Rosita szybko odkryła że ilekroć dokądś szła sama, to ją śledziłem. Od tego momentu wymykała mi się potajemnie. Nie sądziłem że szwendanie się po za granicami stada w czymś jej pomoże, ale jakoś musiałem to tolerować, nie chciałem się z nią ciągle kłócić.
Dziś jeszcze jak spałem, przebiegł przez moje ciało zimny wiatr i to właśnie on mnie wybudził. Jak na zawołanie zorientowałem się gdzie jestem i co tu robię, znów jej szukałem, bo wczoraj dokądś zawędrowała. Jeszcze nie świtało, więc zmarznięty poszedłem do jaskini by się choć trochę ogrzać. Rosita o dziwo była w środku, spała, ale gdy tak na nią patrzyłem, otworzyła momentalnie oczy.
- Mam nadzieje że znudziły ci się już te samotne spacery - odezwałem się, otrzepując się z śniegu, który właśnie padał.
- Gdzie byłeś? - podniosła się z ziemi, z taką miną jakby się o mnie bała.
- Ktoś tu się o mnie martwił? - odparłem żartobliwie, cofając się do tyłu, kiedy się zbliżyła, uśmiechnąłem się tak jakbym chciał coś spsocić.
- Nie było cię przez całą noc... - chciała mnie przytulić, ale odsunąłem się, nie wiem co we mnie wstąpiło, ale miałem ochotę na wygłupy.
- Najpierw musisz mnie złapać - odbiegłem od niej, wesoły.
- Pedro - zawołała z lekką nutką radości, biegnąc za mną. Ścigaliśmy się, do puki mnie nie dogoniła, przywróciłem ją na miękką, choć nieco zeschniętą trawę. Zacząłem ją łaskotać, sprawiając że się śmiała. Odpychała mnie przy tym lekko nogami, próbując odeprzeć mój gilgotkowy atak. A gdy oboje się zmęczyliśmy, rzuciłem się w trawę i śnieg, który zdążył już napadać, obok niej.
- I co teraz? - oparłem o nią głowę z lekkim uśmiechem na pysku.
- Teraz pójdziesz gdzieś ze mną - zaczęła się podnosić.
- A nie chcesz już iść sama? - drażniłem się z nią dla zabawy.
- Och... Przestań - uderzyła mnie lekko łbem, idąc w stronę granic. Poszedłem za nią, w lepszym humorze niż zwykle, ostatnio nie spędzaliśmy ze sobą zbyt dużo czasu. Już kilka dni widywałem ją dosyć rzadko, miałem nadzieje że jej przeszła już ta ochota bycia samej.
- Tak na prawdę, nie oddalałam się od granic i widziałam cię nie raz jak mnie szukałeś, daleko po za Zatopią... - przerwała ciszę, gdy tak szliśmy, patrząc to tu, to tam. Wokół było tak pięknie, słońce już po woli wschodziło, rozjaśniając wszystko dookoła swoimi ciepłymi barwami.
- Serio? Myślałem że jesteś daleko...
- Nie... - westchnęła: - Próbowałam, ale za bardzo się boję, do puki on... Żyję... - przerwała, po czym położyła uszy po sobie. Szlak trafił dobry humor. I kto go zepsuł? Ten od siedmiu boleści Bilberry! Pozostałem jednak spokojny, może nie do końca, bo i tak czułem gniew, ale chciałem jej pomóc, a nie złościć się na tego drania, nie teraz.
- Mówiłem ci że razem to pokonamy, przyda ci się wsparcie moje i... Rodziny.
- Nie, oni nie mogą wiedzieć - krzyknęła niemal, przestraszona.
- Dobrze... - zatrzymałem się kiedy i ona się zatrzymała: - Dokąd idziemy? - zmieniłem szybko temat.
- Do Hiry.
- Do Hiry? - powtórzyłem zmieszany, po co mielibyśmy tam iść?
Od Damu
Czekałam aż zostanę sama, najwyższy czas coś upolować... Nasłuchiwałam, nie otwierając oczu, po woli wszyscy wychodzili na zewnątrz, Szafir i czwórka mojego rodzeństwa. Odczekałam chwilkę i podniosłam się w końcu. Jak dobrze było być znów na nogach. Co prawda ten ból, przeszywał mnie od środka, ale znów stałam i jakoś go znosiłam. Zakradłam się stąd aż pod same góry. Kulałam okropnie, a kręgosłup dziwnie mi się wyginał w trakcie ruchu. Na miejscu rozejrzałam się za jakąś zdobyczą, próbowałam złapać trop. Wyczułam pumę, nim dostrzegłam ją wzrokiem, wylądowała na moim grzbiecie, spadła ze sporej wysokości. Usłyszałam tylko chrupot i głośne pęknięcie i nagle straciłam czucie w całym tyle, od połowy brzucha po sam zad. Upadłam, a ona uczepiła się już mojej szyi. Rzuciłam głową w bok, jakoś zrzucając ją z siebie, próbowałam wstać. Jednak ból mi na to nie pozwalał. Puma zadała mi cios łapą z wysuniętymi pazurami, raniąc mnie przy tym. Nim kontratakowałam, warknęła, rzucając mi się na głowę, nie miałam jak się obronić, nagle straciłam wszelką energie. Uczepiła się pazurami, jednym przebiła się przez moją powiekę do oka, krzyknęłam z bólu. Czemu wcześniej nie czułam że jestem taka słaba? To przez tą Nirmeri... Musiała mi coś podać, przez co nie czułam z całą siłą tego bólu, nawet ten przez nowe obrażenia był słabszy niż powinien... Puma już trzymała mój pysk, zacisnęła na nim zęby, przykryła swą paszczą moje nozdrza, dusiłam się. Już nie walczyłam. Zrozumiawszy że do końca życia nie wstanę i będę mogła widzieć tylko na jedno oko, wybrałam śmierć... Nie chciałam być ciężarem, to ja miałam zajmować się rodzeństwem, a nie oni mną...
Od Shanti
Poczułam jak Snow wstaje i od razu padło też na mnie drażniące światło, przez co otworzyłam oczy. Uśmiechnęłam się lekko na widok śpiącej obok mojego boku Safiry i zdziwiłam zarazem na widok Czenzi, obok niej.
- Kochanie, idę do Az - Snow wyszedł szybko, nawet mnie nie przytulił, pewnie martwił się o córkę i zwyczajnie zapomniał. Spojrzałam na swoją sztuczną nogę i zaczęłam się zastanawiać jak mam sama się podnieść, wczoraj pomagała mi w tym Nirmeri, ale teraz jej tu nie było. Większość stada już wyszło na zewnątrz. Musiałam pokombinować, pewnie nim uda mi się wstać to klaczki zdążą się obudzić.
- Shanti! - do środka nagle wpadł Szafir, budząc i Saf, i Czenzi, do tego też kilka koni, które tu jeszcze spały.
- Co się stało? - spytałam przestraszona, Szafir był pobrudzony od krwi.
- Ja nie wiem co mam robić... Damu zniknęła, Nirmeri nigdzie nie ma, a oni walczą ze sobą - zaczął wymieniać, nie widziałam żeby jeszcze tak panikował.
- Spokojnie... - nie zdążyłam za wiele powiedzieć, bo już mnie podniósł, ciągnąc za sobą: - Bardzo chciałbym być spokojny, ale nie mogę! Chodź, szybko... - przewracałam się na niego co chwilę, tracąc równowagę, nie nauczyłam się jeszcze iść w tym, tak szybko. Nie chciałam zostawiać samej Czenzi, ale Szafir już zdążył wyciągnąć mnie na zewnątrz. Doznałam szoku, widząc jak te cztery mroczne źrebaki rzucają się na siebie, zadając sobie coraz dotkliwsze rany, wszędzie była krew, a ich oczy aż błyszczały czerwienią. Niedługo też pojawiły się tu inne konie, które wcześniej były w jaskini, ale żaden z nich nie próbował ich rozdzielić. Tylko Szafir próbował jakoś wejść w między nie. Ja i tak bym nie pomogła, z moją koordynacją ruchów?
- Zróbcie coś! - krzyknęłam do koni, część odeszła. Niespodziewanie Saf przebiegła obok mnie, wprost do mrocznych źrebaków, nie zdążyłam jej chwycić.
- Przestańcie! - złapała jedno z nich za grzywę, ale szybko jej się wyrwał.
- Saf wracaj! - musiałam ruszyć za nią, nie wybaczę sobie jak coś jej się stanie: - Safira! - wskoczyła do nich, aż zamarłam ze strachu o nią, przyspieszając, przez co przewróciłam się na ziemie, a Szafir zamiast ratować małą pomógł mi wstać.
- Saf... - spojrzałam na niego.
- Chodźmy stąd.
- Oszalałeś?! A co z nią?!
- Chodź... - zaczął mnie siłą prowadzić z dala od tych źrebiąt, szarpałam się mu.
- Zostaw mnie! - krzyknęłam przez łzy, mała utknęła w samym środku tej gwałtownej szarpaniny, a cała czwórka poruszała się zbyt szybko bym mogła ją dostrzec.
- Zostań tutaj... - Szafir wrócił do nich, szarżując wbiegł w źrebaki. Zobaczyłam że Saf leży na ziemi, ale szybko przesłonił mi ją jeden z mrocznych źrebiąt.
Od Rosity
Trzymałam się blisko Pedro, rozglądając się po kryjomu, bałam się że Bilberry tu będzie. Wciąż się bałam i choć tyle razy próbowałam to pokonać zawsze zwyciężał ten lęk. Nie umiałam oddalić się nigdzie sama. Te moje próby skończyły na niczym. Miałam tego po woli dość, powinnam się jednak cieszyć że było mi już lepiej niż na początku, a i tak to mi nie wystarczyło. Po ostatniej rozmowie z Felizą, zrozumiałam że to właśnie ten lęk mnie zniewalał.
- Po co właściwie idziemy do Hiry? - przestraszył mnie głos Pedro, aż podskoczyłam.
- Wszystko w porządku? - spytał troskliwie.
- Tak... - nie byłam do końca pewna, miałam wrażenie jakby ktoś nas śledził: - Tylko... Zamyśliłam się.
Wyczułam że mi nie uwierzył, ale też nie odezwał się słowem, po prostu idąc dalej wraz ze mną. Gdzieś z tyłu coś mi mignęło, obróciłam momentalnie głowę w te stronę. Wtuliłam się szybko w grzywę Pedro, tak jakbym chciała się schować, serce mi już nawet podeszło do gardła.
- Rosita, spójrz... - Pedro chciał zwrócić moją uwagę, też się zaniepokoił, jakby zobaczył przed sobą coś... Odwróciłam głowę. W oddali leżały same zwłoki koni, w tamtym miejscu w którym przebywało stado Hiry. Było ich tak wiele... Zrobiliśmy jeszcze parę kroków na przód, po to by bardziej się przyjrzeć. To byli oni... Bilberry musiał wygrać...
- Lepiej wracajmy - szepnął Pedro, osłaniając mnie i rozglądając się czujnie. Gdybym się nie bałam, nie pozwoliłabym się tak traktować, też umiałam się bronić. Sama obserwowałam uważnie teren. Panikowałam i nie potrafiłam tego ukryć. Pedro odczuwał tylko stres, ale był gotów do jakiegokolwiek ataku, a ja najchętniej bym zerwała się do biegu. Ledwo co się powstrzymałam by nie chwycić go za grzywę.
- Coś tu za cicho... - stwierdził Pedro gdy w końcu ruszyliśmy. I właśnie w tym momencie usłyszeliśmy pędzące stado, prosto na nas, a na ich czele biegł Bilberry. Oboje rzuciliśmy się do ucieczki. Przyspieszałam coraz to bardziej, ale nie mogłam go zostawić. Najgorsze że z naprzeciwka pojawiła się kolejna grupa koni. Skręciliśmy nagle, ale oni już zaczęli nas skutecznie otaczać. W końcu odcięli nam drogę ucieczki, musieliśmy zatrzymać się pośrodku nich. Rozglądałam się panicznie, chowając się za Pedro, jak się tylko dało.
- Taki jesteś?! Sam stań do walki! Nie masz za grosz honoru?! - krzyknął.
- Do jakiej walki? - zaśmiał się Bilberry: - O tą klacz? - powiedział kpiąco.
- Boisz się? - Pedro próbował go sprowokować.
- Walczyliśmy już i to ty przegrałeś - śmiejąc się zbliżył się do nas, miałam już łzy w oczach, a nogi trzęsły mi się niemiłosiernie.
- A może powtórka z rozrywki? - uderzył nagle Pedro, odpychając go ode mnie. Spojrzał na mnie, skuliłam uszy i zastygłam przerażona w bezruchu.
- Ładnie, nawet żadna blizna ci nie została... - już chciał mnie dotknąć, ale Pedro go powalił gwałtownie na ziemie. Uderzył kilka razy w głowę, po czym ruszył ze mną wprost na inne konie. Rzucił się na nie, na chwilę puszczając mojej grzywy. Kontem oka widziałam że Bilberry się podnosi, użyłam spanikowana mocy, raniąc konie które stały nam na drodze, kolczastymi roślinami. Uciekliśmy pędząc przed siebie z całych sił. Pedro skupił się na tym by chronić mnie, choć gotowało się w nim i byłam prawie pewna że wolałby walczyć z Bilberry'm.
Od Shanti
Safira była pod Szafirem, który starał się wydostać wraz z małą, źrebaki go bezmyślnie atakowały i siebie na wzajem także. Nie wytrzymałam zbyt długo i znów zaczęłam do nich podchodzić, jak najszybciej mogłam.
- Zostań tam! - zawołał Szafir, uderzył jedno źrebie, przedtem ich nie atakował, najgorsze że jeszcze bardziej je nakręcił, bo aż rzuciło mu się na szyję. Jednym uderzeniem przedniej nogi odczepił je od siebie. Przestało już atakować, patrząc jak zahipnotyzowane na rodzeństwo. Byłam już blisko. Tuż przede mną dwa źrebaki rzuciły się na siebie, przy czym jedno przez cios większego przeturlało się pod moje nogi.
- Shanti! Mówiłem żebyś tam została! - Szafir kopnął trzeciego źrebaka, drugie szarpnął odrzucając w bok, by się do mnie dostać, wraz z Saf, którą wrzucił błyskawicznie na grzbiet. Na szczęście ten źrebak przede mną też się już uspokoił, patrząc na mnie pytająco. Szafir odepchnął mnie od niego, prawie upadłam, trzymał mnie już za grzywę patrząc na źrebaki. Wszystkie leżały na ziemi, jakby zdezorientowane.
- Nie miałem pojęcia że będą takie agresywne... - położył przede mną ranną Safire, łapiąc za grzywę jedno z źrebiąt: - Idziemy! Już! - popędzał trójkę pozostałych, zniknęli w lesie. Sprawdziłam szybko co z Saf, miała kilka ran, ale chyba nic takiego jej nie było, nawet nie straciła przytomności.
- Coś ty zrobiła?! Wiesz jak się przestraszyłam?! - krzyknęłam na nią, nie chciałam, ale bałam się że mogą ją nawet zabić.
- Przepraszam... Ja tylko chciałam pomóc...
- Ale nie tak, proszę cię, nigdy nie rób czegoś podobnego... - dodałam już spokojniej: - Musimy opatrzyć rany.
- To nic takiego - mała podniosła się z ziemi, wtem przybiegł Szafir: - Przepraszam za to... Ja na prawdę nie wiedziałem że...
- Pomóż mi opatrzyć Saf - przerwałam mu, bałam się że może wdać się zakażenie, w końcu to mroczne konie.
- Dobrze, tylko pytanie, co mam z nimi zrobić? Damu nadal nie wróciła, a ja nie mam pojęcia co się im nagle stało i to wszystkim na raz...
- To chyba furia... Słyszałam coś o niej, Luna ją miała, mroczna klacz ze stada...
- A gdzie ona jest? Czy to ta co... - przerwał.
- Nie żyję? Tak...
- Jakoś to będzie... Zamknę ich na razie, a jak Damu wróci to coś poradzimy. Idźcie już nad wodospad - znów pobiegł do lasu, nim zdołałam coś powiedzieć. Musiałam zawrócić do jaskini, bo przecież nie zostawię Czenzi samej.
Od Rosity
Nie odpuścili nam, biegli tuż za nami. Musieliśmy uciekać do lasu, przez łzy obraz co jakiś czas mi się zamazywał. Niespodziewanie potknęłam się, chyba o jakiś korzeń. Tylko mnie spowolnił, ale to wystarczyło by jeden z ogierów oddzielił mnie od Pedro. Odskoczyłam w bok, wyrwał mi parę włosów, próbując mnie złapać. Już biegłam, głos utknął mi w gardle i choć próbowałam, nie mogłam wołać za Pedro. Uciekałam prawie na oślep, już dawno przestałam mieć pojęcie gdzie jestem, ale musiałam ich zgubić...
Zmęczona wciąż się oglądałam za siebie, wciąż szłam. Wszędzie już było ciemno. Nie dawałam rady już biec, ledwo co oddychałam. Musiałam oszczędzać siły, w razie kolejnej ucieczki. Bałam się nawet wołać za Pedro. Próbowałam go znaleźć, ze świadomością że pobiegł w zupełnie innym kierunku niż ja. Błąkałam się tu jeszcze długo, aż w końcu wraz z świtem przyszła decyzja by zawrócić. Inaczej zgubie się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej oddale od domu. Muszę tam wrócić, a jak już wrócę to chyba nigdy już nie opuszczę granic Zatopi.
Idąc drogą powrotną, starałam się obserwować wszystko wokół, nasłuchiwać, z każdym krokiem mój lęk narastał, a zmęczenie płatało mi figle, miewałam zwidy, już nawet zwykłe gałęzie pomyliłam z koniem. Zaczęłam wyłapywać zapachy, chciałam być pewna że ich tu nie ma. Serce waliło mi tak mocno że powodowało drżenie, przez co jeszcze bardziej się męczyłam. Zbliżało się południe, poruszałam się coraz wolniej, z coraz mniejszą pewnością, miałam ochotę uciec stąd jak najdalej, a nie wracać. A przecież musiałam, musiałam wrócić do domu... Nie przewidziałam tego że serce może mi zabić jeszcze mocniej, co spowodował czyiś krzyk, gdzieś w oddali. Najpierw spanikowałam, następnie uspokajając się choć trochę poznałam że to głos jakieś klaczy. A co jeśli to Karyme, albo moja siostra? Musiałam to sprawdzić, pobiegłam w tamtą stronę. Szybko dotarłam na miejsce, zatrzymując się dwa metry od obcej klaczy, to ona krzyczała. Była poważne ranna i cała zapłakana. Spojrzała na mnie błagalnie: - Pomóż mi - wymamrotała, próbując wstać, czołgała się po ziemi. Wtem kilkanaście kroków za nią, za drzew wyłonił się Bilberry, był wściekły, zbliżał się do nas. Zawahałam się, wpatrując się w niego z przerażeniem.
- Błagam... Nie odchodź... Pomóż mi... - obca zapłakała, cofnęłam się do tyłu, mając w oczach łzy. Położyłam po sobie uszy, próbując w ten sposób ją przeprosić, po czym pognałam w przeciwną do niej stronę.
- Nie zostawiaj mnie! - to były jej ostatnie słowa, po tym już tylko krzyknęła z bólu. Zatrzymałam się, oglądając do tyłu, on już tu biegł i było tylko słychać jego tętent kopyt, chyba było już za późno, chyba ją... Zabił... Wystartowałam ponownie do biegu, oczy zalały mi się łzami. Zamknęłam je mocno by się ich pozbyć, nie mogłam się już potknąć... Wpadłam na coś i to najpewniej był koń, wydałam z siebie krótki krzyk, po czym poznałam że to Pedro. Wtuliłam się w niego mocno, nie mogąc powstrzymać łez. Wyrwał mi się nagle, ciągnąc za sobą, ledwo nadążałam. Ukryliśmy się w leśnej gęstwinie. Pedro przytrzymał mi pysk, okropnie sapałam, a teraz jeszcze się dusiłam. Szarpałam się mu, czułam że nie chcę mi zrobić krzywdy, ale brakowało mi już powietrza. Puścił jak przebiegły obok nas konie.
- Wybacz... - szepnął, gdy łapałam łapczywie oddech, nogi aż mi się ugięły.
- Jesteś cała? - dodał cicho, przytaknęłam.
- Musimy dalej biec... - złapał moją grzywę, próbowałam uspokoić już oddech, wymknęliśmy się po cichu kawałek. Dopiero teraz dostrzegłam że kulał i czułam zapach krwi, w półmroku jednak nie było widać ran.
- Co ci się stało? - szepnęłam.
- Cii... Nie teraz... - wskazał mi łbem jaskinie, zrozumiałam od razu że mam wejść tam pierwsza. A jak weszłam, Pedro został na zewnątrz, wyjrzałam za nim. Zniknął, przeraziłam się, wycofałam się z powrotem do środka. Co teraz? Zostawił mnie?
Ciąg dalszy nastąpi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz