić, przecież zapomnij... Tam będzie jej lepiej, dla mnie będzie lepiej, nie byłabym dobrą matką... Starałam się nie odwracać do tyłu, tylko odejść stąd jak najszybciej, w oczach mimowolnie pojawiły się łzy, ale nie dawałam im wypłynąć, z uporem. Nie będę płakać, ani tęsknić za tym źrebakiem, nie jest mi do niczego potrzebne. To proste... Obejrzałam się do tyłu, już odeszli, a ja nadal słyszałam jak mała krzyczy. Położyłam po sobie uszy, wypuszczając z chrap powietrze. Rozpacz jej minie, na pewno będzie miała lepiej ode mnie... Sama musiałam teraz tylko zapomnieć. Zapomnieć i żyć dalej. Z każdą chwilą było jednak coraz gorzej, z każdym dniem dręczyły mnie coraz bardziej wyrzuty sumienia i nocne koszmary, i tęsknota za tą małą klaczką. Walczyłam z tym, może rok? Może mniej, nie wiedziałam. Między czasie dowiedziałam się od partnerki Szrona że on nie żyję, a Karyme jest daleko stąd. Było to w dniu kiedy przyszłam ją zobaczyć, ponieważ byłam pewna że nadal jest w tamtym stadzie. Wyruszyłam w tym samym dniu na poszukiwania... Udało mi się ją nawet porwać kiedy to zobaczyłam ją z obcymi końmi. To jeszcze bardziej mnie zabolało, to jak bardzo mnie odrzuciła, jak uciekła... Potraktowała mnie jak obcą, nienawidziła... Ponownie próbowałam się z tym pogodzić, ale później uległam i znów jej szukałam. Wiele dni upłynęło mi na rozpaczy, płakałam o wiele więcej niż jak byłam mała, jak mnie poniżali... Tak bardzo chciałam ją odzyskać...
- Nirmeri... - usłyszałam znajomy głos, który spowodował że otworzyłam oczy.
- Dika? - ucieszyłam się na jej widok, od razu podniosłam się z ziemi, chciałam ją nawet przytulić, ale to ptak, dosyć ciężko by było to zrobić. A jednak się udało, gdy wylądowała na moim grzbiecie, a ja wtuliłam w nią głowę. Miałam jej nigdy nie zobaczyć, a wróciła.
- Wybaczam ci.
- Za co? - zdziwiłam się: - Dlaczego zniknęłaś?
- O wszystkim wiedziałam i... To co zrobiłaś, nie spodziewałam się że jesteś taka. Chcieć porzucić własną córkę? I jeszcze ciągle zabawiać się z tym ogierem? Prosiłam cię, byś przestała.
- Ja... Bardzo tego żałuje - załamał mi się głos, cudem się jeszcze nie popłakałam: - Pomóż mi ją znaleźć...
- Szukasz jej?
- Już tak długo... Chcę by mi wybaczyła, ona musi mi wybaczyć...
- Spokojnie, na pewno wybaczy... - pocieszała mnie. Wyruszyłyśmy w dalszą drogę, docierając aż do Zatopi...
- Boi się słońca, ha ha ha - zaczęłam naśladować rówieśników, nie bałam się słońca, ale oni nie rozumieli że źle się czułam w gorące dni i musiałam przebywać daleko od palących promieni.
- Nie zbliżaj się do niej, bo się zarazisz - naśladowałam teraz jedną z klaczy, która kiedyś mnie karmiła, była przerażona mówiąc to do syna, myślała że na coś choruje, bo mam niebieską sierść. A najlepsze było chyba to: - Skąd ona się urwała? Z kosmosu? - mówił to rozbawiony ogierek, w tym momencie ja, ale zupełnie inaczej niż on, przygnębiająco. Chciałam się z tego śmiać, ale tak jakoś nie wyszło, zamiast tego spłynęło mi kilka łez po policzkach.
- Czemu mają służyć twoje słowa? - usłyszałam czyiś głos, gdzieś daleko, w górze. Zaskoczona nawet porządnie się nie popłakałam. Obserwowałam korony drzew, rozglądając się za tym kimś. Poruszyły się gałęzie i właśnie w tamtym miejscu dostrzegłam biało-czarnego ptaka.
- Co? - odezwała się znowu, ponaglając do odpowiedzi.
- Tak tylko... Wygłupiałam się - spuściłam głowę. Ptak nagle pofrunął dalej, uniosłam wzrok, kiedy słyszałam szelest i trzepot jego skrzydeł. Zniknął mi bardzo szybko z oczu.
- Zostań - zawołałam niepewnie: - Proszę... - zrezygnowałam potem od razu, kładąc się na ziemi, z podkulonymi uszami i spuszczonym łbem.
- Wiesz że niebezpiecznie jest tu się kłaść, w lesie roi się od drapieżników - znów ten sam głos, tylko że z tyłu za mną, odwróciłam głowę.
- Jesteś... - ucieszona, uśmiechnęłam się lekko, przyglądając nieznajomej: - Kim jesteś? Jakim ptakiem?
- Z tego co wiem, jestem sroką i nazywali... Znaczy nazywają mnie Dika - wzbiła się w powietrze lądując na niższej gałęzi: - Konie nie leżą w takich miejscach jak to, mogą pozwolić sobie tylko na drzemki, na stojąco, tu trzeba być szybkim i czujnym. Nie wolno ci się zaskoczyć, bo przypłacisz to życiem.
- Na... Na prawdę? - podniosłam się z ziemi przestraszona.
- Lądując na ziemi sama mogłam się narazić, ale ja widzę wszystko z góry, a ty nie... Co nie zmienia faktu że drapieżnik i tak może się zamaskować, dobry łowca wtopi się w tło - mówiła, spoglądałam na nią zaciekawiona.
- Muszę przyznać że nie widziałam takiego konia, ale... Jeszcze mało wiem na wasz temat - dodała, skuliłam uszy, chyba nawet ptak teraz będzie szydził ze mnie.
- To nie moja wina... Ja tylko... Urodziłam się taka - znów się położyłam, z łzami w oczach, tym razem kładąc nawet głowę na ziemi.
- Co robisz?
- Niech mnie zjedzą, jestem tylko dziwadłem... - spłynęła mi łza po policzku.
- Nawet ludzie by cię nie zabili, oni lubią coś obcego, rzadkiego, wyjątkowego, czy też jedynego w swoim rodzaju - zleciała niżej mnie, ale wciąż unosiła się w powietrzu.
Zerknęłam na nią pytająco, nikt nigdy przedtem nie użył takich słów żeby mnie opisać: - Mówisz tak o mnie? - spytałam niepewnie.
- Tak, masz niezwykłą barwę i chyba coś jeszcze, prawda?
- Coś jeszcze? - śledziłam ją wzrokiem, kiedy latała na około mnie.
- Masz tak od urodzenia? Ta sierść jest prawdziwa? Ludzie potrafią zmieniać kolory, ale wy chyba nie, prawda? - wylądowała na moim grzbiecie: - Jesteś zimna... Niesamowite... Musi coś jeszcze was wyróżniać, mam rację?
- Mam tak od urodzenia - wymamrotałam, przez kolejne łzy.
- I z tego powodu płaczesz?
- Bo nikt mnie nie lubi... - popłakałam się jeszcze bardziej odwracając wzrok. Czułam jej pazurki, jak wbijają mi się w grzbiet, powodując łaskotki.
- Wiem jak się czujesz - usadowiła się wygodnie: - Też bardzo się różnie od innych srok, tylko że mnie wyróżnia zachowanie. Nie umiem się zachowywać i myśleć jak one... I nigdy nie zjadłabym resztek ze śmietników, jak one... I zbierała tych błyskotek, bo nie widzę sensu w pogoni za nimi... Mi niewiele potrzeba, spędziłam połowę życia w klatce... - westchnęła.
- Co to śmietników? I to, te ludzie? I... - zaczęłam pytać zaciekawiona, przerwała mi.
- Długo by opowiadać, chodźmy stąd, nim naprawdę coś cię złapie - wzbiła się do lotu: - No dalej, wstawaj - szarpnęła mnie lekko za grzywę, swoimi ptasimi nogami.
- Nie będziesz się ze mnie naśmiewać?
- Nie, nie miałabym z czego.
- Nie zostawisz mnie samej? Nie odtrącisz? - miałam już nadzieje w oczach. Bardzo chciałam mieć kogoś bliskiego, nawet jeśli to nie koń.
- To zależy od tego co zrobisz, ale na pewno powodem nie będzie twój wygląd, ani sama ty.
- Czyli?
- Nie rozumiesz?
Pokiwałam przecząco głową, spodziewałam się prostej odpowiedzi. Dika zastanowiła się chwilę, prowadząc mnie na otwartą przestrzeń.
- Będę cię uczyć, tak jak najlepiej umiem, na pewno ci się przyda trochę wiedzy, tak jak i mi. W zamian chce się dowiedzieć jak najwięcej o twojej rasie.
- Dobrze, a ja, jestem Nirmeri - przedstawiłam się idąc za sroką, lecącą na poziomie mojej głowy. Miałam już rok, a niewiele wiedziałam, nikt niczego mnie nie nauczył, nikt mnie nie chronił, ani nie mogłam nikogo nazwać rodziną, nie mogłam na nikogo liczyć, ale od tej pory zaczęłam traktować Dike jak przyjaciółkę, albo też prawie jak siostrę. Wędrowałyśmy wspólnie, a ona wiele mi pokazywała i mówiła wiele ciekawych rzeczy, choć nie wszystko było dla mnie jasne. Minęło nam razem 6 miesięcy, byłam już dorosła. Przez Dike zrozumiałam że jestem wyjątkowa, lepsza od innych koni i przestałam postrzegać siebie tak jak inni mnie postrzegali, choć chyba nie do końca o to jej chodziło.
- I co? - spytałam, widząc wracającą srokę.
- Tam jest stado, musimy je wyminąć idąc...
- Przejdziemy obok, nie mogą nam nic zrobić - stwierdziłam, a co tam, nie będę wiecznie uciekać, zresztą już dawno nie widziałam innych koni.
- To nierozsądne, zwłaszcza że twierdzisz że...
- Tak tak - zignorowałam jej słowa ruszając naprzód. Lubiłam Dike, ale nie można się z nią było wygłupiać i wciąż tylko była poważna, a ja chciałam trochę rozrywki. Sroka się nawet ze mną nie bawiła jak byłam mała, mówiła że to nie dla niej, musiałam się bawić sama, w dawnym stadzie chociaż źrebaki się ze mną bawiły, co z tego że wszystkie zabawy polegały na poniżaniu mnie... Dika miała racje, lepiej było bawić się samemu niż z tamtą bandą.
- Niezłe stado - skomentowałam gdy zatrzymałyśmy się obok, ptak wylądował mi na grzbiecie.
- Wiesz, przemyślałam sprawę, w każdym przypadku bywają wyjątki, więc jest możliwe że jakieś stado cię zaakceptuje.
- Nie chcę - odpowiedziałam pospiesznie, chcąc już sobie stąd iść, zanim zacznie mnie namawiać, dużo już mi opowiadała, że konie nie żyją samotnie i że przydałby mi się jakiś stały dom. Ale było dobrze jak jest.
- Zaczekaj, chociaż spróbuj, zawsze możesz odejść.
- Mogę, ale nie chcę - ruszyłam, nagle na drodze stanął mi ogier. Dika odleciała zostawiając mnie z nim samą.
- Ja... Ja przechodziłam... - nie wiedziałam jak mam się zachować, pół roku nie rozmawiałam już z żadnym koniem, a on był... Był taki, ciężko mi określić, ale podobał mi się, strasznie.
- Nic nie szkodzi, jestem Szron, a ty?
- Nirmeri - uśmiechnęłam się lekko, zakłopotana, wpatrywałam się w niego i nie umiałam przestać.
- Jesteś sama prawda? Może spędzimy trochę czasu?
- Ale że razem?
- Jasne.
Szron był pierwszym koniem nie zwracającym uwagę na moją odmienność. Był niesamowity i trochę szalony, porywczy, nie słuchał nikogo w stadzie i niektórzy czuli przed nim respekt. Brałam z niego przykład i tak jak on pokazywałam innym co o nich myślę, traktując ich tak jak oni mnie, a czasami nawet gorzej. Ależ byłam niemiła, niektórzy mieli bezcenne miny kiedy im przegadywałam, a oni nie wiedzieli co odpowiedzieć. Uczyłam się od mistrza, Szrona. Niekiedy chciałam się tak właśnie popisać przed nim, ale nigdy nie czułam się z tym dobrze. Do stada mnie niestety nie przyjęli.. A Szron miał partnerkę, ale jakoś mi to nie przeszkadzało, chciałam by zostawił ją dla mnie. Ale jeśli tego nie zrobi, to ja i tak będę ważniejsza od niej.
- Nirmeri, przestań się z nim spotykać - pouczała mnie Dika, z samego rana, kiedy wybierałam się do Szrona.
- On ma już partnerkę, nie zostawi jej dla ciebie - poleciała za mną.
- Zostawi... Podobam mu się...
- Tylko podobasz, gdyby mu zależało nie byłyby z tamtą, proszę cię, rusz głową, nie rób głupstw, dobrze wiesz czym się kończą takie znajomości.
- Czym? - spytałam głupio, byłam już blisko tutejszego stada, musiałam się jej jakoś pozbyć.
- Kiedy mu się znudzisz zostawi cię, albo wykorzysta, nie widzisz jak cię tu traktują?
- Odpłacam im pięknym za nadobne - parsknęłam, bo rzeczywiście tak było, już nigdy nie miałam zamiaru dać się poniżać.
- Posłuchaj... - wylądowała pod moimi kopytami, musiałam stanąć: - Obserwowałam inne konie, nie chcą cię tu dłużej tolerować i tylko ze względu na Szrona to robią, przepędzą cię stąd.
- Nie mają prawa...
- Mają, to ich teren. Bądź rozsądna, na pewno kiedyś znajdziesz ogiera, którego pokochasz i razem stworzycie rodzinę.
- Ale po co? To tandetne, zakochać się i założyć rodzinę, ja wolę się zabawić z Szronem.
- Co masz na myśli?
- Dziś mój pierwszy raz... Jestem ciekawa jak będzie - nie chciałam jej mówić, ale trzeba było czymś ją zaskoczyć, a to nie łatwe. Udało się, a kiedy tak stała, zniknęłam jej z oczu i pobiegłam do Szrona, który na mnie czekał.
- Nirmeri! - zawołała za mną, lecz już mnie nie dogoniła.
Spodobało mi się, dzięki temu byłam jeszcze bliżej niego, a że byłam za młoda, nie było ryzyka ciąży. Za nic nie chciałam źrebaków, co bym z nimi zrobiła? Powtarzaliśmy to wielokrotnie, byłam pewna że Szron nigdy się mną nie znudzi. Szaleliśmy też od czasu do czasu uciekając drapieżnikom, wcześniej dając się im złapać w zasadzkę. Zapewniał mi mnóstwo rozrywki. Nawet z partnerką tyle nie przebywał co ze mną. Był to jednak nasz sekret, ona nie mogła wiedzieć. Czas szybko mijał, miałam już 2 lata, Dika poinformowała mnie że teraz mogę zajść w ciąże, więc musiałam mu odmawiać. Byłam rozdrażniona, bo oddaliliśmy się tym sposobem od siebie. Znów coraz częściej bywałam sama, no może nie całkiem, bo z sroką, ale ona była na mnie zła i rzadko rozmawiałyśmy.
- Nirmeri, skarbie - usłyszałam jego głos, zrywając się z ziemi. Nie mogłam uwierzyć, po kilkunastu dniach wreszcie przyszedł.
- Tęskniłam za tobą - wtuliłam się w niego.
- Ja też, szkoda że nie możemy tego powtórzyć, wiesz czego...
- Ja... Boję się że sobie nie poradzę... Z źrebakiem, gdyby się trafił to...
- Ciii... Nic się nie martw, ja bardzo chciałbym zostać ojcem, ale moja partnerka nie może mieć źrebiąt, zrobisz nam przysługę kwiatuszku? - mówił coraz bardziej kuszącym głosem.
- Jaką? - spytałam delikatnie.
- Zaszłabyś w ciążę, a potem oddała mi źrebaka.
- Ale... - zawahałam się.
- Co? Nie dasz rady go oddać?
- Oczywiście że dam, to tylko źrebie, nie jest mi do niczego potrzebne... Po co mi źrebak? Żeby sprawiał problemy? - mówiłam lekko podenerwowana, zaskoczył mnie, nie chciałam teraz zostawać matką. Źrebak oznaczał obowiązki...
- To umowa stoi? Nie będziesz musiała się nim zajmować, zapomnisz że w ogóle go miałaś, a nam sprawisz wielką radość - poiskał mnie po szyi, a potem po boku. Rozluźniłam się i na powrót miałam dobry humor, brakowało mi naszych zbliżeń.
- To co postaramy się o źrebaka? - dopytał.
- Pewnie - wtuliłam się w niego bardziej, ocierając głową o jego policzek. A co tam? Grunt że to nie ja będę musiała ponosić konsekwencji.
- Chodźmy więc - szepnął i po cichu wymknęliśmy się w jakieś ustronne miejsce, pełne kwiatów.
Wystarczyło kilkanaście dni bym zaszła w ciąże, o dziwo czułam to i było to na prawdę dziwne uczucie. Szron był blisko i troszczył się o mnie, w pierwszych tygodniach. Gdy było widać brzuch, coraz rzadziej go widywałam, traktował mnie chłodno, aż w końcu powiedział mi że nigdy mu na mnie nie zależało, chciał się tylko zabawić, a później zyskać własnego źrebaka, którego nie mogła mu dać partnerka i że po urodzeniu mu syna czy córki nie chcę mnie znać. Nie tylko on mnie zostawił...
- Dika! Dika, gdzie jesteś? - zawołałam, patrząc dokładnie na drzewo, na którym lubiła przysiadywać. Poszłam jej szukać, bardzo jej potrzebowałam, nigdy nie rodziłam i nie przechodziłam ciąży, źle się czułam i bałam się że skończę jak moja matka. Źrebaka byłam w stanie oddać z łatwością, wręcz nie mogłam się doczekać kiedy się go pozbędę. Ale jak wyglądał poród? Czy to bolało? A jeśli tak, to jak bardzo?
- Dika... - zobaczyłam ją na gałęzi: - Co tu robisz? - podeszłam pod samo drzewo, jednak ta sroka nie okazała się tą, której szukałam, była obca i zauważyłam to kiedy wzbiła się w powietrze. Nazajutrz przegoniło mnie stado, gdybym nie była szybsza od nich, to na pewno by mnie zaatakowali. Dika miała rację, ale dlaczego mnie zostawiła, teraz, kiedy jej potrzebowałam?
Przechodziłam całą półroczną ciąże w samotności, miewałam mdłości i bóle. To był chyba najgorszy okres w moim życiu, musiałam się ze wszystkim pogodzić. Byłam wściekła najbardziej na Szrona, ale też Dikę, później mi to jednak przeszło...
Urodziłam klaczkę, nawet podobną do mnie. O dziwo czułam z nią jakąś więź, ale to normalne, Dika kiedyś coś mi wspominała o instynkcie macierzyńskim, wystarczyło go stłumić. W tamtym czasie musiałam trzymać się blisko jakiegoś obcego stada, inaczej mała mogłaby skończyć w paszczy drapieżnika, a w ten sposób wolałam się jej jednak nie pozbywać. Ciężko mi było ją donieść do końca, a gdyby ten wysiłek poszedł na marne... Tak, nie myślałam o niej, nie chciałam się do niej przywiązywać, ani przyzwyczajać. Była urocza i słodka na swój sposób, ale i problemowa. Nie umiałam się nią zająć, nachodziły mnie myśli by ją zatrzymać, ale bałam się że sobie nie poradzę zupełnie sama, narobię sobie tylko dodatkowych kłopotów. Najszybciej jak się dało wyruszyłam z nią w drogę powrotną, do Szrona. Karyme, tak chciał ją nazwać, miała to szczęście że urodziła się zimą, gdybym ja nie trafiła na lato, może miałabym inne życie? Sama nie wiem... Zazdrościłam trochę córce, będzie miała dom, kochających rodziców, będzie miała wszystko czego ja nie miałam... Dosyć szybko dotarłyśmy na miejsce...
I wreszcie pozbyłam się problemu, tylko dlaczego to było takie trudne? Dlaczego musiała tak krzyczeć i mnie wołać. Próbowałam sobie z tego nic nie robić, przecież zapomnij... Tam będzie jej lepiej, dla mnie będzie lepiej, nie byłabym dobrą matką... Starałam się nie odwracać do tyłu, tylko odejść stąd jak najszybciej, w oczach mimowolnie pojawiły się łzy, ale nie dawałam im wypłynąć, z uporem. Nie będę płakać, ani tęsknić za tym źrebakiem, nie jest mi do niczego potrzebne. To proste... Obejrzałam się do tyłu, już odeszli, a ja nadal słyszałam jak mała krzyczy. Położyłam po sobie uszy, wypuszczając z chrap powietrze. Rozpacz jej minie, na pewno będzie miała lepiej ode mnie... Sama musiałam teraz tylko zapomnieć. Zapomnieć i żyć dalej. Z każdą chwilą było jednak coraz gorzej, z każdym dniem dręczyły mnie coraz bardziej wyrzuty sumienia i nocne koszmary, i tęsknota za tą małą klaczką. Walczyłam z tym, może rok? Może mniej, nie wiedziałam. Między czasie dowiedziałam się od partnerki Szrona że on nie żyję, a Karyme jest daleko stąd. Było to w dniu kiedy przyszłam ją zobaczyć, ponieważ byłam pewna że nadal jest w tamtym stadzie. Wyruszyłam w tym samym dniu na poszukiwania... Udało mi się ją nawet porwać kiedy to zobaczyłam ją z obcymi końmi. To jeszcze bardziej mnie zabolało, to jak bardzo mnie odrzuciła, jak uciekła... Potraktowała mnie jak obcą, nienawidziła... Ponownie próbowałam się z tym pogodzić, ale później uległam i znów jej szukałam. Wiele dni upłynęło mi na rozpaczy, płakałam o wiele więcej niż jak byłam mała, jak mnie poniżali... Tak bardzo chciałam ją odzyskać...
- Nirmeri... - usłyszałam znajomy głos, który spowodował że otworzyłam oczy.
- Dika? - ucieszyłam się na jej widok, od razu podniosłam się z ziemi, chciałam ją nawet przytulić, ale to ptak, dosyć ciężko by było to zrobić. A jednak się udało, gdy wylądowała na moim grzbiecie, a ja wtuliłam w nią głowę. Miałam jej nigdy nie zobaczyć, a wróciła.
- Wybaczam ci.
- Za co? - zdziwiłam się: - Dlaczego zniknęłaś?
- O wszystkim wiedziałam i... To co zrobiłaś, nie spodziewałam się że jesteś taka. Chcieć porzucić własną córkę? I jeszcze ciągle zabawiać się z tym ogierem? Prosiłam cię, byś przestała.
- Ja... Bardzo tego żałuje - załamał mi się głos, cudem się jeszcze nie popłakałam: - Pomóż mi ją znaleźć...
- Szukasz jej?
- Już tak długo... Chcę by mi wybaczyła, ona musi mi wybaczyć...
- Spokojnie, na pewno wybaczy... - pocieszała mnie. Wyruszyłyśmy w dalszą drogę, docierając aż do Zatopi...
Subskrybuj:
Posty (Atom)