Menu

sobota, 19 grudnia 2015

Rozpacz i cierpienie cz.1/2 - Od Prakerezy

Był środek nocy, przewracałam się wciąż z boku na bok, wstając od czasu do czasu i układając się na nowo na ziemi. Nic nie pomagało. Jak się przebudziłam jakieś kilka godzin temu tak nie mogłam zasnąć. W końcu wyszłam na zewnątrz, pochodziłam trochę obok lasu, czułam dziwny niepokój, tak jakby się coś stało, albo miało się stać. Później jednak o tym zapomniałam, jak już poszłam na łąkę, jeszcze przed stadem i zaczęłam się paść. Wokół nadal panował półmrok. Naszło mnie nagle na śpiewanie, a kiedy tylko zaczęłam, byłam już w swoim żywiole i nic innego się nie liczyło, już nie zaprzątałam sobie głowy dziwnymi przeczuciami. Byłam taka beztroska i szczęśliwa, nawet nie spostrzegłam że stawiam kroki w rytmie śpiewu. To chyba był taniec, widziałam często ptaki, które tak robią, wydając przy tym serie dźwięków, tylko po to żeby przypodobać się samicy. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Ten mój taniec różnił się zupełnie od tanecznych kroków ptasich samców, ruszałam się bardziej dla przyjemności, dla zabawy. Śpiewałam coraz to szybsze piosenki, niektóre były zabawne. Wszystkie jednak zmyślone, nie znałam żadnej i od zawsze musiałam je sama układać.
Konie zaczęły przychodzić na łąkę, właśnie zaczął się ranek. Większość była już przyzwyczajona do moich śpiewów i jedynie od czasu do czasu kierowali uszy w moim kierunku, jednocześnie skubiąc trawę. Inni, bardziej zaciekawieni obserwowali mnie uważnie, nie przeszkadzało mi to zupełnie. Uwielbiałam być w centrum uwagi. W szalonym tańcu zaczęłam się cofać i nagle uderzyłam o kogoś. Zamilkłam natychmiast, odwracając się gwałtownie.
- Wybacz - powiedziałam szybko. Ogier lekko się uśmiechnął, był mniej więcej w moim wieku i chyba był tu nowy. Wpatrywałam się w niego, zwłaszcza w te błękitne i pełne wyrazu oczy.
- Pięknie śpiewasz - wyrwał mnie z zamyślenia.
- Dzięki... - odpowiedziałam speszona, odsuwając się od niego. Na szczęście przyszli rodzice i miałam wymówkę żeby pójść do nich.
- Muszę iść - wskazałam w stronę rodziców, jakby rozumiał o co mi chodzi. Przecież mnie nie znał i nie wiedział, która z klaczy jest moją matką, a który z ogierów ojcem. I tak pobiegłam w ich stronę, widząc kontem oka że błękitnooki ogier nadal mnie obserwuje z lekkim uśmiechem na pysku. Przywitałam się z rodzicami, a później spędziłam z nimi trochę czasu.

W popołudnie spacerowałam samotnie na uboczu. Ten cały spacer był jednak tylko pretekstem, tak samo jak chęć pobycia na chwilę samemu. Miałam zamiar, tak na prawdę, poobserwować tego młodego ogiera. Był taki cudowny, bardzo bym chciała go lepiej poznać, ale jednocześnie bałam się do niego podejść, bałam się że zrobię coś nie tak, byłam strasznie rozkojarzona. Zamyślona, a jednocześnie zakłopotana, pierwszy raz czułam to wszystko i to ciepło w środku kiedy na niego patrzyłam i jeszcze bicie serca, które jakby chciało do niego pogalopować. Wszystkie myśli i pragnienia krążyły wokół niego. A kiedy tylko spoglądał w moją stronę, odwracałam szybko głowę, nieco się rumieniąc. Potem nieśmiało, z powrotem, kierując wzrok na niego. Kilka razy przez przypadek nasze spojrzenia się spotkały, każde trwało ułamek sekundy. Po któreś z rzędu wpatce, podszedł do mnie. Zarumieniłam się jeszcze bardziej niż wcześniej.
- Dobrze się czujesz? - zapytał, wydawało mi się że żartobliwie, ale może tylko wydawało.
- Dlaczego pytasz?
- Bo cała aż promieniejesz.
- To na twój widok - wymknęło mi się nagle, cofnęłam się szybko do tyłu: - Znaczy... - próbowałam jakoś to odkręcić.
- Jestem Kier...
- Prakereza - kiedy się przedstawiłam, skierował na chwilę uszy do tyłu, jakby zastanawiał się co to za imię, do tego jego zdziwiony wzrok to potwierdzał.
- Ale możesz mi mówić Łza - dodałam szybko.
- A więc Łza... Przejdziesz się ze mną?
- Tylko że ja... Muszę... - rozejrzałam się w koło, za jakąś wymówką.
- No chodź, przecież nie gryzę, a przynajmniej nie takie piękne klacze jak ty - pociągnął mnie lekko za grzywę, po czym przebiegł obok. Wystartowałam za nim i po chwili już się ścigaliśmy, przez co nieco się rozluźniłam. Przy nim czułam się taka skrępowana, zwłaszcza gdy miałam coś powiedzieć, chciałam wypaść jak najlepiej. Mocno się starałam, a wychodziło mi zupełnie odwrotnie. Ale wystarczyło kilka wygłupów, żebym poczuła się pewniej i śmiesznych sytuacji z Kierem, bo też zdarzało mu się przy mnie mylić, lub mówić coś od rzeczy. Uwielbiał mój głos, tak bardzo że wciąż chciał mnie słuchać, jak śpiewam. W końcu rozbolało mnie gardło, ale było warto, razem się świetnie bawiliśmy. Kiedy ja śpiewałam, on też próbował. Robił to pierwszy raz i choć fałszował, dla mnie jego głos był idealny. Jak zapadł wieczór, postanowiliśmy spędzić noc wśród gwiazd, razem, podziwiając nocne niebo i opowiadając o sobie na wzajem. Kier na prawdę był niesamowity, tyle przeżył, tyle żyć uratował, tyle razy walczył z silniejszymi od siebie ogierami i pokonywał ich sprytem. Zasługiwał na miano prawdziwego bohatera. Szkoda że wtedy nie wiedziałam że kłamał i wierzyłam ślepo w każde jego słowo...


Kilka dni później


Byłam akurat z Kierem, kiedy w oddali zauważyłam brata, a obok niego Marcelle. Nie mogłam uwierzyć że wrócili, przecież nie było ich rok i już dawno wszyscy mówili że postanowili odejść ze stada. Przestraszyłam się nie na żarty, Leo nie wyglądał zbyt dobrze, na dodatek jak na mnie spojrzał przeszły mnie ciarki po grzbiecie.
- Coś nie tak? - spytał Kier.
- Nie, wszystko w porządku... - spojrzałam w inną stronę, przecież to był mój brat, czemu miałby mnie skrzywdzić? Może dlatego że robił to już wcześniej? Wolałam już o tym nie myśleć, zapomnieć o tym wszystkim, możliwe że teraz był inny.
- Co powiecie na mały rodzinny spacer? - spytał tata, podchodząc do nas, po chwili przyszła też mama. Zagadaliśmy się i Leo zniknął mi z oczu.

Pierwszy raz chyba byłam aż tak śpiąca jak tej nocy. Akurat wracaliśmy do jaskini, opierałam się na Kierze, przymykając oczy, niemal bym zasnęła.
- Za chwilę się położysz - powiedział Kier, trącając mnie lekko.
- Chyba zerwaliśmy zbyt dużo nocy - ziewnęłam.
- Ja czuje się doskonale.
- Zauważyłam - zamknęłam oczy, idąc za Kierem, po prostu przez cały czas opierałam o niego głowę, dzięki temu mógł mnie prowadzić. Niespodziewanie poczułam łaskotki, otworzyłam oczy już z lekkim śmiechem, okazało się że to Kier.
- Jeszcze mi tu zaśniesz, zanim dojdziemy - zaczął łaskotać mnie coraz to bardziej.
- Przestań... Przestań już... - powiedziałam przez śmiech. Ani się obejrzeliśmy, a byliśmy już przed jaskinią.
- Wreszcie... - Kier pierwszy wszedł do środka, byłam tuż za nim, nadal uśmiechnięta i wesoła.
- Porozmawiajmy? - zatrzymał mnie znajomy głos.
- Leo? - obejrzałam się za siebie, stał za mną.
- Miło cię widzieć siostrzyczko - powiedział dziwnie, jakby było zupełnie inaczej niż sugerowały jego słowa.
- Mi... Mi cię też... - prawie szepnęłam, cofnęłam się, przybliżając się do wejścia jaskini.
- Musimy pogadać - złapał mnie za grzywę i zaciągnął aż do lasu. Trochę zapierałam się kopytami, ale w ostateczności postanowiłam mu zaufać.
- Gdzie byłeś tyle czasu?
- A jak myślisz?!
- Pewnie w jakimś innym stadzie, w końcu odszedłeś... - zgadywałam, mówiąc w strachu i niepewności.
- Odszedłem?! Tak?! - uderzył mnie nagle, tak mocno że przez chwilę nic nie słyszałam. Zaczął bić mnie dalej, tak gwałtownie że jak tylko wstawałam już po chwili leżałam na ziemi. Wciąż krzyczał, wypowiadając różne słowa. Kazał mi się przyznać do tego że to ja wmówiłam rodzicom że on i Marcella odeszli ze stada, że chciałam się ich pozbyć, ale ja o niczym nie wiedziałam. Nawet tego gdzie był przez rok. Najpierw przeczyłam wszystkiemu, mówiąc mu prawdę, ale on nie słuchał. Miałam się przyznać, albo nie przestanie mnie bić.
- Przepraszam... Ja.. Ja nie chciałam.. - wymamrotałam w końcu. Puścił mnie, kiedy akurat szarpał mnie za grzywę, uderzając moją głową o drzewa. Zwinęłam się na ziemi z bólu, ciężko oddychając, bardziej ze strachu niż zmęczenia.
- Wiedziałem że to ty! Od kiedy się urodziłaś wszystko mi psułaś! - stanął dęba, sama nie wiem jak, ale zdążyłam się podnieść i jednocześnie rzucić do ucieczki. Pędziłam przez las już prawie na oślep, oczy miałam całe od łez. Strach napędzał moje mięśnie jak nigdy, bo nigdy tak szybko nie biegłam. Omijając drzewa, nieraz ocierałam się o nie boleśnie. Po jakimś czasie zatrzymałam się zmęczona, dalej już szłam, bałam się oglądać za siebie. Miałam wrażenie że Leo jest tuż za mną. Po kilkunastu krokach, znów pobiegłam, aż do momentu kiedy upadłam na twardą i gorącą ziemie. Podniosłam wzrok ku górze czując nieprzyjemny zapach. Byłam na terenie wulkanów i musiałam iść w ich głąb, żeby tylko Leo mnie nie znalazł. Wszędzie widziałam w pół zastygniętą magmę, wyglądała jak rozżarzone do czerwoności kamienie. Rozglądałam się uważnie, uważając żeby nie wdepnąć w tą magmę. To mogło zakończyć się dla mnie boleśnie. Znienacka pojawił się Leon, wyskoczył za ściany wulkanu, przewracając mnie na prawy bok. Krzyknęłam, czując piekący ból pod okiem, jakby milion igieł wkuło mi się w to jedno miejsce i rozszarpywało je we wszystkie strony. Poderwałam łeb, i to kilkakrotnie, bo brat go wciąż przytrzymywał.
- A niech to, myślałem że trafie w oko - powiedział, puszczając. Zauważyłam kawałek magmy, małą drobinę, wielkości kamyka, która była chwile temu pod moim policzkiem. Znów przycisnął mi głowę do ziemi, zdążyłam przybliżyć ją do klatki piersiowej, napinając przy tym szyję, przez co tym razem przepaliło mi jedno z uszu. Leon uderzył mnie w pysk, tak mocno że głowa poleciała mi na drugi bok. Krzyknęłam po raz kolejny czując ból, tym razem przy drugim uchu.
- Proszę... - wypłakałam, kiedy patrzył na mnie tak dziwnie że nie mogłam złapać tchu: - Nie rób mi krzywdy...
- Ja... Ja odejdę... Odejdę ze stada i...i... - nie mogłam już wydobyć z siebie słowa, kiedy zaczął mnie ciągnąć po ziemi w stronę większych odłamków magmy.
- To dopiero początek - zaśmiał się.
- Nie.... Błagam... - szamotałam się, kopnął mnie w brzuch, zwinęłam się z bólu. Podniósł mnie nagle i kopnął ponownie w brzuch, popychając nogą, żebym upadła. Tak też się stało, przewróciłam się, trafiając prosto grzbietem szyi na rozżarzone kawałki magmy. Przycisnął mnie do nich. Mój krzyk rozniósł się na prawdę daleko. W powietrzu wokół mnie unosił się zapach palonej skóry, sierści i grzywy. A jednocześnie towarzyszył mi ból, przez który ścisnęłam mocno zęby, tak mocno że poleciała mi krew z pyska. Łzy już chyba same ciekły z oczu. Czułam jakby ktoś odrywał ze mnie kawałek po kawałku, rozrywał, i wbijał w powstałą ranę ostre jak brzytwa kły. Byłam już cała zalana potem, krzyczałam, szarpałam się i myślałam już tylko o śmierci, bo tylko ona mogła przynieś ukojenie. Leon puścił w końcu, przewracając mnie na bok, na pustą ziemie. Jak zleciałam na lewy bok, tak leżałam, patrząc na niego przymkniętymi prawie do końca oczami.
- Miłego umierania siostrzyczko... - uśmiechnął się do mnie.
- Zraniłbym cię bardziej, ale ten zapach przyprawia mnie o mdłości - wzdrygnął się, śmiejąc, a potem odszedł w swoją stronę.

Straciłam przytomność na kilka godzin, mimo to cierpiałam przez cały ten czas. Kiedy się obudziłam, próbowałam wstać i dojść chociażby kawałek, byleby odejść z tego miejsca. Udało mi się. Przez całą drogę wstawałam by zrobić kilka kroków, a potem upaść i zacząć od nowa. Trwało to kilka kolejnych godzin, a dotarłam tylko do lasu. Z bólu ciężko mi było oddychać, nie ruszałam prawie w ogóle szyją, każdy ruch był tak bolesny jak gdybym miał mnie zabić. Bolało w środku, bo na zewnątrz już nic nie czułam, nawet nie zdawałam sobie sprawy jak głębokie są te ranny.
- Kier - zawołałam głucho, zdawało mi się że zobaczyłam go w oddali, a może to na prawdę on?
- Kier... Pomóż... - wymamrotałam ledwo, upadając. Widziałam go przed sobą, byłam już pewna że to rzeczywiście on.
- Łza? - szepnął podchodząc do mnie.
- Pomóż...mi... - miałam już w oczach łzy, patrząc na niego. Kier odwrócił szybko wzrok, czułam ogromny niepokój, myślałam że natychmiast coś zrobi, że mi pomoże, ale on się nie ruszył, tylko obserwował moje rany z dziwną miną. Po jakimś czasie skrzywił się na ich widok, cofając się do tyłu.
- Wyglądasz jak jakiś potwór... - odezwał się nagle.
- Prze... Przecież... mnie.... ko..koch...
- Kochałem tą poprzednią klacz, a nie jakąś pokrakę... - odwrócił się do mnie tyłem, jakby nie mógł już dłużej na mnie patrzeć.
- Proszę...
- Z nami już koniec - po tych słowach po prostu odszedł, próbowałam za nim wołać, wysilałam się coraz bardziej, marnując resztkę sił. Rozpłakałam się gdy zniknął za horyzontem, złamał mi serce, a przecież tak bardzo się kochaliśmy, ufałam mu... Ufałam. Był teraz dla mnie jedynym oparciem, które i tak straciłam. Zamknęłam oczy. Zastanawiałam się czy to mój koniec, czy teraz umrę? I kiedy to się stanie? Dlaczego Leo mnie tak nienawidzi?

Kolejnej nocy, jakoś dotarłam pod jezioro, tak bardzo chciało mi się pić, że musiałam znaleźć jakieś źródło wody. Podczołgałam się już prawie pod jego brzeg. I wtedy zobaczyłam swoje odbicie, nie dziwiłam się już Kierowi. Jak można kochać taką szkaradę jak ja? Nie mogłam już nawet na siebie patrzeć, odsunęłam się od wody. Załkałam gorzko, z trudem łapiąc oddech. Wiedziałam że już tam nie wrócę, nie wrócę do stada, nawet jeślibym jakimś cudem przeżyła. Nawet nie chciałam żeby widzieli moje paskudne ciało, gdy umrę, ani teraz jak żyję. Krzyknęłam momentalnie, tak momentalnie jak pojawił się niewyobrażalny ból. Zwijałam się na ziemi, jeszcze bardziej go pogarszając.
- Błagam... Nie chcę... Nie... - mamrotałam nieprzytomnie i tak cicho że nie słyszałam samej siebie.

Straciłam poczucie czasu, pogodziłam się już ze śmiercią, czekałam na nią, po woli umierając. Śpiewałam cicho żeby dodać sobie otuchy i powspominać, mój głos wciąż się urywał i załamywał. Zapragnęłam nagle zobaczyć rodziców, pożegnać się z nimi, chociaż tyle, ale nie chciałam żeby mnie taką widzieli. Zamknęłam oczy, gotowa żeby zasnąć, raz, na zawsze. Po woli oddawałam się zmęczeniu i nieuniknionemu losowi, nikogo tu nie było. Jakby zapach spalenizny odstraszył każde ze stworzeń. Czułam na sobie promienie słoneczne, nie bolało gdy padały na ranny, mogłabym je dotykać, a nic bym nie poczuła, ale w tym miejscu w którym były nie miałabym jak dosięgnąć. Nagle coś przysłoniło promienie, poczułam na sobie czyiś oddech. Otworzyłam lekko oczy, stała nade mną zupełnie obca klacz. Miała łzy w oczach, pochyliła się nade mną przytulając lekko, dziwnie się poczułam, tak nieswojo, zaczęłam się denerwować, było to po mnie widać jak poruszałam nerwowo oczami. Zamknęłam je znów, nie mogąc dłużej utrzymać powiek, tym razem na prawdę zasypiając...

Przyszedł kolejny dzień, dziwiłam się że go dożyłam, z każdą godziną słabłam i byłam na skraju śmierci. Otwierałam oczy na moment, żeby dowiedzieć się że jeszcze żyję i że ta klacz jest przy mnie. Tak mijały kolejne dni, a z każdym zauważałam coraz więcej. Klacz robiła mi opatrunki z białego materiału i smarowała ranny czymś dziwnym, czułam jak to coś je wyżera od środka, okropnie piekło, chciałam to zdjąć, ale gdybym miała na to siłę... Nie mam pojęcia co dalej ze mną robiła, bo zwykle wtedy spałam.

Minęło kilka tygodni, odzyskiwałam już po woli przytomność i świadomość. Nie chciałam żeby dłużej mnie oglądała i żeby tu była, odsuwałam od niej głowę, czując przy tym ból, mówiła żebym się nie ruszała, ale jak miałam jej pokazać żeby mnie zostawiła w spokoju? Unieruchomiła mi język, przez co nie mogłam mówić. Nie wiem tylko po co, co ona chciała mi zrobić? Kim ona w ogóle była? Próbowałam krzyczeć i jakoś się podnieść, ale mnie przytrzymywała.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze... - mówiła, ale dalej się szarpałam, rozpłakałam się w końcu, bo nie mogłam nic zrobić.
- Nie płacz... Nie chcę żebyś zrobiła sobie krzywdę... - zeszła ze mnie: - Prawie przegryzłaś sobie język z bólu, jeszcze się nie zagoił, musisz zaczekać...
Cała aż się trzęsłam, obserwując to co było za nią. Widziałam dziwne rzeczy, niektóre ostre, inne o różnych kształtach.
- Nie bój się... - obejrzała się za siebie, przymknęłam oczy, prawie je zamykając, myślałam że za chwilę mi tym czymś coś zrobi. Zamiast tego, przyniosła spory kęp trawy, kładąc go przede mną.
- To tylko narzędzia ludzi, nie były potrzebne, ale je zabrałam wraz z resztą... - wskazała na to coś za sobą. Pociągnęła za biały kawałek materiału, który był przywiązany do czegoś co przypominało patyk, ale taki płaski i bez drzazg, właśnie on usztywniał mi język, dodatkowo był przywiązany do mojej szczęki i żuchwy, dość mocno, tak że nie mogłam otwierać, ani zamykać pyska. Teraz gdy mi to zdjęła poczułam ulgę.
- Zjedź coś...
- Nie zakładaj mi tego z powrotem... - cofnęłam głowę, wzdrygając się przy tym.
- Nie ruszaj się, wszystko musi się zagoić, a na razie nadszarpujesz te ranny. Nie założę ci tego, ale jak będziesz ostrożna i nie zranisz się w język, nawet jeśli poczujesz ten silny ból.
Przytaknęłam, rozglądając się dookoła, byłam w jaskini, wpadało do niej mnóstwo światła z zewnątrz, może dlatego że leżałam przy wyjściu.
- Możesz... Możesz odejść? - spytałam cicho, chciałam się gdzieś schować, żeby tylko mnie nie widziała.
- Nie rozumiem?
- Nie patrz na mnie! - krzyknęłam z łzami w oczach: - Wyglądam jak potwór... - zgięłam przednie nogi próbując się nimi zakryć.
- Nie prawda... Uspokój się, w twoim stanie nie możesz się denerwować - położyła się obok mnie.
- Czego ode mnie chcesz? - wypłakałam.
- Chcę tylko... Naprawić błędy, które popełniłam i... Poznać siostrę - podniosła się chodząc po jaskini, spuściła wzrok i skuliła uszy: - Szkoda tylko że w takich okolicznościach...
- Co? Co w takich okolicznościach?
- Nie rozumiesz? Jesteśmy siostrami...
Myślałam że zgłupiałam, przecież ja nie miałam żadnej siostry, rodzice nic nie wspominali, nic nie mówili.
- Jestem pierwszą córką twoich rodziców... Mama mnie porzuciła, bardzo dawno temu...
- Dlaczego?
- Nigdy jej o to nie pytałam... Nie wiem, unikałam ich od ostatniego spotkania... - westchnęła ciężko, spuszczając głowę i zamykając oczy.
- Kiedy się spotkaliście? Czemu rodzice mi nic nie powiedzieli?
- I nie powiedzą, ani ty im nic nie powiesz, jak już wrócisz do stada...
- Nie... Nie wrócę tam... - zadrżałam.
- Musisz.
- Nie, nie chcę żeby mnie widzieli...
- Jak masz na imię? Nie zdążyłam wcześniej spytać - zmieniła temat.
- Prakereza, ale mówią mi Łza i już chyba wiem dlaczego... - uśmiechnęłam się sztucznie, myśląc o tym że wciąż teraz tylko płacze.
- Jestem Nikita.
- Skąd wiesz że jestem twoją siostrą?
- Jesteś podobna do ojca, to po pierwsze, a po drugie, widziałam cię tego dnia kiedy uciekłam i przypadkiem usłyszałam że jesteś córką moich rodziców, czyli moją siostrą.
- Kiedy uciekłaś?
- Kiedyś... Jak przypadkiem trafiłam do stada.
- Byłaś w stadzie? Nie widziałam cię...
- Starałam się żebyś nie widziała i żeby rodzice także nie widzieli... Dość gadania, musisz zjeść i odpocząć.
- Ale...
- Musisz odpoczywać i to dużo, ledwo z tego wyszłaś, miałaś zakażenie i to dość poważne, byłaś już bliska śmierci. Rób co mówię to szybciej wyzdrowiejesz - wyszła z jaskini, zaczęłam jeść trawę, Nikita tymczasem wróciła z wodą.

Ciąg dalszy nastąpi


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz