Menu

sobota, 28 listopada 2015

Samotność cz.30 - Od Leona/Marcelli

Prawie bym dostał, z resztą strzał było jeszcze więcej, ale zaczepiały się o gęste gałęzie drzew za którymi się chowałem, cofnąłem się jeszcze bardziej do tyłu. Ciekawe skąd ci ludzie tutaj? To musiała być sprawka Nikity, a po co by niby wtedy uciekła? Pewnie chciała wiedzieć jak ich tu doprowadzić. Poruszyłem się gwałtownie, kiedy poczułem że coś wkuło mi się w zad. Trafili mnie strzałą.
- Leo... - usłyszałem głos Marcelli.
- Zostań tam... Ja ich odciągnę i uciekniesz... - szepnąłem przez zaciśnięte z bólu zęby. Wyjąłem sobie gwałtownie strzałę, po czym zaszarżowałem w stronę ludzi. To było szalone i trochę bezmyślne, ale musiałem ich odpędzić żeby Mercy mogła uciec. Trafili we mnie jeszcze dwoma strzałami, odbiegli. Oba miałem wbite w klatkę piersiową, aż nogi mi się uginały, je także wyjąłem, upadłem na przednie nogi, taki przeszył mnie ból. Jeden z ludzi wycelował prosto w moją głowę. Zerwałem się z ziemi, ale i tak strzelił, strzała drasnęła mnie w bok policzka. Rzuciłem się do ucieczki, patrząc kontem oka gdzie celują te swoje strzały, starałem się wyminąć każdą, ale i tak co jakiś czas wbijała mi się jakaś, jedna trafiła w nogę i chyba przebiła tętnice, albo żyłę, bo zacząłem intensywnie krwawić.
- Leo gdzie jesteś?! - zawołała Marcella gdzieś w oddali, wszystko działo się tak szybko że ją zgubiłem. I dobrze, chciałem żeby była bezpieczna, czyli jak najdalej od ludzi. Pognałem jeszcze szybciej mimo ran. Słyszałem za sobą stukot kopyt, no tak, ludzie nie byli tu sami, mieli swoje konie. Sługusy ludzi, nie znosiłem ich. Upadłem znienacka, nie miałem sił wstać, obejrzałem się za siebie, zauważyłem pełno krwi, którą pozostawiłem za sobą i która wyciekała mi z nogi.
- Cudownie... - powiedziałem ironicznie, tracąc przytomność.

Ocknąłem się niespełna kilka minut później, bo inaczej straciłbym więcej krwi. Ludzie wieźli mnie na jakimś wozie, który ciągnęły konie, prowadził je człowiek, spostrzegłem że przywiązali mnie do sztachet żebym nie mógł się poruszyć.
- Przepiękna śmierć, wykrwawiać się po woli - zwróciłem się do koni, które ciągnęły wóz, strzała musiała przebić jednak żyłę, skoro jeszcze żyłem. Obejrzeli się oboje, trafiłem na dwa ogiery.
- Wyrwijcie się człowiekowi, przecież nie ma z wami szans, a wy bezmyślnie za nim idziecie... - musiałem ich jakoś przekonać żeby mi pomogli. Kompletnie to zignorowali. Po chwili jednak któryś dał gest głową żebym spojrzał do tyłu. Otworzyłem aż pysk ze zdziwienia, za mną było mnóstwo ludzi.
- Żeby chociaż opatrzyli mi tą ranę... - powiedziałem. Konie zatrzymały się nagle, spojrzałem na nich. Człowiek siłował się z nimi i bił biczem, ale one nie reagowały. W końcu jeden z ludzi podszedł do mnie z nożem. Zamknąłem oczy, spodziewając się najgorszego, ale on tylko uwolnił moją ranną nogę ze sznurów, wyciągnął coś z kieszeni, była to dość spora chusta, obwinął mi nią nogę i zacisnął mocno. Po czym wyruszyli dalej.
- Po co się męczyłeś i tak go zabijemy - odezwał się jeden do niego.
- Tak, nie mogę się doczekać koniny na kolacje - drugi spojrzał na mnie dziwnie, skierowałem uszy do tyłu.
- Koniny i dziczyzny w jednym - dodał kolejny, klepiąc tamtego po plecach. Nie wiedziałem o czym mówią, ale samo to że chcieli mnie zabić wcale mi się nie podobało. Nie miałem sił się szarpać z tymi sznurami. Miałem tylko nadzieje, że Marcella jest bezpieczna i że mnie też uratują. Oddalałem się coraz bardziej od domu. To chyba jednak nie Nikita ich tu doprowadziła, tamci mieli strzelby, a ci zwykłe strzały. Chociaż nigdy nic nie wiadomo, jakoś nie wierzyłem że ona może się zmienić. Z resztą teraz nie było sensu o tym myśleć. Ważniejsza była Marcella, oby była cała, oby mój trud żeby ich od niej odgonić się opłacił. A co z źrebakiem? Wolałbym żeby było moje, chociaż coś by jej po mnie zostało, bo na razie grozi mi śmierć. Ale nawet jeśli jest Emila, to też jest Marcelli i to się liczy. Bardzo bym chciał je zobaczyć i poznać, i o ile Marcella mi na to pozwoli, zostać jego lub jej ojcem w zależności co się urodzi. Może nie byłbym najlepszym ojcem, ale starałbym się być taki jak mój tata, mógłbym brać z niego przykład. Oby tylko Marcella się nie narażała dla mnie, bo równie dobrze może teraz mnie szukać. Nie przeżyłbym gdyby jej się coś stało. Zwłaszcza teraz, kiedy nie mógłbym nic zrobić...


Marcella (loveklaudia) dokończ


Niesprawiedliwość losu cz.4 - Od Shady, Ihilo, Mitigandy

Od Shady
Kiedy się obudziłam następnego dnia, Ihilo już nie spał, rozmawiał o czymś z synem.
- To co idziemy? Mama już wstała - Snow podniósł się nagle z ziemi.
- Tak już... - Ihilo też wstał, ale nieco chwiejnie.
- Wszystko dobrze? - spytałam, dziwnie wyglądał, jakby był nie wyspany, a przecież przespał całą noc. Skąd wiedziałam? Przebudzałam się praktycznie co chwilę, niepokojąc się o niego.
- Wszystko w porządku kochanie, to pewnie przez tą niestrawność trochę słabo się czuję - zapewnił.
- Na pewno?
- Nie martw się o mnie, na prawdę nic mi nie jest - uśmiechnął się lekko, wydawało mi się że na siłę, ale może tylko mi się wydawało. Wyszliśmy w trójkę, znów jako ostatni. Jak tylko zatrzymaliśmy się na łące obok stada, Snow był już pode mną i zaczął ssać mleko.
- Chyba już czas żeby poznał inne źrebaki - powiedział Ihilo.
- Ale on jeszcze...
- To nic, idzie mu coraz lepiej, należy mu się jakaś nagroda.
- Przyniesie nam tylko wstyd - uparłam się, miałabym puścić źrebaka, który się potyka o własne nogi żeby się z niego śmiali i przy okazji też z nas, że mamy takiego syna? No nie.
- Mamo, proszę... Bardzo bym chciał się trochę pobawić i poznać innych... - zaczął Snow, w trakcie przerwy od ssania mleka.
- Ihilo zaczekajmy z tym jeszcze - spojrzałam na ukochanego.
- Chciałbym żeby miał trochę rozrywki...
- Najpierw miał się nauczyć przestać być taką niezdarą.
Snow położył po sobie uszy, co było trudnego w chodzeniu? Przecież to zwykła oczywistość i każde źrebie to potrafi, nie mogłam tego pojąć czemu on ma z tym trudności.
- Przepraszam mamo... - powiedział cicho.
- Nie masz za co synku, to nie twoja wina - zwrócił się do niego Ihilo: - Jak się najesz poćwiczymy trochę i popołudniu poznasz inne źrebaki.
- To za szybko...
- Wiesz że nie jestem skory do kłótni, ale to nasz syn i tak jak każde źrebie ma prawo się bawić z innymi, bez względu na to jaki jest...
- Czemu teraz tak mówisz? Wcześniej nie chciałeś tak wszystkiego przyspieszać...
- Widzisz, sam nie wiem... Przejdę się gdzieś...
- Pójdę z tobą...
- Nie, wolę sam, chce pobyć trochę sam... - Ihilo oddalił się od nas. Obserwowałam jak odchodzi i znika w oddali, zastanawiając się skąd u niego to dziwne zachowanie.
- Mamo, poćwiczysz ze mną? - spytał Snow.
- Sam też pewnie umiesz, poobserwuj inne konie - położyłam się na ziemi, słońce tak przyjemnie ogrzewało moją sierść, miałam ochotę trochę się na nim wygrzać i zaczekać na Ihilo. Zastanawiałam się co mu jest. Kilka chwil później usnęłam.

Od Ihilo
Wędrowałem po plaży, obserwując morze. Ciężko mi się było z tym wszystkim pogodzić. Najgorsze że miałem świadomość że wciąż okłamuje Shady, ale to dla jej dobra. Tyle mi opowiadała, wiedziałem że ciężko to przeżyje, że muszę ją jakoś przygotować na moją śmierć. Ale jak? Jak mam to zrobić żeby się z tym pogodziła? Przecież mnie kocha, a ja ją. Mamy syna i on jej będzie o mnie przypominał. Sam już nie wiedziałem co robić, po woli było mi już widać żebra. Byłem coraz słabszy i chudszy, nie wiedziałem gdzie szukać pomocy i czy w ogóle jest możliwe ją znaleźć. Nie istniały żadne zioła na tę dolegliwość, a przynajmniej takich nie znałem, ani nie spotkałem nigdzie na wyspie. Przeszedłem już prawie całą plaże, zawróciłem, bo zaczęło mi się już kręcić w głowie, nie powinienem się przemęczać, może uda mi się zostać z rodziną nieco dłużej jak będę się oszczędzał. Chociaż tyle żeby udało mi się wzbudzić u Shady matczyną miłość do Snow'a. Zastanawiałem się co teraz się pomiędzy nimi dzieje, w końcu zostali sami.

Zawróciłem, było południe, upał strasznie mi doskwierał. Dziwne, bo przecież urodziłem się na pustymi, byłem przyzwyczajony i odporny na ciepło i to o wiele gorętsze niż to. Jak już doszedłem do stada czekała na mnie Shady. Przytuliliśmy się na powitanie. Snow leżał gdzieś niedaleko i to sam.
- Już ci lepiej? - odezwała się pierwsza.
- Tak... Co mu się stało? - wskazałem na syna.
- Nic, nudzi się...
- Nie poświęciłaś mu trochę czasu?
- Wolałam żeby zajął się czymś sam...
- Shady to także twój syn, nie tylko mój, jesteś jego matką...
- Wiem, byłam zmęczona, zdrzemnęłam się na chwilę.
Westchnąłem zawiedziony, miałem tak mało czasu, chciałem jak najlepiej dla syna, dla Shady. Chciałem żeby mieli siebie na wzajem, żeby byli dla siebie oparciem w trudnych chwilach, kiedy ja odejdę.
- Nie zrozum mnie źle, ale mam wrażenie jakbyś odtrącała Snow'a.
- Ja, ja po prostu... - przerwała, miała łzy w oczach, więc to chyba nie był najlepszy pomysł drążyć ten temat.
- Chyba się po prostu nie nadaje na matkę... Nawet mi ciężko przedstawić go rodzinie, bo jest taki... Sam wiesz... - spuściła głowę. Zerknąłem na syna, patrzył w naszą stronę przygnębionym wzrokiem.
- Kochanie, wystarczy że się postarasz, tylko tyle...
- Ciągle się na nim zawodzę.
- Nie urodził się po to żeby być taki jak my byśmy chcieli. To nasz syn i my mamy obowiązek go wychować, ale przede wszystkim kochać. To nasze źrebie, powinno być dla nas najważniejsze.
- Masz rację... - spojrzała mi w oczy: - Ale ja nie potrafię...
- Chociaż spróbuj, postaraj się, tylko tyle...
Przytaknęła, spuszczając wzrok, dotknąłem delikatnie pyskiem jej grzywy, zbliżyła się do mnie, po chwili gwałtownie odsuwając.
- O co chodzi? - spytałem nieco zaskoczony, kiedy mi nie powiedziała obejrzałem się do tyłu. Zobaczyłem przywódczyni przy naszym synu. Tylko rozmawiali, ale Shady zachowywała się jakby stało się coś znacznie gorszego.
- Idziemy? - spytałem, należałoby podejść i porozmawiać z jej siostrą. Właściwie już dawno powinna wiedzieć i to nie tylko ona, ale cała rodzina Shady, że jesteśmy razem i mamy syna. Gdyby byli tu moi rodzice lub gdybym miał rodzeństwo nie zwlekałbym tak żeby im o tym powiedzieć.
- Shady... - szturchnąłem ją.
- Co teraz będzie? - spytała cicho.
- A co ma być? 
- Mogliśmy go gdzieś ukryć... - szepnęła.
- To nasz syn, nigdzie nie będziemy go chować, chyba nie wstydzisz się własnego syna? - podszedłem w końcu sam, zostawiając ją w tyle.
- Tato, wiesz że to moja ciocia? - powiedział Snow na mój widok.
- Tak... - uśmiechnąłem się lekko do syna.
- Wasz syn jest wyjątkowy, rzadko kiedy rodzą się albinosy - zaczęła Zima.
- Tak... - przytaknąłem nie wiedząc za bardzo jak rozwinąć rozmowę, w końcu to była przywódczyni i dotąd nie uważałem jej za członka rodziny, to było dla mnie nowe doświadczenie.
- Jak go nazwaliście?
- Shady chciała mu wybrać imię na twoją cześć, więc nazwaliśmy go Snow, znaczy to śnieg - powiedziałem, już zaczynając się tłumaczyć, nie znałem siostry Shady i nie wiedziałem czy będzie na nią o to zła czy nie: - Wybacz że tak późno, ale chcieliśmy nieco zaczekać aż wam go przedstawimy.
- W sumie to że jesteś z moją siostrą też dowiedziałam się niedawno i to nie od was.
- Trochę głupio wyszło, ale no cóż, co zrobić? 
- Ciociu, a będę mógł poznać też innych? - wtrącił Snow.
- Pewnie, ale może nie dzisiaj... Powinnam już wracać.
- Coś się stało? - spytałem, zauważyłem że coś ją dręczy, po jej oczach było widać że nie spała z kilka nocy, a bezsenność może świadczyć o problemie.
- Tak... Wolałabym jednak o tym teraz nie mówić - wskazała na Snow'a, zrozumiałem że to nie są sprawy, na które rozmawia się przy źrebakach.
- Chodźmy na ubocze, też... Mam pewną sprawę - odchodząc z Zimą, zwróciłem się jeszcze do syna żeby zaczekał. Zebrałem się w sobie, to na pewno nie będzie łatwe, ale o wiele łatwiejsze niż gdybym miał powiedzieć to Shady.
- Jestem chory i... Shady o niczym nie wie... Nie potrafię jej powiedzieć... Nawet nie wiem czy to dobry pomysł...
- To coś poważnego?
Przytaknąłem dodając znacznie ciszej niż wcześniej: - Niedługo umrę, nie wiem... Nie wiem już co robić... 
- Czegoś nie rozumiem, jesteś z moją siostrą, a nie powiedziałeś jej wcześniej o tym?
- Nie wiedziałem... Dopiero pół roku temu zauważyłem że choruje, albo po prostu wtedy zachorowałem... Nie wiem, to dziwna choroba, nigdy o niej nie słyszałem... Po prostu cały czas chudnę i od czasu do czasu wymiotuje, wcześniej nie wymiotowałem w ogóle, ostatnio się zaczęło... Szybko tracę na wadzę mimo że jem normalnie, a czasem nawet więcej niż powinienem.
- Czemu mówisz o tym mnie? 
- Nie rozumiem? Przecież jesteś siostrą Shady i...
- Moja córka jest chora i na prawdę nie mam już siły przeżywać jeszcze więcej... Nie wiem czy dam radę wesprzeć Shady, gdyby nie Danny to sama bym się chyba załamała. Muszę już wracać... Powinnam być przy Tori - Zima poszła pospiesznie w swoją stronę. To jednak nie był najlepszy pomysł jej o tym mówić, ale musiałem się komuś wygadać. 
- Ihilo, przepraszam... - podeszła do mnie Shady.
- Za co? - odwróciłem się do niej.
- Za to że nie poszłam z tobą, ale... Tak strasznie mi głupio, zataiłam wszystko przed nimi, to całe zamieszanie to moja wina...
- Nie prawda...
- Jak to nie?
- Pójdziemy ich odwiedzić, ponoć ich córka choruje..
- Tori..
- Skąd wiesz?
- Ona już od urodzenia była słaba, chociaż ostatnio miałam wrażenie że wyzdrowiała, ale... Tak długo się już z nimi nie widziałam. Byliśmy tylko my - Shady uśmiechnęła się lekko, po czym od razu posmutniała: - Zawsze coś zrobię nie tak...
- Nie prawda.

Od Mitigandy
Poprzedniej nocy nie mogłam zmrużyć oka, martwiłam się o syna, a oni nawet nie powiedzieli mi czy nic mu nie jest, nie dali mi go przeprosić. Miałam tylko jego, a teraz nawet jego straciłam. Mimo że byłam na łące mogłam tylko obserwować Maylo z daleka, jak bawi się ze źrebakami. Niedaleko był Aiden i Luna, która śledziła każdy mój ruch, przeszywała mnie wzrokiem, Aiden zupełnie to ignorował. Bałam się jej, cała aż się trzęsłam na jej widok, ale próbowałam być odważna co wcale mi nie wychodziło. Po prostu byłam beznadziejna, pewnie dlatego nawet rodzice mnie nie chcieli. Odeszłam kawałek dalej, nie chciałam już dłużej czekać, przecież nie pozwolą mi chociażby podejść do syna. Moje oczy zalały się łzami, ukryłam je pod grzywką, przez co niewiele widziałam. I od razu na kogoś wpadłam.
- Uważaj sieroto gdzie leziesz! - wrzasnął na mnie Tin, aż cofnęłam się do tyłu, prawie siadając na zadzie, zakryłam się skrzydłami. Odszedł ode mnie, mówiąc coś pod nosem. Jak tylko zniknął za horyzontem odbiegłam z jeszcze większym płaczem. Pędziłam prosto w stronę lasu, to była najkrótsza droga. Zatrzymałam się jednak gwałtownie, nie było mowy żebym tam weszła. Cofnęłam się parę kroków, patrząc w górę. Wzbiłam się w powietrze, lecąc nad drzewami. W oddali widziałam już wulkany, cel podróży. Dotarłam nawet szybciej niż jakbym poszła przez las, ale rzadko kiedy korzystałam ze skrzydeł. Przyzwyczaiłam się do chodzenia, w końcu od źrebaka byłam cały czas wśród koni, a i Aiden był koniem. Dopiero jak miałam pół roku nauczyłam się latać, obserwując ptaki, trwało to dość długo i niemal się poddałam. To chyba było moje jedyne osiągnięcie w życiu.

Wylądowałam na czubku wulkanu, aż dziwne że nie miałam lęku wysokości, bo jak twierdził Aiden boję się praktycznie wszystkiego. Popatrzyłam na lawę, wciąż wypryskiwała lekko nad całą powierzchnią, wokół unosił się nieprzyjemny i drażniący zapach, nie mówiąc o cieple. Zastanawiałam się jak bardzo to boli wpaść do lawy i jak szybko się umiera. Nie miałam już właściwie po co żyć, straciłam Aiden'a, urodziłam mu syna, odebrał mi go, a teraz byłam już nikomu nie potrzebna i do niczego nieprzydatna, sama też nie miałam po co żyć. Złożyłam skrzydła, które dotąd miałam rozłożone. Już miałam skoczyć, ale znów się bałam. Tak bardzo się bałam że nawet nie zrobiłam kroku. Westchnęłam ciężko.
- No dalej, zrób chociaż to... - mówiłam do siebie. Pochodziłam po krawędzi wulkanu, licząc na to że stracę równowagę lub źle postawie nogę i spadnę. Nagle gdy osunęła się ziemia, a ja razem z nią, wzbiłam się w powietrze. Kawałki skały spowodowały małe wybuchy w środku wulkanu, aż uniósł się dym. Przeszły mnie ciarki po grzbiecie. Wystraszona poleciałam w stronę ziemi. Postanowiłam poszukać czegoś czym mogłabym związać skrzydła, wtedy na pewno bym ich nie rozpostarła. Przez całą drogę o tym myślałam, zastanawiałam się co będzie potem, po śmierci może po prostu zniknę? Tak by było najlepiej dla wszystkich. Zwłaszcza Luna by się z tego cieszyła, nie miałam się co oszukiwać, Aiden też by się z tego cieszył.

Od Ihilo
Zrobiłem się senny i czułem się też słabo, ledwo stałem na nogach. Musiałem coś wskórać.
- Mam pomysł, może ty i Snow pójdziecie nad wodospad... - powiedziałem do Shady.
- A ty?
- Zostanę tutaj, dobrze ci zrobić pobyć trochę z synem.
- Ale...
- Poradzisz sobie, z resztą później do was przyjdę - odszedłem kawałek, czekając aż pójdą, potem poszedłem do jaskini, żeby chwilę odpocząć. Po drodze zwymiotowałem i to razem z krwią, zaniepokoiłem się tym. To tylko świadczyło o tym że jest coraz gorzej...

Od Shady
Snow biegał na około mnie, jak zwykle niezdarnie. Strasznie się cieszył że gdzieś idziemy, bo wciąż podskakiwał i przy okazji upadł już z dwa razy, ale nic mu nie było. Zapewne już się przyzwyczaił.
- Mamo, a nauczysz mnie pływać, albo... Wspinać się po górach? - spytał nagle.
- Ja... Znaczy, to jeszcze za wcześnie - przyspieszyłam nieco, im szybciej tam będziemy tym lepiej.
- A jak będziemy wracać to po drodze będę mógł pójść się pobawić z źrebakami?
- Nie, jeszcze nie -  powiedziałam nieco nerwowo, zadawał tyle pytań.
- A lubisz mnie chociaż trochę?
- Mógłbyś być przez chwilę cicho? Nie słyszę własnych myśli - wyprzedziłam go.
- Ale lubisz mnie? - wyskoczył nagle przede mną. Prawie na niego wpadłam.
- Tak...
- Tak bardzo jak tata? - spojrzał na mnie.
- Tak... Nie wiem... Znaczy... - zaczęłam się denerwować, nie chciałam go okłamywać, ale też urazić. Gdyby był z nami Ihilo byłoby o wiele łatwiej, to on by zajął się synem, a ja szłabym po prosto obok.

W końcu znaleźliśmy się nad wodospadem, Snow był pierwszy przy jego brzegu, wpatrywał się w swoje odbicie.
- Mamo co to za źrebak? - spytał, spojrzałam na niego zdziwiona, po chwili zorientowałam się że chodzi mu tylko o własne odbicie.
- To ty...
- Ja? Ale jestem tutaj...
- To twoje odbicie, widzisz? - stanęłam obok niego, przez co moje odbicie także pojawiło się w wodzie. Snow patrzył raz na nie raz na mnie i chyba porównywał.
- Niesamowite... - dotknął wody kopytem, kiedy się ruszyła, odskoczył do tyłu. Przewróciłam oczami, napiłam się nieco. Snow nagle wskoczył do wody, ledwo chwyciłam go za grzywę wyciągając na brzeg.
- Co ty wyprawiasz?! Chciałeś się utopić?! - krzyknęłam, z chodzeniem miał trudności, a co dopiero z pływaniem. Skulił uszy.
- Przepraszam mamo... Chciałem tylko popływać... - podniósł się z ziemi. Stał przy mnie mokry.
- Czemu się nie otrzepiesz z wody?
- Jak?
Westchnęłam, odchodząc od niego, położyłam się obok brzegu. Ihilo chyba nie miał racji, kiepska ze mnie matka. Na dodatek Snow nie jest zbyt mądry, z resztą to było do przewidzenia.
- Mamo...
- Daj mi spokój - prawie krzyknęłam, straciłam już cierpliwość.

Od Mitigandy
Nie byłam pewna czy to co znalazłam się nada, wyglądało na rzecz należącą do ludzi. Związałam sobie nią skrzydła, to nie było zbyt łatwe, zwłaszcza że z przyzwyczajenia chciałam sobie nimi pomóc, to też je rozkładałam, a gdy się zorientowałam składałam je z powrotem. Wciąż płakałam, byłam przerażona. Jak już po wielu próbach udało mi się jakoś związać skrzydła to nie mogłam zrobić kroku, nogi strasznie mi się trzęsły, łapałam ledwo oddech ze strachu. Zamknęłam oczy, ale jeszcze bardziej się bałam. Po jakimś czasie zrobiłam ledwo parę kroków wzdłuż krawędzi wulkanu, zbliżałam się do uszkodzenia, gdzie wcześniej zesunęła się ziemia. Nogi nadal mi się trzęsły, wbijałam aż kopyta w podłoże. Niespodziewanie ziemia osunęła się z innego miejsca niż bym się spodziewała, tam gdzie właśnie teraz stałam.
- Nie... Nie... - starałam się jakoś wdrapać, siłowałam się z linami żeby uwolnić skrzydła.
- Nie... - wymamrotałam rozpaczliwie, chciałam się czegoś złapać, ale nic nie było, to już koniec. Zleciałam już niemal spadając, wokół rozległ się mój krzyk. Ktoś nagle mnie złapał, w ostatniej chwili. Wywijałam nogami żeby jakoś się dostać na górę.
- Spokojnie... Zrzucisz nas obie... - powiedziała, przez zaciśnięte zęby na mojej grzywie, nie wiedziałam kto to, jedynie że to klacz. Spanikowałam, gdy lekko się osunęłyśmy, nie mogłam się uspokoić i wciąż wywijałam nogami, w końcu spadłyśmy. Puściła, po czym złapała mnie jeszcze za linę, która pękła, uwalniając mi skrzydła. Znalazła się niżej ode mnie, poznałam że to Melinda.
- Nie! - zatrzymałam się w powietrzu, żeby potem zanurkować, po prostu ustawiłam się głową do dołu składając skrzydła. Musiałam ją złapać. Była już bardzo blisko magmy, ciągle z niej wypryskiwała lawa. Kilka metrów nad nią złapałam Mel za grzywę, rozpościerając skrzydła, wymachiwałam nimi ile się dało żeby tylko się unieść, byłyśmy coraz niżej, jedynie spowolniłam spadanie.
- Postaraj się - spojrzała na mnie przerażona. Spłynęły mi łzy z oczu, które wyparowały. Przymykałam wciąż oczy, bo zaczęły mnie piec. gdybym ją puściła uratowałabym się, ale ona by zginęła, a jak nie dam rady, zginiemy obie. Zaczęłam machać skrzydłami nieco szybciej, uniosłam się lekko, ale za mało, bo wciąż groziła nam śmierć. Było mi tak gorąco, ledwo oddychałam, nawdychałam się z resztą siarki, wciąż brało mnie na kaszlanie, ale powstrzymywałam się, bo gdybym kasłała puściłabym Melinde, z resztą jej grzywa wyślizgiwała mi się z pyska.
- Proszę cię, wydostań nas stąd... - wymamrotała Mel, ona gorzej radziła sobie z oddychaniem, po chwili straciła przytomność. Może chodziło o to że jestem pegazem, mogę wzbić się na prawdę wysoko, nawet tam gdzie nie ma prawie tlenu. To musiało oznaczać że moje płuca są lepiej przystosowane, ale i tak dusiłam się siarką i opadałam z sił. Życie przeszło mi przed oczami, każde wspomnienie, te dobre jak i te złe. Zrozumiałam że jestem nikim. Że zawsze liczyłam na wsparcie kogoś, zawsze znajdywałam oparcie w Aiden'ie i zawsze mu się podporządkowywałam. Dotąd uważałam że to moja wina że mnie porzucił i odebrał mi syna, ale teraz poczułam pierwszy raz gniew, to nie była moja wina. Może nie dopilnowałam syna, ale jak miałam go pilnować, skoro Aiden złamał mi serce i nie potrafiłam się z tym pogodzić. A Luna traktowała mnie jak jakąś rzecz, z resztą nie tylko ona miała mnie za nic. Wszystko miałoby być tak jak Aiden chciał, to on ustalił ile będę się widywać z synem i kiedy. Gdy mi go zabrał, nawet nie powiedział co z nim. Spojrzałam w dół, Mel mi się wyślizgnęła, chwyciłam ją szybko jeszcze raz. Po czym uniosłam wzrok w górę, dlaczego dopiero teraz mnie olśniło? Kiedy mam umrzeć? Nie zostawię Melindy, ona także ryzykowała życie i w sumie była jedną z nie licznych, którzy nie mieli mnie za nico. Zamknęłam oczy, już same łzawiły, bo tak bardzo mnie piekły. Postanowiłam walczyć, choćby miało zabraknąć mi oddechu. Skrzydła zaczęły mnie niemiłosiernie boleć od wysiłku jaki włożyłam żeby wzlecieć w górę, brakowało mi już powietrza, a mimo to walczyłam dalej. Już dawno byłam zalana potem, teraz aż ze mnie spływało. Unosiłam się wolno, ale jednak się udało. Przytrzymałam Mel kopytami, bo jej grzywa znów zaczęła mi się wyślizgiwać. Co jakiś czas patrzyłam w górę, żeby doczekać się momentu kiedy byłam już bliska wydostania się z krateru. Pech chciał żebym zemdlała, próbowałam to powstrzymać, byłam już tak blisko, jeszcze tylko kilka machnięć skrzydłami.
- Proszę... Nie teraz... Proszę... - wymamrotałam, tak cicho że sama nie słyszałam własnego głosu, poczułam nagle coś dziwnego jakby coś we mnie weszło. Przybyło mi nowych sił, nie czułam już nawet jak wymachiwałam skrzydłami, wylądowałam na szczycie krateru, po czym to coś wyszło ze mnie, przez ułamek sekundy zobaczyłam to coś przed sobą, miało sylwetkę pegaza, wtem straciłam przytomność.

Od Shady
Westchnęłam, czekając już po prostu na Ihilo. Snow chodził gdzieś wokół wodospadu. Zerkałam na niego od czasu do czasu żeby się zbytnio nie oddalił, ani nie wskoczył do wody tak jak wcześniej, chociaż wtedy usłyszałabym chlust. Czas strasznie mi się dłużył, zaczęłam myśleć o spotkaniu z siostrą i jej rodzinom, które i tak mnie nie ominie. Co ja miałam jej powiedzieć, jak miałam się wytłumaczyć że nie powiedziałam jej o niczym, ani o Ihilo, ani o Snow'ie? Ciekawe o czym rozmawiała z Ihilo? I dlaczego tak szybko odeszła? Czy to oby na pewno chodziło o Tori? Niespodziewanie coś przerwało moje myśli, jakby ktoś krzyknął, przez niecałą sekundę.
- Snow? - rozejrzałam się, podniosłam się, wpatrując się we wodę. Nie, na pewno do niej nie wskoczył.
- Snow! - zawołałam, on nie mógł tak po prostu zniknąć. Pobiegłam przed siebie, rozglądając się dookoła.
- Snow! Złaź stamtąd, co ci przyszło do głowy?! - zauważyłam go jak wspina się na dość sporą górę. Zdziwiłam się że zaszedł tak daleko, był w połowie drogi.
- Stój! - przyspieszyłam, nie słuchał mnie, a może nie słyszał, bo byłam dość daleko. Potknął się, a ja zamarłam ze strachu że spadnie. Nie byłam w stanie już szybciej biec.
- Nie ruszaj się! - zawołałam do niego, ale on nie posłuchał, chciał wstać, ale wywrócił się na grzbiet i sturlał na dół. Widziałam jak uderzył o ziemie. Brakowało mi tylko kilka metrów żeby dobiec do niego w porę.
- Snow.... - wreszcie przykucnęłam przy nim, szturchając go lekko. Miałam już łzy w oczach, myślałam że umarł.
- Snow nie rób mi tego... - wymamrotałam, próbowałam go rozpaczliwie obudzić, szarpałam go nawet, żeby tylko otworzył oczy, ale na nic nie reagował. Myślałam że oszaleje, uderzyłam o ziemie, rzucając się na nią. Upadłam na bok, popłakałam się. Wciąż go obserwowałam i trącałam pyskiem, żeby chociaż się poruszył.
- Wybacz mi synku... Ja nie chciałam... To wszystko moja wina... - podniosłam się z ziemi, nie mogłam złapać tchu, nie mogłam uwierzyć że on... Że on nie żyję... Zabrałam go ostrożnie na grzbiet. Tam gdzie leżał była plama krwi, po chwili ją wszędzie widziałam. Zaczęłam krzyczeć, bo sama nawet od niej byłam. Nagle ktoś mnie złapał od tyłu, szarpałam się z całych sił, żeby tylko nie odebrał mi syna.
- Shady spokojnie... Spokojnie, to ja... - usłyszałam znajomy głos, spojrzałam na niego.
- Ihilo ja.. Ja... - wymamrotałam, zamknęłam oczy żeby już nie widzieć tej krwi, wtuliłam się w niego mocno.

Od Ihilo
- Shady co ci jest? - przestraszyłem się nieco, dziwnie się zachowywała, jakby zwariowała. Zauważyłem Snow'a, który leżał na ziemi nieprzytomny.
- Co się stało? - spytałem.
- To moja wina... Ja... Ja go zabiłam... - wypłakała, wtulając się we mnie jeszcze mocniej, zabrakło mi aż tchu.
- Spokojnie skarbie... On żyję, jest tylko nieprzytomny, słyszysz? - odsunąłem ją od siebie, patrząc w jej oczy. Zaprzeczyła kiwnięciem głowy, była cała zapłakana, rozglądała się dookoła, cofnęła się do tyłu, oglądając mnie całego.
- Powiedź, co się stało?
- Spadł... Spadł z tej góry, a ja.. Ja..ja go nie dopilnowałam, to wszystko moja wina... Widzisz... Ile, ile tu krwi? - mamrotała. Nigdzie nie widziałem żadnej krwi, to nie możliwe żeby ona ją widziała, musiała mieć omamy.
- Shady... - podszedłem do niej, gdy się zatrzymała i wpatrywała w naszego syna, łkała coraz to bardziej.
- Kochanie, musimy mu pomóc, weżniemy go nad wodospad, może jak ochlapie się mu pysk wodą to się ocknie - wziąłem synka na grzbiet. Shady nadal stała w tym samym miejscu.
- Shady? - podszedłem do niej z przodu, zemdlała, ledwo co zdążyłem ją złapać. Prawie że runąłem razem z nią, tak już byłem słaby przez chorobę. Położyłem Shady na ziemi. Snow'a także, obejrzałem go dokładnie, miał trochę siniaków i chyba coś złamał, ale nie byłem tego pewien.


Ciąg dalszy nastąpi


Samotność cz.29- Od Marcelli/Leona

-Ale Mercy...na pewno nic ci więcej nie zrobił?
-Nie...
-To co cię tak smuci?
-Nic takiego
-No przecież widzę
-Nie chcę teraz o tym mówić- zakryłam brzuch skrzydłem, przycisnęłam je mocno
-Uważaj na ranę
-Nic mi nie będzie- podniosłam się
-Gdzie idziesz?
-Nigdzie...- zaczęłam chodzić wolno po jaskini, myśl o tym że źrebakowi coś się stało mnie przytłoczyła, zdenerwowałam się i uderzyłam z całej siły tylnymi nogami o ścianę jaskini
-Marcella uważaj bo sobie coś zrobisz- Leon wstał i podszedł do mnie
-Ciekawe co ty byś zrobił na moim miejscu...
-No...
-Nie wiesz, bo ty jesteś ogierem a ja klaczą, i to ja noszę w sobie źrebię- Leon stanął jak wmurowany, oczy to mu prawie na wierzch wyszły
-Ale to...czyje jest źrebię?
-Leon! jak możesz o to pytać?!- zdenerwowałam się
-To było tylko pytanie, chciałem się upewnić...
-Nie powinieneś nawet o tym pomyśleć- parsknęłam, odsunęłam go od siebie i wyszłam, pomimo rany, pozatym nie czuję się źle, już mnie to prawie nie boli, czuję tylko tak jakby ciągnięcie, ale to chyba nic takiego, chyba...


                                                                                 ***

Ledwie doszłam na łąke, jak już byłam blisko stada, upadłam na przednie nogi i zaczęłam cieżko oddychać.
-Marcella- podbiegła do mnie mama Leona
-To nic takiego- wysapałam
-Dlaczego nie odpoczywasz w jaskini?
-Nie chciałam tam dłużej siedzieć
-A Leon? gdzie Leon?
-Został tam
-Nie przyszedł z tobą?
-Nie- podniosłam się
-Ostrożnie
-Nic mi nie jest
-Nie powiedziałabym- mama Leona popatrzyła na mój opatrunek, spojrzałam na niego, jest cały od krwi, no tak, wysiłek spowodował mocniejsze krwawienie
-E to nic- powiedziałam jakby nigdy nic
-Chodź, jak masz już być na łące to z nami- poszłam za nią, w sumie to mi nawet odpowiadało, nie chcę być sama a na Leona jestem zła
-Jona mogę ci coś powiedzieć?- zwolniłam przed dojściem do Primero
-Co takiego kochanie?
-No bo ja się obraziłam na Leona
-Coś ci powiedział?
-Tak...bo ja..jestem w ciaży- spojrzałam na brzuch, Jona cofnęła uszy do tyłu, chyba się domyśliła dlaczego byłam, i jestem tak załamana
-I co powiedział?
-Miał czelność spytać się mnie czy to jego źrebię, on mi chyba nie ufa- spadła mi pojedyńcza łza, i z powodu źrebaka, i z powodu Leona, uraził mnie swoimi słowami, i to bardzo.


                                                                            ***

Minęło sporo czasu, a Leon nadal nie przyszedł mnie przeprosić nic, zezłościłam się na niego jeszcze bardziej, ale też zaczęłam się martwić, a jeśli poszedł się przejść i natknął się na Emila, a on miał jeszcze kogoś ze sobą?
-Ja idę nad wodospad- poinformowałam Jone
-Może pójdę z tobą?
-Nie trzeba- uśmiechnęłam się- nie czuję się już źle
-No dobrze...ale uważaj na siebie
-Będę- odeszłam od niej, dosyć szybko odeszłam od stada, ale zamiast nad wodospad, poszłam do lasu, i nie pomyliłam się co do swoich przypuszczeń, znalazłam Leona
-A co ty robisz sam?- podeszłam do niego
-Mercy stój!- krzyknął naglę, aż się przestraszyłam
-Co?
-Uciekaj stąd- ściszył głos
-Leon co się dzieje?
-Uważaj!- krzyknęłam kiedy on zrobił krok, odskoczył do tyłu kiedy przed jego nosem przeleciała strzała, podleciałam do góry, schowałam się w koronach drzew, mój wzrost w tym pomagał, bo jestem niska, tylko te skrzydła trochę za duże...

                                                               Leon [ zima999 ] ^^Dokończ^^

środa, 25 listopada 2015

Samotność cz.28 - Od Leona/Marcelli

- Leo - poczułem jak ktoś mnie budzi: - Leo wstawaj...
- Czego chcesz? - spytałem niezbyt zadowolony, słysząc głos Prakerezy. Przysunąłem się bardziej do Marcelli, ale jej nie poczułem. Otworzyłem szybko oczy.
- Marcella? - rozejrzałem się po jaskini, nie było jej.
- Słyszałam jak cię wołała... - powiedziała Prakereza.
- Zjedź mi z drogi - odsunąłem ją, wybiegając z jaskini: - Marce... - przerwałem, zamierzałem ją wołać, ale nie potrzebnie, bo była przede mną.
- Leo... - szepnęła, leżała na ziemi. Zauważyłem krew, po czym przykucnąłem przy Marcy na przednich nogach oglądając ranne na brzuchu, trzeba było przyjrzeć się znacznie bliżej, bo przecież było ciemno.
- Nie daruje! Komukolwiek kto ci to zrobił! - wrzasnąłem podnosząc się z ziemi: - Pewnie znów Emil - zacząłem chodzić w tę i we wte, byłem wściekły. Zauważyłem że Marcella płacze, w mroku ciężko było to dostrzec, a gdyby nie lekki blask księżyca, pewnie w ogóle bym nie wiedział.
- Zaniosę cię do jaskini, tam będziesz bezpieczna... - zabrałem ukochaną na grzbiet.
- Ostrożnie Leo... - powiedziała, byłem delikatny, ale dla niej mogłem uważać jeszcze bardziej. Położyłem ją w jaskini. Moja siostra tymczasem wszystkiemu się przyglądała. Że też musi wtykać nosa w nie swoje sprawy.
- Wracaj do rodziców, powinnaś już dawno spać - spojrzałem na nią krzywo, przestraszona wróciła do rodziców i o to chodziło. Miałem szczęście że Marcella tego nie zauważyła.
- Pójdę po opatrunki, będę tu w mgnieniu oka - wybiegłem szybko. Miałem ochotę spotkać Emila i na prawdę go zabić. Ale nie mogłem zostawić Marcelli rannej, jak wrócę to mogę zapomnieć o Emilu, raczej nie dam mu popalić, będąc przy Marcelli. Ale przecież nie odstąpię jej na krok gdy jest ranna.

Szukanie opatrunku po ciemku, trochę zbyt długo trwało, na szczęście zaczęło się rozjaśniać. W końcu zauważyłem coś co się nada, był to miękki materiał, trochę zabrudzony, więc poszedłem go przemyć. Spieszyłem się żeby jak najszybciej zjawić się przy Marcelli, trzeba będzie nazrywać jeszcze jakiś ziół. Całą drogę do wodospadu biegłem. Na miejscu miałem niemiłą niespodziankę. Jak gdyby nic przy brzegu stał sobie Emil, spojrzał na mnie, uśmiechając się głupio:
- Jak tam Marcellka?
- Uważasz że to śmieszne?! - zaszarżowałem na niego, tak gwałtownie że stracił równowagę i wpadł do wody. Uderzałem ze wściekłości kopytem o ziemie, ryjąc w niej nieco. Po czym stanąłem dęba i po wyjściu Emila z wody, od razu uderzyłem go w głowę, znów upadł, rzuciłem się na niego. Szarpaniny nie było końca, marzyłem tylko o jednym, żeby go zabić. W jednej chwili dostrzegłem kontem oka ten materiał co wcześniej znalazłem. No tak, miałem opatrzyć ranę Marcelli. Wyszedłem z wody, powalając wcześniej Emila uderzeniem tylnych nóg.
- Dorwę cię jeszcze, ale nie teraz - zmierzyłem go wzrokiem, stanął gwałtownie.
- Tchórzysz?
- Nie, po prostu mam ważniejsze rzeczy na głowie niż taki drań jak ty! I spróbuj jeszcze raz tknąć Marcelle, a pożałujesz! - przemyłem szybko materiał, zanurzając go w wodzie i pobiegłem w stronę gór. Nazrywałem prędko ziół, od razu ruszając w stronę jaskini. Miałem ochotę załatwić tego drania, ale Marcella była ważniejsza niż jakieś pojedynki.

Gdy wszedłem do środka już była opatrzona.
- Jak to? - spytałem zdezorientowany.
- Twoi rodzice mi pomogli.
- No tak...
- Z resztą rana szybko zniknie.
- Więc dlaczego jesteś tak przygnębiona? - spytałem, zauważywszy jej smutny wzrok, miała wręcz łzy w oczach.
- Bo... bo...
- Zrobił ci coś jeszcze?! - zdenerwowałem się na samą myśl, miałem nadzieje że nie powtórzył tego co kiedyś.
- Nie, ale... - Marcella spojrzała na brzuch. Nie wiedziałem co o tym myśleć. Coś mi świtało, ale co? Może tylko myślała o ranie?
- A zioła też przynieśli? - położyłem te rośliny co zerwałem przy niej.
- Tak, ale pewnie te też się przydadzą... Gdzie byłeś tyle czasu?
- Natknąłem się na Emila. Załatwiłbym drania, ale ty byłaś ważniejsza, po za tym nie mogłem na początku niczego znaleźć.


Marcella (loveklaudia) dokończ


poniedziałek, 23 listopada 2015

Spotkanie cz.56 - Od Zimy, Felizy, Tori/Elliot'a, Danny'ego, Maji

Od Zimy
- Oby - spojrzałam na córkę, nie wyglądała zbyt dobrze, z resztą jak zawsze. Najchętniej kazałabym jej przez cały czas odpoczywać i w ogóle nie ruszać się z miejsca, po to żeby tylko się nie przemęczyła, żeby nic jej się nie stało. W sumie to większość czasu i tak leżała. Na pewno miała już dość takiego życia, a ja nie mogłam nic zrobić, żeby jej pomóc i to było najgorsze.
- Zima - usłyszałam że ktoś mnie woła, spojrzałam w bok. Czekała tam na mnie Wicha. Zastanawiałam się tylko dlaczego, ostatni raz kiedy ją widziałam to kilka dni po narodzinach Elliot'a i Tori.
- Będziesz miał na nią oko? - spytałam Danny'ego, nie chciałam zostawiać córki samej, zwłaszcza teraz gdy ledwo oddychała.
- Pewnie, w końcu teraz moja kolej - uspokoił mnie nieco Danny.
- Chyba już powinniśmy się zmienić...
- O nic się nie martw, z resztą będziesz ją miała na widoku.
Spojrzałam jeszcze na Tori, położyła na ziemi głowę, zamykając co chwilę oczy. Chyba była zmęczona, oby. Oby to było tylko zwykłe zmęczenie. Podeszłam do Wichy.
- Domyślam się że to coś ważnego, inaczej byś nie przyszła - zaczęłam, stając na przeciwko niej, ale i tak wciąż oglądając się za siebie.
- Przykro mi... Z powodu Tori...
- Mów o co chodzi - ponagliłam, chciałam już mieć to z głowy.
- Właściwie to chodzi mi o dwie sprawy. W sumie to dziwie się że jeszcze mnie nie zwolniłaś z tego stanowiska...
- Czemu miałabym to zrobić?
- Nie oszukujmy się, nie zrobiłam niczego przez ponad rok, a przecież mam obowiązki jako że jestem twoją doradczynią. Sądziłam że się zezłościsz i wyrzucisz mnie ze stada, ale ty nawet tego nie zrobiłaś.
- Po prostu dałam ci czas, jesteśmy przyjaciółkami...
- Nie sądzę - przerwała, spojrzałam na nią zaskoczona, pierwszy raz zachowywała się w ten sposób wobec mnie.
- O co ci chodzi? Nigdy nie chowałaś urazy tak długo i...
- Bo nigdy nie zranił mnie nikt tak jak ty - mówiła w tym samym czasie co ja.
- Nawet nie wiem o co...
- Nie mów że zapomniałaś... No jasne. Przecież nic złego nie zrobiłaś.
- Nie poznaje cię...
- Ani ja ciebie! Ja nigdy nie powiedziałam ci niczego co mogłoby cię zranić, a ty nie mało że to zrobiłaś to jeszcze zachowujesz się jak gdyby nic się nie stało!
- Chciałam cię przeprosić, ale ty przecież mnie wciąż unikałaś! Myślisz że powiedziałam to celowo?!
- Powiedziałaś to co myślisz i ja dobrze to rozumiem, po co przyjaźnić się z kimś takim jak ja? Z litości?
- Przestań, nigdy tak nie myślałam.
- Nie ważne... Odchodzę.
- Odchodzisz? - zdziwiłam się jeszcze bardziej: - Chyba już rozumiem... Przyszłaś tu żebym cię błagała żebyś została? - powiedziałam urażona.
- Miałabym się łudzić że się tak poniżysz?
- Wicha - spojrzałam na nią ostrzegająco.
- Co? Nie mam racji?
- Nie chciałam ci tak powiedzieć, w nerwach wiele rzeczy się powie, które później się żałuje... Nie mam siły się teraz z tobą kłócić, jeśli chcesz odejść to cię nie zatrzymuje... Po prostu nie mam już siły - spojrzałam na córkę, kierując uszy do tyłu, wciąż bałam się że ją stracę i to głównie zajmowało moje myśli, nawet w nocy Tori wciąż mi się śniła, nie raz dręczyły mnie koszmary z jej udziałem. Miałam już wszystkiego dość.
- Lepiej wrócę do córki... Nie wiadomo ile... - głos mi się załamał: - Ile jej jeszcze zostało... - skierowałam się w stronę ukochanego i Tori.
- Zaczekaj - Wicha stanęła mi na drodze: - Wybacz... Chyba trochę przesadziłam...
- Mam, mam jeszcze jedną wiadomość - powiedziała niepewnie.
- Jaką? - spojrzałam na nią obojętnie. Zaczęła mi opowiadać o siostrze, że ma partnera i źrebaka. Byłam w szoku, nie tyle że o tym nie wiedziałam, ale mając świadomość że Shady mi o niczym nie powiedziała, to było do niej niepodobne.

Od Felizy
Najpierw prawił mi słodkie słówka, a teraz jeszcze się do mnie zbliżył i to o wiele za blisko. Myślałam że za chwilę nie wyrobie.
- Zostaw mnie! - odepchnęłam go od siebie: - Nie jestem taka jak inne, mnie nie da się zdobyć!
- Przecież już jesteśmy razem, prawda kochanie? - spojrzał mi w oczy, w moich nadal gościła nienawiść, zacisnęłam aż ze złości zęby, odwracając się od niego gwałtownie: - Jak chodzi ci o Tori to wystarczyło powiedzieć. A nie wciąż mnie nękać!
- Chodzi mi o nas. Jesteśmy dla siebie stworzeni - podszedł do mojego boku.
- Jasne - powiedziałam ironicznie: - Lepiej się zajmij swoją siostrzyczką, przypadkiem mogłoby jej się coś stać - zagroziłam, raczej nic bym teraz nie zrobiła Tori, bo Danny przy niej był, a on widział duchy, w tym demony, nie pozwoliłby im się zbliżyć do córki. Ale zastraszyć Elliot'a mogłam spróbować.
- Nie przejmuj się tak moją siostrą, zadbałem o to żeby była bezpieczna - celowo to powiedział, żeby mnie jeszcze bardziej zezłościć. Zbliżył do mnie swój pysk, odsunęłam się szybko w bok.
- Jak byś chciał wiedzieć to już jestem zajęta - skłamałam, akurat przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Elliot się roześmiał, tak jak myślałam, nie uwierzył.
- Chodź, przedstawię ci go - powiedziałam całkiem serio, Elliot chyba nawet uwierzył wnioskując po jego minie, ale skąd mogłam to wiedzieć, gdybym czytała mu w myślach, byłoby o wiele łatwiej. Miałabym nad nim przewagę.

Od Tori
Znalazłam się na przeciwko jakiegoś sporego jeziorka, oddalonego o kilka kroków ode mnie, to chyba był sen, bo nie mogłam sobie przypomnieć żebym tutaj przyszła. Podeszłam do wody, jak zobaczyłam własne odbicie zachciało mi się płakać. Tak marnie wyglądałam, niska, mała i chuda, i jeszcze te zaropiałe oczy. Westchnęłam ciężko, z trudem powstrzymując łzy.
- Nie przejmuj się tak - usłyszałam czyiś głos, uniosłam wzrok, patrząc na tego kogoś.
- Kim jesteś? - spytałam, widząc obcą klacz, na drugim brzegu jeziorka.
- Twoją babcią.
- Babcią? Od mamy czy taty?
- Od mamy, rodzice twojego taty żyją, więc nie mogliby ci się przyśnić.
- Więc... - cofnęłam się do tyłu: - Nawiedzasz mnie we śnie?
- Powiedźmy... Bardzo bym chciała cię poznać i twoje rodzeństwo, szkoda że to nie możliwe... - babcia podeszła do mnie, przechodząc przez jeziorko, pojawiła się w nim krew. Ze strachu serce zabiło mi mocniej, przez co zaczęłam czuć nieprzyjemne kłucie.
- Bardzo byś chciała wyzdrowieć, prawda? - wyszła na brzeg, cała ociekała z wody, nie miała na sobie żadnego śladu po krwi, choć ona nadal pływała na powierzchni jeziorka.
- Myhym... - wymamrotałam ledwo, położyłam się na ziemi, ale ból nie przechodził.
- Musisz trochę poćwiczyć.
- Co? - spojrzałam na nią zdezorientowana.
- Jesteś słaba, ale jak przyzwyczaisz się do pewnego wysiłku to twoje serce i płuca będą coraz to lepiej znosiły...
- Na pewno? To.. To chyba się nie uda... Potrzebuje ziół...
- Nie, one tylko ci szkodzą...
- Tata mi je dał i pomogły... Tylko dał mi ich za mało...
- Posłuchaj, kończy mi się czas, ale... Z tego co wiem to warto spróbować. Wciąż odpoczywając zaszkodzisz sobie, natomiast zbyt gwałtowny ruch może cię zabić... Musisz podejść do tego stopniowo, jak się zmęczysz to odpocznij i spróbuj znowu, nic na siłę...
- Zioła są skuteczniejsze...
- Chyba nie chcesz być od nich zależna... Chociaż spróbuj, może nie będziesz nigdy tak sprawna i silna jak inne konie, ale na pewno będzie lepiej - babcia zaczęła znikać.
- Zaczekaj... Ty na prawdę mnie odwiedziłaś czy to tylko mi się śniło?
- Na to musisz już sobie sama odpowiedzieć i pamiętaj... - zniknęła nagle, nie dokańczając.
- O czym? - zawołałam słabo, chciałam wiedzieć. Spojrzałam na chwilę w dół, zobaczyłam na swoich kopytach krew, przestraszyłam się, to nie była moja krew. Obudziłam się nagle, krzycząc spanikowana. Mama z tatą już byli przy mnie, szybko obejrzałam swoje nogi teraz już nie było żadnego śladu po krwi. Rozejrzałam się jeszcze wokół, po czym dopiero się uspokoiłam.

Od Felizy
Szliśmy przez las. Szukałam okazji, jakiegoś naiwnego ogiera, a raczej robiły to za mnie demony, gdybym nie porozumiewała się z nimi telepatycznie, Elliot już dawno by wiedział że go oszukałam. Nie byłam w związku z żadnym ogierem i to chyba nigdy. Miłość to słabość, prawie zawsze. I nie warto się jej oddawać. No chyba że dla rozrywki. Doskonale pamiętałam związek moich rodziców, to nie była miłość, a przynajmniej nie w tak czystej postaci za jaką uważają ją inni. Gdyby udało mi się ich rozdzielić, osobno już nie byliby tacy silni, z resztą co by to dało? Oni już znali mój słaby punkt i potrafili go wykorzystać. Przez nich w oczach Elliot'a już nie byłam tak silna. I do puki się nie pozbędę tego bólu, który niesie za sobą przeszłość, będę skończona. Że też musiała wrócić dopiero teraz? Może dlatego że duchy moich... Ech... Koni, które dały mi życie się odbudowały. Zniszczyłam ich przecież już tak dawno, przez co mieli mnóstwo czasu żeby się odrodzić. Nie pamiętałam tylko, dlaczego właściwie ich nie pochłonęłam, wtedy już by nigdy nie powrócili... Do tej pory nawet myślałam że tak zrobiłam, ale jak później sobie przypomniałam to okazuje się że wcale nie. Musiał być jakiś powód, dla którego nie doprowadziłam ich do całkowitej zagłady. Tylko jaki?

Kilkadziesiąt minut później mi się poszczęściło, demony w końcu znalazły jakiegoś obcego ogiera, stwierdziły że nie grzeszy urodą, więc łatwo będzie mi go przekonać że niby ze sobą jesteśmy. Spojrzałam na Elliot'a, zastanawiając się czy się przypadkiem niczego nie domyślił, długo już kręciliśmy się po lesie i to właściwie bez celu.
- Rozumiem że się zgubiłaś? - zapytał.
- Po prostu go szukam, gdzieś polazł i tyle - skłamałam przyspieszając, w końcu w oddali zauważyłam tego obcego ogiera. Rzeczywiście nie był zbyt urodziwy, prawie się skrzywiłam na jego widok. Ale musiałam przekonać Elliot'a że jestem zajęta i nie ma u mnie szans. Nie chciałam już się dłużej z nim męczyć. Musiałam załatwić moich wrogów, tak, rodziców i to natychmiast... Musiałam ich zniszczyć zanim oni zrobią to ze mną. Do tego chciałam zrobić to sama, nie potrzebuje litości, wręcz to poniżające gdy ktoś mnie ratuje.
- Długo czekałeś? - podeszłam do niego, gdy już nastawiłam się że to zrobię.
- Na ciebie? - spojrzał na mnie zdziwiony. Głupie demony, nie mało że znalazły maszkarade to jeszcze w podeszłym wieku. Miał chyba ze 30 lat.
- A na kogo głuptasie? - uśmiechnęłam się nerwowo, kontem oka patrząc na Elliot'a. Czułam się jak skończona idiotka, on w to na pewno nie uwierzy. Ani ja nie chciałam się dłużej ośmieszać.
- Ślicznotka z ciebie - obcy zbliżył się do mnie.
- Zostaw mnie! - odepchnęłam go z obrzydzeniem. Elliot zaczął się śmiać. Już miałam zabić tego obcego, ale zjawił się młodszy ogier.
- Znów wygłupiasz się z moim ojcem? - podszedł do mnie, jak gdyby mnie znał.
- Długo już cię nie widziałem... - spojrzał mi w oczach, coś było nie tak, tego nie było w planach.
- Co taka zdziwiona? Myślałaś że nie przyjdę? A to kto? - zauważył Elliot'a, dziwne że dopiero teraz.
- To mój znajomy, chodźmy już - i tak zamierzałam skorzystać z okazji, nie wyczułam w ciele ogiera żadnego demona, więc to nie mogła być sprawka moich rodziców, a nawet jeśli, w końcu ich spotkam i będę mieć kolejną okazje do konfrontacji.
- Ej, ej zaczekajcie! - Elliot ruszył za nami, zniknęliśmy mu za drzewami, pędząc przez las, jakoś go zgubiliśmy.
- Kim jesteś? - spytałam ogiera.
- Zwą mnie Route, a ciebie?
- Feliza, co tu robisz i skąd wiedziałeś że ja...
- Śledziłem was, chodź, chyba chcesz przed nim uciec? - pobiegł w stronę gdzie kończył się las.

Zaprowadził mnie pod wulkany.
- To pułapka, prawda? Nie wierze w żaden zbieg okoliczności - powiedziałam, zatrzymując się w końcu. Zamierzałam wrócić do stada.
- Jaka pułapka? No chyba ci pomogłem...
- Tak nagle byś się pojawił? Praktycznie znikąd, a ten stary ogier to niby twój ojciec?
- No nie, ale...
- To pewnie sprawka moich rodziców, im także zależało odciągnąć mnie od Elliot'a.
Nagle zaczął się śmiać jak opętany: - Ależ ty domyślna, szkoda że jest na to za późno.
- Na nic nie jest za późno! - wrzasnęłam, przywołując do siebie demony.
- Chyba jednak jest córeczko... - zaśmiał się szyderczo, demony stanęły po jego stronie, w końcu poznałam w nim mojego ojca, ale jak? Kiedy zdążył wrócić do żywych i to na dodatek w ciele młodego ogiera? Obejrzałam się do tyłu, tak jak przeczuwałam, byli tu oboje.
- Nie tym razem! - spojrzałam na nich z nienawiścią. Może i byłam w szoku, ale gniew brał nade mną górę.
- Nie udawaj, jesteś słaba, prawdziwy demon jest pozbawiony wszelkiego dobra, a ono w tobie wciąż tkwi - zbliżyła się do mnie.
- Chcecie się przekonać że jest inaczej?! - starałam się zmusić demony żeby na powrót do mnie dołączyły, ale one były z ogierem, którego powinnam nazywać ojcem.
- Co ty nie powiesz? - zniknął niespodziewanie, pojawiając się z moją mamą, z Melindą, coś jej zrobił, bo była nieprzytomna.
- Zostaw ją! - pobiegłam w jego stronę, ale jego partnerka mnie zatrzymała.
- Myślałaś że będziesz kiedykolwiek szczęśliwa? - odepchnęła mnie, szarpałam się z nią wciąż na nią naskakując.
- Zostawcie moją matkę! - krzyknęłam wściekła.
- Ja jestem twoją matką! - odrzuciła mnie od siebie, upadłam aż na ziemie.
- Zniszczyłam was i zrobię to znowu! - poderwałam się z ziemi.
- Nie tym razem źrebaczku... Moja mała Feli...
- Zamknij się! - uderzyłam ją w pysk, złapała mnie za grzywę, wykręcając mi głowę. Rzucałam się, ugryzłam ją w szyję, ale ani ona, ani on nie odczuwali bólu, ich rany znikały w ułamek sekundy.
- Zaczekaj, niech popatrzy co zrobię z jej "mamuśką" - zaśmiał się ojciec, wroga matka rzuciła mnie na ziemie, przytrzymując, kopałam ją z całej siły i gryzłam, ale nie puściła. Ojciec zaczął wyciągać duszę z Melindy, odrywać ją od ciała, mógł ją po prostu zabić, ale wtedy nie zadałby jej tak silnego bólu. Nie mogłam znieść jej krzyku. Wyszłam z ciała, wchodząc w ojca. Ryzykowałam życiem i w ogóle możliwością istnienia, ale ono przestało się dla mnie liczyć. Zaczęłam pochłaniać jego ducha, a on mojego. W tej walce tylko jedno z nas mogło wygrać.

Udało się, pochłonęłam go i nie dziwiłam się temu, ani nie cieszyłam, po prostu teraz zrobiłam to samo z matką. Byłam potężniejsza, więc z nią zajęło mi to dosłownie chwilę. Chciałam się móc rozkoszować ich cierpieniem, ale nie czułam tego. Wracając do ciała dotarło do mnie że nic nie czuję, tak jakbym była pusta w środku. Spojrzałam na Melinde, przestała mnie obchodzić, mimo że chwilę temu oddałabym za nią wszystko, żeby tylko ona przeżyła. Pozostała tylko nienawiść i obojętność.
- Feliza, nic ci nie jest? - mama przybiegła do mnie, odzyskując już przytomność. Spojrzałam na nią pustym wzrokiem, nie wyrażającym niczego.
- Ślepa nie jesteś - odpowiedziałam, zawracając po prostu do stada. W myślach miałam mnóstwo wspomnień, przecież wiedziałam że tak przed chwilą nie było, gdzie podziały się te emocje? Pozbyłam się ich? Mimo że zajmowało mi to myśli to trudno było mi się na tym skupić, bo zwyciężała nade mną obojętność i nienawiść do wszystkiego. Było to zupełnie bezmyślne, jak można wszystkiego nienawidzić co tylko widzą oczy? Część mnie nadal walczyła żeby wrócić do tego co było, ale było o wiele za późno. Przynajmniej poznałam odpowiedź dlaczego wcześniej nie pochłonęłam rodziców. Dlatego że straciłam część osobowości i pozostała mi tylko nienawiść, tylko to czułam, pozostałe emocje zniknęły.

Przeszłam przez las, po drodze natknęłam się na Elliot'a. Mówił coś do mnie, ale go nie słuchałam. Przestałam zwracać uwagę na jakiekolwiek stworzenia. A kiedy wróciłam na łąkę, spojrzałam na stado myśląc wyłącznie o ich śmierci. Gdybym była w tej chwili sobą nie godziłabym się na taki los, nie zgodziłabym się już nigdy nic nie poczuć prócz nienawiści...


Elliot, Danny, Maja (loveklaudia) dokończ




niedziela, 22 listopada 2015

Spotkanie cz.55- Od Elliot'a, Danny'ego, Maji/ Felizy, Zimy, Tori

Elliot
-Jednak nie jesteś tak silna jak myślałem
-Oszczęć sobie- odwróciła się odemnie
-Powinnaś mi dziękować...
-Ha niby za co?
-Gdyby nie ja to by cię wykończyli, jak straciłaś przytomność to ich z ciebie wypędziłem
-Sama bym sobie poradziła, nie potrzebnie to robiłeś!
-No najlepiej, pomóc to jeszcze na ciebie nawrzeszczą
-Po co w ogóle za mną łazisz?
-A co? zabronisz?- Feliza spojrzała na mnie z nienawiścią, parsknęła i udała się w stronę wyjścia, pobiegłem za nią
-A może byś tak zaczekała?- nie zwróciła na mnie uwagi, wyszliśmy z tego tunelu.
-Tutaj nasze drogi się rozchodzą
-I tak idziemy do stada, odprowadzę cię słonko
-Jeszcze raz mnie tak nazwiesz a pożałujesz
-Brzmi zachęcająco
-Zawsze taki jesteś?
-To zależy od klaczy, wobec ciebie trzeba być natarczywym i czarującym, co jest w tej sytuacji trudne, ale w końcu mi ulegniesz
-No chyba po moim trupie
-Nawet jeśli bym musiał- Feliza obejrzała się na mnie, zmierzyła mnie jedynie wzrokiem i poszła dalej bez słowa, całą drogę do stada tak szliśmy w milczeniu.

Danny
-Wszystko w porządku?- spytała Zima córki
-Tak mamo...- powiedziała cieżko
-Musi odpocząć, teraz jest ciepło i to pewnie przez temperaturę- musiałem coś wymyślić, córka musi w coś uwierzyć, może i źle że wykorzystuję jej naiwność ale co innego mam zrobić? chcę dla niej jak najlepiej w końcu

Maja
Jak zwykle oczywiście, ganiałam się po całej łące z  przyjaciółmi, niektórzy ze stada mogli nas już mieć dość bo co chwilę pod kimś przebiegaliśmy, albo ganialiśmy się na około kogoś, no ale nikt nam nic nie mówił, to znaczy, jak oni sami się bawili, bezemnie to podobno niektórzy na nich krzyczeli, ale że jak ja jestem to nikt tego nie robi, i powiedzieli mi, że to dlatego że jestem córką przywódców, poczułam się nieswojo jak mi to powiedzieli, tak...dziwnie, nie chcę być od kogoś lepsza tylko dlatego że moi rodzice są kimś ważnym.
-Maja no biegniesz?- zaczepił mnie Maylo, nowy kolega
-Pewnie że tak- pognałam za resztą, naglę wpadłam na Westro, i nie tylko ja, bo i reszta moich towarzyszy zabaw na niego wpadła, niektórzy krzyknęli jak gwałtownie się obrucił w naszą stronę
-Ej spokojnie- wstałam- to mój tak jakby przybrany brat- uśmiechnęłam się do niego- przepraszmy
-Nic nie szkodzi- uśmiechnął się- nic wam nie zrobię maluchy
-To może...może my już pójdziemy?- spytała cicho Łza
-A ja się nie boję- stanął dumnie Maylo
-No widzicie, Maylo się nie boi, to wy chyba też nie?
-My?...nie boimy się- wszystkie ogierki stanęły dumnie
-No to wracamy do zabawy- zaśmiałam się, wszyscy wróciliśmy do zabawy

Elliot
Zostawiłem ją w końcu w spokoju, ale nie na długo, bo kiedy tylko została sama, nie była z matką, podszedłem do niej, tutaj przy stadzie raczej się na mnie nie wydrze ani nie zaatakuje, ale w sumie też to klacz, mogłaby zgonić na mnie że jestem natarczywy, no a komu uwierzą? no pewnie że klaczy, no ale w sumie, to jestem synem przywódców, rodzice umierzą mi, chyba...bo tata na pewno.
-To znowu ty?
-Może w końcu pójdziemy do twojej mamy i powiemy że coś się święci
-Ty pozjadałeś wszystkie rozumy?
-To ja do niej pójdę
-Ani mi się waż
-Bo co mi zrobisz- spojrzałem w jej oczy, parsknęła
-Yhhh jak ja cię nienawidzę!
-Och jak mi miło- uśmiechnąłem się- kontynuuj złociutka, słoneczko ty moje, serduszko...słodsza niż nie jeden owoc- zbliżyłem się do niej, nawet ona nie jest na tyle silna aby nie oprzeć się zalotom, a ta jej złość to że mnie rozbawia to jeszcze podsyca do tego, aby jeszcze bardziej być natarczywym wobec niej...



                                             Feliza, Zima, Tori [ zima999 ] ^^Dokończ^^

Samotność cz.27- Od Marcelli/Leona

-Leo?- przebudziłam się
-Obudziłem cię, przepraszam
-Nie, nie obudziłeś- uśmiechnęłam się lekko- po prostu nie mogę spokojnie usnąć
-A co się takiego dzieje?
-Niby jestem śpiąca ale cały czas nie mogę dla siebie znaleść odpowiedniej pozycji
-To jak chcesz mozemy pójść na łąkę..
-Nie, ty śpij...ja pójdę się napić i zaraz wrócę
-Jesteś pewna? może pójdę z tobą?
-Nie, ty śpij, nie będę ci głowy zawracać, za chwilkę wrócę- wstałam i wyszłam z jaskini


                                                                            ***


Minęło kilka dobrych miesięcy, ja już skończyłam 2 lata i w sumie, zaczęłam myśleć o źrebakach, jak tak czasami obserowałam jak te maluchy biegają i się bawią, jak ich rodzice się o nich troszczą, to aż zachciało mi się własnych, ale jakoś tak dziwnie mi było to powiedzieć Leonowi.
-A nad czym to tak myślimy?- zaskoczył mnie Leon, odwróciłam głowę w jego stronę, miło mnie zaskoczył kwiatem który trzyma w pysku
-Nad niczym ważnym- uśmiechnęłam się
-To dla mojego pięknego kwiatuszka- wsadził mi kwiat w grzywę
-Cudowny- przytuliłam go- pójdziemy na spacer?
-Pewnie- spojrzał na mnie, oboje pobiegliśmy w stronę lasu, zaczęliśmy się ganiać, naglę poczułam jakieś dziwne uczucie, aż stanęłam
-Mercy?- Leon zatrzymał się szybko i podszedł do mnie. Już się domyśliłam co to może być, już długo myślę nad źrebakami, i chyba, chyba jestem w ciąży, ale nie, narazie tego Leonowi nie powiem, nie jestem do końca pewna
-Nic mi nie jest- otrząsnęłam się
-na pewno? przez chwilę wyglądałaś jakbyś miała stracić przytomność
-To dlatego że dawno aż tak nie biegałam i to po prostu taki szok, zakręciło mi się w głowie
-Może chcesz się napić?
-Nie, już na prawdę jest mi lepiej- dalej poszliśmy już spacerkiem.


Spacerowałam z Loenem po całem wyspie, obeszliśmy chyba wszystkie zakątki, teraz jak wróciliśmy do stada, jest już wieczór, weszliśmy do jaskini, odrazu się położyliśmy, Leo zasnął dosyć szybko a ja jak zwyklę nie mogę zasnąć. Wstałam ostrożnie aby go nie obudzić i wybiegłam z jaskini, może jak się przebiegnę to lepiej zasnę, dobiegłam aż na plażę, i tutaj się zatrzymałam, spojrzałam na morze.
-Kogo ja tutaj spotykam- odezwał się ktos za mną, odwróciłam się gwałtownie, oberwałam w pysk, upadłam na piasek, natychmiast pojawiła się na nim krew, moja krew która zaczęła lecieć w pyska
-Czego chcesz?!- spojrzałam wrogo na Emila
-Ciebie maleńka- zaśmiał się i podszedł bliżej, wstałam szybko, rozłożyłam skrzydła, już miałam odlecieć kiedy naglę coś wbiło się w mój brzuch
-Co ty zrobiłeś!?- krzyknęłam spanikowana
-Daleko nie odlecisz- zaśmiał się, wzbiłam się w powietrze, mylił się, doleciałam do jaskini tak szybko jak tylko dalałam radę, nawet dobrze nie wylądowałam, runęłam na ziemię, na grzbiet bo nie chciałam zranić źrebaka
-Leon!- krzyknęłam słabo, obróciłam się na bok, podniosłam skrzydło którym zasłaniałam ranę na brzuchu, popłakałam się na samą myśl że to maleństwo we mnie zostało ranne...


                                                               Leon [ zima999 ] ^^Dokończ^^

Niesprawiedliwość losu cz.3 - Od Shady, Ihilo, Aiden'a, Luny


Kilka miesięcy później


Od Shady
Oboje chcieliśmy pokazać synkowi okolice. Nie mógł się już doczekać do rana. Jak tylko wzeszło słońce szczęśliwy od razu wybiegł na zewnątrz. Wyszłam szybko za nim, Snow na szczęście czekał przy jaskini, wpatrzony w wschodzące słońce. Dołączył do nas Ihilo.
- To już dzisiaj? - spojrzał na mnie porozumiewawczo.
- Tak, dzisiaj wam obu wszystkich przedstawię - uśmiechnęłam się lekko. Zanim wyruszyliśmy podeszłam jeszcze na chwilę do ukochanego.
- Ihilo... Myślisz że, że będę dobrą matką? - szepnęłam, patrząc mu w oczy. Od narodzin Snow'a, czyli od wczoraj, miałam wątpliwości, dziwnie się czułam jako matka.
- Na pewno...
- Nigdy nie wychowywałam źrebiąt - przyznałam.
- Dasz radę. My, damy sobie radę. Dla mnie to też nowe doświadczenie.
- Idziemy już? - zawołał Snow.
- Już synku - odpowiedział mu Ihilo, tuląc się w moją grzywę i szepcząc na ucho: - Nie martw się, najważniejsze to żebyś zawsze była przy nim, nawet w tych najgorszych chwilach.
Ihilo poszedł za synem, wpatrywałam się w niego zaniepokojona, nie wiedziałam co miał na myśli. Po chwili, jak zdążyli odejść kawałek dalej, podbiegłam do nich. Ihilo trącił mnie w bok. Uśmiechnął się lekko pochylając łeb i startując do biegu. Nie zrozumiałam od razu, ale jak zaczął biec, a Snow dołączył do niego, wiedziałam już że to zwykłe wygłupy. Ganiali się na wzajem i ścigaliśmy jednocześnie. Ihilo dawał naszemu synowi fory, bo był mały i dopiero co uczył się biegać. Nie mówiąc o tym że nie najlepiej mu to wychodziło.
Później zatrzymaliśmy się na łące, zjedliśmy trochę trawy, a Snow tym czasem ssał mleko, czułam się dość nieswojo, mały strasznie ciągnął za wymiona, ale wierzyłam że niedługo się przyzwyczaję. Stado spoglądało w naszą stronę, wszyscy już przed nami tutaj dotarli. A teraz byli ciekawi najmłodszego członka stada.
Przed południem Ihilo i Snow zaczęli biegać po łące. Ihilo był obok niego, przyspieszając lekko żeby maluch też szybciej biegł. Snow obserwował jego nogi i jakie ruchy nimi wykonuje. Wczoraj miał niemały problem ze wstaniem i każda wskazówka się dla niego liczyła. Musieliśmy mu pomagać, bo sam by chyba do tego nie doszedł.
- A teraz spróbujesz skoczyć - Ihilo poderwał się lekko odbijając od ziemi i lądując niemal od razu, cały czas nieprzerwanie galopował, pokazując synowi co robić.
- Nie dam rady tato... - przyznał Snow.
- Dasz, musisz tylko poćwiczyć.
- No... Dobrze... - Snow podskoczył dość niezgrabnie i ledwo wylądował.
Od urodzenia był strasznie niezdarny i wszystko wolniej mu wychodziło niż innym źrebakom. Po za tym nie umiał uczyć się samodzielnie. Wcale mi się to nie podobało, wolałabym mieć zdolniejszego syna.

Od Ihilo
Ćwiczyłem ze synkiem ile tylko się dało, chciałem go przygotować do zabaw ze źrebakami, żeby nie śmiały się z jego niezdarności. Może pojmował wszystko wolniej niż inni, ale po za tym był w pełni zdrowy i rozbrykany. I taki rozkoszny, w końcu to albinos. Wystarczyło poświęcić mu trochę czasu i już będzie biegał i skakał całkiem sprawnie. Jedyne co mnie martwiło to Shady, niewiele się nim interesowała. Pasła się zamyślona z dala od nas, liczyłem że będzie razem ze mną, a przede wszystkim z naszym synkiem. Mógłbym dać jej czas, żeby oswoiła się nieco z nową sytuacją, ale nie mogłem czekać. Chciałem im dać jak najwięcej do puki mogłem. Prawda była taka że zachorowałem, nie miałem pojęcia na co, ani dlaczego. Po prostu pewnego dnia zacząłem tracić na wadzę i mimo że jadłem normalnie, a nawet więcej niż powinienem, to nadal postępowało. Z każdym dniem przygotowywałem się na najgorsze i zbierałem się w sobie żeby wyznać to ukochanej, ale nie potrafiłem. Na pewno bym ją zranił, martwiłaby się o mnie, chodziła wciąż smutna i przygnębiona. A przecież chciałem żeby była szczęśliwa, żeby pokochała Snow'a, tak bardzo jak ja, liczył się dla mnie na równi z Shady, w końcu to mój syn.

Kiedy tylko przyszli przywódcy, od razu udaliśmy się do nich. Szedłem z przodu z synem, a Shady wlekła się z tyłu, jakby wcale nie chciała tam z nami iść.
- Shady, coś nie tak?
- Wszystko dobrze... - spuściła wzrok, podszedłem do niej, biorąc swój pysk pod jej i patrząc w jej oczy: - Coś cię trapi?
- Spójrz na niego... Nie tak go sobie wyobrażałam, myślałam że będzie taki jak ty... Wstyd mi za niego - wskazała na syna.
- To jeszcze źrebak...
- Potyka się wciąż o własne nogi, a powinien już normalnie chodzić...
- Daj mu czas, jeszcze się uczy.
- Może przedstawimy go później przywódcą - Shady cofnęła się do tyłu, bez cienia wątpliwości chciała zawrócić. Może miała racje, Snow'owi od czasu do czasu nogi się plątały i gubił się w krokach, co prawda miał je strasznie długie, więc to może był kolejny powód, dla którego nie mógł się nauczyć chodzić bezbłędnie. Ale to był nasz syn, jak możemy się go wstydzić?
- No, dobra, pójdziemy do nich jak już będzie mu lepiej to wychodziło - zgodziłem się niechętnie, ale nie dałem tego po sobie poznać. Zawróciliśmy, przywódcy nie mieli jak nas zauważyć, bo znajdowali się w środku stada, zewsząd otaczały ich konie. Spojrzałem na syna, szedł smutny, ciągle oglądając się do tyłu. Właśnie miałem coś powiedzieć, kiedy on się potknął i wywrócił na ziemie. Shady westchnęła spoglądając na syna. Złapałem go za grzywę, lekko podnosząc.
- Nie martw się, niedługo się nauczysz... - pocieszyłem syna, popychając go lekko żeby poszedł za matką. Sam też ją dogoniłem.

Od Aiden'a
Mitiganda źle znosiła towarzystwo Luny, a ona jej, często patrzyły się na siebie krzywo. Miti starała się być odważna, ale jej to nie wychodziło, nawet gdy próbowała się spierać o mnie z Luną, to mówiła niemal szeptem, a gdy Luna się tylko na nią wydarła ta ukryła się pod skrzydłami i już milczała przez resztę dnia. Dla dobra źrebaka, musiałem wrócić do tego co wcześniej, czyli raz byłem z Miti, a raz z Luną. W końcu zastąpiła mnie mama i to ona opiekowała się Mitigandą. Od tego momentu żyłem sobie beztrosko u boku Luny, zajmowaliśmy się wyłącznie sobą, aż do narodzin syna. Nazwaliśmy go Maylo, ja w sumie wybrałem mu imię. Był taki do mnie podobny, bo o dziwo urodził się koniem, nie odziedziczył skrzydeł po matce. Spędzałem z nim mnóstwo czasu, była razem z nami Luna. Miti miała go tylko dla siebie na pół dnia. Tak właśnie dzieliliśmy się synem, ja zabierałem go rano i oddawałem go Mitigandzie dopiero po południu, między czasie mały bawił się z źrebakami i przybiegał do matki żeby napić się mleka.

W końcu osiągnął pół roku, Miti już nie musiała go karmić, więc był teraz ze mną i z matką po tyle samo czasu, bez tych przerw na posiłek. Maylo nieraz zostawał z nami dłużej, mówił że woli mnie bardziej od mamy, która ciągle jest smutna i męczy go swoimi problemami. Przy mnie nie musiał się o nią martwić, ani jej pocieszać. Był szczęśliwy, miał więcej swobody i mniej trosk. A Luna traktowała go jak własne źrebie. Bałem się że będzie o mnie zazdrosna, że poświęcam więcej czasu synowi, ale była raczej zazdrosna o to że Mitiganda jest jego prawdziwą mamą, a nie ona. Pocieszałem ją wtedy że niedługo doczekamy się własnych źrebiąt, ale ona nie chciała o tym słyszeć. Mówiła mi że się boi, że one będą takie jak ona. Więc przestałem zawracać jej tym głowy, choć bardzo chciałem mieć właśnie z nią chociażby jednego źrebaka.

Obróciłem się na drugi bok, akurat spałem w jaskini wraz z Luną. Nie miałem ochoty wstawać, choć mógłbym, bo miałem lekki sen. Czekałem aż Maylo nas zbudzi, zawsze tak robił. Całą noc spędzał z mamą, żeby potem z samego rana pobiec bawić się ze źrebakami. Przychodził do mnie, bo Miti mu na to nie pozwalała.
- Aiden... - szturchnęła mnie Luna, otworzyłem jedno z oczu.
- Już całe stado wyszło... - oznajmiła.
- Jak to? - podniosłem głowę z grzbietu ukochanej, rozglądając się wokół: - A Maylo?
- Chyba też... - Luna podniosła się z ziemi, a ja razem z nią. Poszliśmy na łąkę, ale tam nie zastaliśmy ani Miti, ani syna. Dopiero gdzieś na uboczu ją wypatrzyłem.
- Miti gdzie jest mój syn? - podszedłem do niej wraz z ukochaną, była zamyślona i po prostu skubała trawę.
- Przed chwilą tu był... - poderwała głowę rozglądając się za źrebakiem.
- Oczywiście nie masz pojęcia gdzie pobiegł - przegadała jej Luna.
- Wiem, tylko...
Nagle usłyszeliśmy krzyk małego, od razu wystartowałem w jego stronę. Kiedy go zobaczyłem, puma już trzymała go za szyję. Kopnąłem ją z całych sił, powalając na ziemie, zabrałem od niej syna. Od razu osłaniając go własnym ciałem. Puma uciekła, słysząc stukot kopyt. Mitiganda i Luna akurat przybiegły. Mały cały się trząsł, jeszcze nie doszedł całkiem do siebie, zauważyłem że krwawi z oka. Przetarłem je lekko, było draśnięte, już... Już nie dało się go uratować. Miałem nadzieje że będzie na nie widział, chociażby niewiele, ale jednak widział.
- I ty nazywasz się matką?! Nie dopilnowałaś go! - wrzasnąłem na Miti, osłoniła się skrzydłami roniąc od razu łzy.
- Od teraz Maylo będzie ze mną, to pewnie nie pierwszy raz jak go nie dopilnowałaś...
- Ja nie chciałam... Nie zabieraj mi go... - łkała, wyciągnęła jedno ze skrzydeł w stronę syna, ale odwróciłem się z Maylo do niej tyłem.
- Przywódcy też się zgodzą żebym tylko ja się nim zajął - odszedłem od niej, a ze mną ukochana i syn.
- Aiden... - odezwała się Luna.
- Tak ?
- Może ja zostałabym jego nową mamą? Zaopiekuje się nim...
Przytaknąłem uśmiechając się lekko, spodobała mi się jej propozycja. Jak tylko doszliśmy nad wodospad pomogła mi z obmyciem ran syna.

Od Luny
- Już lepiej? - spytałam synka, gdy skończyliśmy opatrywać mu ranę.
- Teraz będziesz moją drugą mamą? - zapytał, patrząc na mnie.
- Wolałabym być tą pierwszą, ale jak chcesz... Pewnie i tak szybko zapomnisz o Mitigandzie - na te słowa mały położył na chwilę po sobie uszy.
- Tato, mógłbym już iść się bawi?
- Tylko tym razem uważaj, a i pilnuj się żeby nie zabrudzić za bardzo opatrunków - powiedział Aiden, Maylo od razu pobiegł w stronę stada, tam gdzie bawiły się źrebaki. Spojrzałam na ukochanego:
- Mitiganda nie będzie protestowała?
- Niby o co, nie dopilnowała go, miałem prawo jej go zabrać. Z resztą już go nie zobaczy.
- To chyba dobrze... Ale... To jej syn i...
- Nie myśl o tym, zajmijmy się sobą, a później może pójdziemy z Maylo na spacer, pokaże wam jakieś ciekawe miejsca - Aiden przytulił mnie do siebie. Byłam pełna obaw, o to co będzie dalej. Nachodziły mnie okropne myśli, które z trudem odganiałam od siebie. Myślałam wciąż o śmierci Mitigandy, bo gdyby umarła, Maylo by już na pewno o niej zapomniał i mogłabym zająć jej miejsce. Ale nie mogę, nie mogę jej zabić, ani życzyć jej śmierci. Nie mogę jej tak nienawidzić... Muszę nad tym zapanować.

Od Shady
Przyglądałam się Ihilo, jak męczył się żeby nauczyć naszego syna prawidłowego poruszania się. Ale ten wciąż robił to samo. Już zwątpiłam że kiedykolwiek się nauczy. Położyłam się na ziemi, odwracając głowę, nie mogłam już na to patrzeć, na tą porażkę mojego syna. To dopiero nauka chodzenia, a on już ma z tym problem, aż strach pomyśleć co będzie dalej. Na pewno nie będzie w niczym dobry, bo za nim się czegoś nauczy, inni będą już to umieć, tak jak teraz.
- Shady! Chodź do nas - zawołał Ihilo.
- Zostanę tutaj - położyłam na ziemi głowę.
- Coś cię boli? - Ihilo podszedł do mnie.
- Nie, nic...
- Więc o co chodzi?
- Myślę że wiesz...
- Kochanie, to również twój syn. Może też spróbujesz go nauczyć, czym szybciej to pojmie tym szybciej będzie mógł poznać rodzinę i inne źrebaki, i nie będzie ci za niego wstyd - ostatnie słowa wypowiedział nieco ciszej. Snow stał za nim i mógłby usłyszeć.
- Ty masz do tego cierpliwość, nie ja. Inne źrebaki doskonale sobie radzą w kilka godzin, a on...
- Nie myśl o tym, co potrafią inne źrebaki, liczy się nasz synek. Chodź, nie chcę żebyś tu tak sama leżała.
- No dobrze - podniosłam się z ziemi. Snow ucieszył się i pobiegł po swojemu, przed siebie. Dołączyliśmy do niego. Mimo że biegłam obok niego, tak jak Ihilo po drugiej jego stronie to ten nadal robił mnóstwo błędów.
- Postaraj się, to przecież nie takie trudne - powiedziałam nieco nerwowo, przyspieszając. Snow też przyspieszył.
- Shady może na początek nieco wolniej... - radził Ihilo.
- Tak nauczy się szybciej - stwierdziłam.
Snow rzeczywiście nie miał już jak się potykać o własne nogi, musiał coraz szybciej je wyciągać i w końcu zaczął to robić prawidłowo, do momentu aż przeskoczył przez niewielki głaz przed nim. Lądując zrobił taką wywrotkę że znalazł się pod moimi nogami. Potknęłam się o niego wywracając na ziemie.
- Nic wam nie jest? - Ihilo zatrzymał się przy nas.
- Mi nic... - obróciłam się na brzuch, po woli wstając.
- A tobie? - Ihilo pochylił się nad synem, miał spuszczoną głowę.
- Myślałem że mi się uda.
- Już szło ci o wiele lepiej, zrobiłeś duży postęp - położył się przy nim.
- Na prawdę? - mały wstał szybko, za szybko, Ihilo złapał go zanim by upadł.
- Ostrożnie - upomniał.
- Pobiegamy znowu?
- Nie jesteś już zmęczony? Odpocznij trochę...
- Ale, ja chciałbym już umieć... Mama ciągle powtarza że inni...
- Posłuchaj synku, zawsze znajdzie się ktoś lepszy od nas, nie ma sensu się tym przejmować, trzeba się skupić na własnych postępach.

Od Luny
Zapadł zmrok, cieszyłam się szczególnie na te noc. Dziś po raz pierwszy Maylo spędzi z nami noc, a nie z Mitigandą. Do jaskini wróciliśmy najpóźniej ze stada, żeby nie natknąć się na tą pegazice. Aiden nie miał ochoty jej słuchać, a na pewno by błagała go o to żeby odzyskać syna. Nie mogłam nic na to poradzić, ale jej nie znosiłam. Jak Aiden i Maylo zasnęli, postanowiłam pójść do lasu. Coś nie dawało mi spokoju.

Od Aiden'a
Przebudziłem się w środku nocy, Maylo spał przy mnie jak zabity, a Luna, nie było jej. Podniosłem się szybko, wyszedłem od razu na zewnątrz, pobiegłem do lasu. To było najbliższe z możliwych miejsc, więc dlatego ruszyłem właśnie tam. Pierwsze co zobaczyłem to krew, przeraziłem się, ale i tak poszedłem jej śladem.
- Luna ty... - zastałem ukochaną jak trzymała w zębach martwą pumę, tą samą co zaatakowała naszego syna. Puściła ją na mój widok. Jej oczy świeciły w mroku i były trochę przerażające, może przez okoliczności, a może dlatego że rzadko ją widziałem w nocy, w ciemności.
- Aiden ja...
- Tak wiem, chciałaś się zemścić, sam bym ją wykończył... - spojrzałem krzywo na zwłoki drapieżnika. Tak na prawdę miałem mieszane uczucia. Nie pochwalałem zabijania, ale Luna zrobiła to żeby mnie uszczęśliwić, nie chciałem sprawiać jej przykrości.
- Jak tam Maylo? - zmieniła temat.
- Nawet nie zauważył że wyszedłem, chodźmy już do niego - ruszyłem przodem, nieco się wzdrygnąłem przechodząc obok zakrwawionych drzew, coś czułem że ona długo się wyżywała na tej pumie nim ją zabiła.
- Aiden - szturchnęła mnie, odsunąłem się gwałtownie, po prostu się przestraszyłem.
- W porządku? - spytała Luna.
- Tak, tak... Zamyśliłem się, a ty tak nagle mnie dotknęłaś. O co chodzi?
- Boję się...
- Dlaczego? Chyba nie straciłaś kontroli?
- Nie... Ale, ale to sprawiło mi przyjemność, zwłaszcza jak poczułam smak krwi, a ja nigdy nie jadłam mięsa... Nie mogłabym...
- Wiem - starałem się, ale i tak nie powiedziałem tego zbyt pewnie. Luna wpatrywała się we mnie, a ja czułem autentyczny strach, jak nigdy dotąd. Przecież ją kocham, jak mogę się jej bać?

Od Shady
Obudziło mnie kasłanie, podniosłam na chwilę głowę, patrząc w stronę dźwięku. To był Ihilo stał przy wyjściu, po chwili wybiegł, słyszałam jak wymiotuje. Podniosłam się lekko, żeby nie obudzić Snow'a. Ihilo wrócił, nim wyszłam za nim.
- Nie śpisz? - szepnął.
- Co ci jest?
- Nic takiego, musiałem zjeść coś niestrawnego. Śpij, za chwilę mi przejdzie.
- Na pewno? - podeszłam do niego, jego oczy były szkliste, jakby był chory.
- Nie wiem co bym bez ciebie zrobiła - powiedziałam, to co po prostu przyszło mi na myśl, miałam łzy w oczach, tylko nie miałam pojęcia dlaczego. Ihilo wtulił się we mnie. Staliśmy tak przez chwilę.
- No dobra, dosyć tych czułości, chodźmy już spać - odsunął się wracając do syna.
- Mam nadzieje że rano poczujesz się lepiej - dołączyłam do niego.
- Na pewno - powiedział, zaraz po tym zamykając oczy.


Ciąg dalszy nastąpi


poniedziałek, 16 listopada 2015

Marzenie o wolności cz.2 - Od Atheny

Przyglądałam się kroplą deszczu, spływającym po oknie. Mama chodziła niespokojnie po boksie, może nie mogła się doczekać wizyty człowieka i wyprowadzenia na pastwisko. Jak padało też tam szłyśmy, więc nie rozumiałam dlaczego teraz siedzimy już prawie pół dnia w stajni. Znudzona, stanęłam na tylnych nogach, podpierając się przednimi ściany boksu, chciałam tak jak mama móc wyglądać za te górne kraty. Udało mi się jako tako rozejrzeć. Nikogo tutaj nie było, wszystkich już wyprowadzili na łąkę. Wreszcie dobiegły mnie głosy, za drzwi stajni. Ucieszyłam się, ale jednocześnie coś mnie zaniepokoiło, był tu ktoś obcy, poza dobrze znanymi mi ludźmi.
Jak weszli do środka, poczułam złowrogi zapach, mama przytuliła mnie do siebie, jakby się ze mną żegnała, spojrzałam na nią, po raz pierwszy widziałam że płacze.
- Bądź dzielna - szepnęła.
- Ale...
- Cii... Wszystko będzie dobrze..
Weszli do nas, dwoje z nich przytrzymali moją mamę, a trzeci złapał mnie, obejmując mnie mocno rękoma za szyję. Czwarty natomiast, ten z którego unosiły się dziwne zapachy, a on sam był ubrany w coś białego, podszedł do mamy i wbił w jej bok igłę, wstrzykując jakąś dziwną substancje. Poderwałam się gwałtownie. Mama w jednej chwili stała się jakaś markotna i senna.
- Zostawcie ją! - zaczęłam się szarpać. Człowiek siłą założył mi kantar, ciągnął za niego, żebym wyszła z boksu. Zapierałam się z całych sił.
- Mamo! - krzyknęłam rozpaczliwie, gdy nie dawałam już mu rady.
- Mamo pomóż! Pomóż mi... - przesuwałam się po ziemi, człowiek miał więcej siły niż ja. A mama stała spokojnie, patrząc na mnie przymkniętymi oczyma.
- Poradzisz sobie... Pamiętaj, nigdy nie sprzeciwiaj się ludziom, rób co ci każą, a będziesz miała dobrze - powiedziała słabo, kładąc się na ziemi.
- Mamo.. - wymamrotałam przez łzy, zamknęli mi boks przed nosem.
- Idziemy - człowiek szarpnął jeszcze mocniej. Płakałam całą drogę, przestałam się już sprzeciwiać, zawsze korzystałam z rad mamy, więc robiłam to co mi doradziła, słuchałam ich, licząc na to że pozwolą mi wrócić do mamy.

Wywieźli mnie daleko stąd, przy okazji przeżyłam pierwszą wycieczkę w przyczepie. Bałam się, byłam całkiem sama, a ja nigdy przecież nie byłam sama. Nie czułam już zapachu mamy, nie widziałam jej, nie miałam świadomości że jest w pobliżu, bo jej tak na prawdę nie było. Podróż bardzo mnie zmęczyła, podczas której nie mogłam nawet liczyć na krople wody. Po kilku dniach wprowadzili mnie do nowej stajni, tam już były nowe konie, wszystko tutaj było nowe. Konie po moim przybyciu wpatrywały się we mnie, co za ironia, jakoś na pastwisku tylko źrebaki zwracały na mnie uwagę. Zamknęli mnie w osobnym boksie. Miałam w nim wszystko, siano, paszę, owies, a nawet przysmaki - marchewki. Nie tknęłam niczego, kopałam wciąż w drzwiczki, sądząc że jakimś cudem się otworzą. Byłam wycieńczona, od kilku dni nic nie jadłam, dlaczego więc nie czułam głodu? Może dlatego że tęsknota za matką była silniejsza i na samą myśl o tym że nigdy jej nie zobaczę pojawiały mi się łzy w oczach.

Budząc się kolejnego dnia, miałam wrażenie że jestem w domu, przy mamie, było mi tak ciepło, jakby ona leżała obok, ale rzeczywistość była inna. Jak tylko otworzyłam oczy to wiedziałam że to jakiś koc, którym mnie przykryli, stąd to ciepło. Inne konie też coś takiego miały, nazywali to derką.
Wyprowadzali już wszystkich na pastwisko. Ja nie chciałam wyjść, cofnęłam się na koniec boksu i tam stałam, tyłem do obcych ludzi. Zabrali mnie tam siłą, siłą założyli mi kantar i doczepili linkę, a potem jak łatwo się domyśleć, szarpali się ze mną przez całą drogę. To pastwisko było mniejsze, ale było na nim też mniej koni, zamiast drzewa był jakiś drewniany dach, a pojemnik do wody był przymocowany do płotu. Trawa była pożółknięta, a na ziemi leżały uschnięte liście, do tego były kolorowe, niestety mama już nie mogła mi wyjaśnić, o co chodzi. Może po prostu drzewa na coś zachorowały?
- Nowa? - spytał jakiś ogier.
- Myhym... - odparłam obojętnie.
- Przyzwyczaisz się, pewnie oddzielili cię dopiero od matki, prawda?
- Myhym...
- Rozchmurz się mała, niedługo zaczną cię trenować.
- Trenować? - pierwszy raz słyszałam to słowo.
- Właśnie, dlatego teraz lepiej się wyszalej, puki masz okazje - ogier odszedł ode mnie, wracając do reszty. Długo patrzyłam bezmyślnie na grupę koni, dogadywały się ze sobą lepiej niż u nas. Tylko jeden stary ogier był oddzielony od reszty, stał obok płotu i spoglądał w dal, w stronę lasu.

Od następnego dnia ludzie coraz częściej ze mną przybywali, najczęściej sprzątali mi w boksie lub czyścili sierść, kopyta i rozczesywali grzywę. Na początku traktowałam ich z obojętnością, później stali się moją rodziną, to z nimi rozmawiałam, jak z matką, z tą różnicą, że oni mnie nie rozumieli. Ja gadałam po swojemu, a oni po swojemu, najważniejsze że byli obok. Czas płynął dalej, poznałam się już z końmi z którymi mieszkałam w stajni, ale żadnej konkretnej znajomości nie zdołałam nawiązać. Dostałam też już od dawna upragnione imię. Zorientowałam się dopiero wtedy kiedy ludzie po raz któryś raz z rzędu mówili do mnie "Athena", "Atheno".
Skończyłam rok i od tego momentu zaczęło się piekło. Wszystko rozpoczęła lonża, była gorsza od podkuwania. Przyczepili mi ją do kantara i kazali chodzić w kółko, żeby jeszcze tylko o to chodziło. Było znacznie trudniej, miałam zrobić coś więcej, jak biegłam było niby dobrze, niby źle, bo wciąż świstał bat w powietrzu i uderzał o mój zad. Po którymś dniu się przyzwyczaiłam i ślepo wykonywałam polecenia człowieka. Zawsze był agresywny i wyżywał się na mnie, wystarczył malutki błąd, a już miałam ranę od batu. Nauczyłam się mowy ciała ludzi, znaczenia niektórych słów, co oznaczało dane pociągnięcie. Po opanowaniu wszystkich możliwych chodów, o których wcześniej nie miałam pojęcia, po prostu traktowałam to jak bieg, szybszy, wolniejszy, przyszła pora na założenie ogłowia i siodła. Dość późno dowiedziałam się jak to ustrojstwo się nazywa. Stałam spokojnie jak wkładali mi to coś metalowego do pyska, jak kładki na mój grzbiet derkę, a na nią ciężkie siodło, z którego zwisały dwie metalowe części, obijające się o moje boki. Siodło było znośne, choć bolało jak biegłam, bo strzemiona kołysały się i zawsze trafiały mnie w to samo miejsce. Ten metal w pysku był najgorszy, jego smak przyprawiał mnie o mdłości, a sam metal uciskał mi język, nie mogłam go porządnie ułożyć. Trening trwał każdego kolejnego dnia coraz dłużej. Zawsze wracałam do boksu obolała i zmęczona. Raz na jakiś czas dali mi spędzić cały dzień na pastwisku. Zjadałam wtedy duże ilości trawy, mimo że była niezbyt smaczna i znikała z każdym nowym dniem. Doczekałam się śniegu, od dnia w którym spadł, uwielbiałam go, bo dzięki niemu nie musiałam chodzić na lonży. Siedzieliśmy przez całą zimę w boksach, od czasu do czasu wypuszczali nas do większego pomieszczenia, zastępowało ono pastwisko, ale rośliny tam żadnej nie było. Stary ogier, od momentu w którym go zobaczyłam nadal był sam, nie miałam okazji go poznać. Teraz jak już byliśmy wszyscy razem, zebrałam się na odwagę i podeszłam do niego. Zawsze wydawał mi się jakiś taki dziwny.
- Czemu jesteś tutaj, a nie z nami? - zapytałam, nie odpowiedział, więc go szturchnęłam.
- Głupie sługusy ludzi - powiedział pod nosem, nadal mnie ignorując.
- Co?
- Najgorsze że jestem jednym z was, a nie chciałem... - spojrzał mi w oczy, przeszły mnie aż ciarki, widziałam w nich ból i cierpienie.
- Dlaczego nie chcesz z nikim kontaktu?
- Chcesz wiedzieć?
Przytaknęłam, ogier westchnął, kładąc się na ziemi, położyłam się na przeciwko niego.
- Nie należę do ludzi, złapali mnie, oddzielili od stada, od domu, złamali mojego ducha. Ty pewnie nie masz pojęcia co to stado, co to wolność. Wyobraź sobie miejsce, bez ludzi, bez boksów, ogrodzeń, płotów, budynków, pojazdów i czegokolwiek co wymyślili ludzie. Dzikie, rozległe tereny, gdzie nie widać końca. A w środku ty i twoje stado, twoja rodzina. Od ciebie zależy każda decyzja, każdy krok. Możesz być gdzie chcesz, możesz biec razem z wiatrem, prawdziwie biec, bez żadnych zasad, nie zastanawiając się czy robisz to dobrze. Nikt cię nie ukarze, nie oddzieli od rodziny, nie każe ci nosić żadnego ustrojstwa, nie zamknie cię w boksie, nikt... Dlatego właśnie nie chcę ich towarzystwa, nie wiedzą co to wolność, sami skazują się na niewole i gnębią przy tym mnie, bo chcą żebym był taki sam, żebym się cieszył tak jak oni, z każdego ludzkiego sukcesu, z każdego wypuszczenia na ten marny ogrodzony teren i nie wiadomo z czego jeszcze.
- Jak to możliwe? To... To takie... Wspaniałe... - mówiłam zachwycona. Moje serce przepełniła nadzieja, łudziłam się że będzie mi dane zasmakować wolności. Ogier odszedł ode mnie i już więcej nie odezwał się ani słowem. Miałam dość ciągłych treningów, monotonnych dni, które niczym szczególnym się od siebie nie różniły. Tylko jak stąd uciec? Nigdy tego nie próbowałam, nie wiedziałam nawet jak się za to zabrać. A nikt nie zamierzał mi w tym pomóc.

W dzień moich drugich urodzin, ludzie sprawili mi nie miłą niespodziankę, dziś postanowili mnie dosiąść. Poddałam się im już dawno. Od rozmowy ze starym ogierem, minęło już chyba z pół roku, próbowałam już tyle razy ucieczki, ale nigdy mi się nie udało, więc odpuściłam, zmuszona pogodzić się z losem.
Stałam spokojnie, czekając aż człowiek wejdzie na mój grzbiet, na którym już dawno miałam siodło, ogłowie też mi założyli. Trener rozgościł się w siodle, a mi ugięły się aż nogi pod jego ciężarem, pociągnął, więzadło przycisnęło mi wargę, miałam skręcić, zrobiłam to szybko, a on szarpnął, zabolało. Otworzyłam desperacko pysk, żeby sobie ulżyć, nic to jednak nie dawało. Zaczął bić mnie batem, jednocześnie uderzając łydkami, kompletnie nie odczytałam tego sygnału, stanęłam dęba, żeby tylko przestał. Popędziłam jak oszalała przed siebie, zatrzymał mnie kolejnym bolesnym szarpnięciem. Miałam wrażenie że kręgosłup mi zaraz pęknie, on z każdą chwilą zdawał się być coraz cięższy. Próbował mnie pół dnia, każąc mi wykonywać różne komendy. Po czym udał się na moim grzbiecie, na wycieczkę do pobliskiego lasu. Czułam się tak jakby miała paść, ledwo oddychałam, nogi trzęsły mi się z każdym krokiem. Popatrzyłam przed siebie, tam dalej zdawało się nic nie być, co by należało do ludzi. Moje marzenie o wolności w jednej chwili ożyło, znów czułam że dam radę uwolnić się od dwunożnych stworzeń.


Ciąg dalszy nastąpi


niedziela, 15 listopada 2015

Marzenie o wolności cz.1 - Od Atheny

Spałam, poruszając co chwilę nogami, strasznie było mi tu ciasno. Słyszałam na zewnątrz liczne głosy, od początku bardzo mnie ciekawiły i zastanawiałam się do kogo należą. Niedługo miałam zgłębić tą tajemnice. Gdy wszystko ucichło, poczułam jak mama się kładzie. Nagle zrobiło się jeszcze ciaśniej niż dotychczas. Obudziłam się, próbowałam się obrócić, głowa trafiła mi pod przednie nogi, nie mogłam jej wyprostować, a bardzo chciałam to zrobić, ale miałam za mało miejsca. Czułam jak coś przesuwa mnie coraz głębiej. Moje tylne nogi dostały się do jakiegoś otworu. W nim to dopiero było ciasno. Chciałam stąd jakoś wyjść, bo zaczęło się robić nieprzyjemnie. Wciągało mnie co jakiś czas głębiej i głębiej, nie wiedziałam co się dzieje. Wszystko aż mnie bolało, tak mocno było ściśnięte. Na szczęście wypychało mnie wciąż tam gdzie już przestawało być ciasno, moje tylne nogi pierwsze poczuły wolną przestrzeń, tylko coś na nie oklapło. Po długim czasie moje ciało i głowa przeszły przez to najciaśniejsze miejsce.
Już na zewnątrz, próbowałam się wydostać z tego co mnie nadal otaczało i przykleiło mi się do ciała. Ruchy miałam zbyt słabe żeby mi się to udało. Przestraszyłam się, bo działo się ze mną coś dziwnego, dusiłam się, a wcześniej mi się to nie zdarzało. Zaczęłam instynktownie otwierać pysk, łapałam powietrze, przedtem mi nie znane. Na początku trochę bolało, ale później przyzwyczaiłam się do nowej czynności. I wtedy stało się coś niesamowitego, otworzyłam oczy i po raz pierwszy coś zobaczyłam, oprócz otaczającej mnie ciemności. Na początku było to światło, bardzo mnie oślepiło, a potem mama. Wylizywała mnie całą. To było przyjemne uczucie, tak samo jak jej zapach, pierwsza woń jaką poczułam. Przerażona i zdezorientowana potrafiłam się przy niej uspokoić. Wpatrywałam się w nią nad wyraz ciekawska. Zastanawiałam się jak wyglądam ja i co to takiego co nas otacza.
Przez moje pierwsze godziny, myślałam że świat ogranicza się tylko do takiej przestrzeni jaką zapewniał nam boks. Przynajmniej nie można się było w niej zgubić.
Później starałam się nauczyć używać nóg, były o wiele za długie żebym mogła na nie wstać. Mama już stała, pachniało coś od niej, tak przyjemnie że chciałam tego dotknąć. Jak na złość nogi ciągle mi się plątały i odmawiały posłuszeństwa, przez co wciąż wywijałam fikołki.
- Dasz radę skarbie - powiedziała mama, już słyszałam ten głos, zawsze był pełen ciepła i troski, teraz już wiedziałam że należał do niej. Po wielu kombinacjach udało mi się ustać na tylnych nogach i połowie przednich, starałam się ostrożnie je wyprostować, najpierw jedną, potem drugą. Rozproszył mnie jakiś dźwięk, odgłos czyiś kroków. W tym momencie zrozumiałam że tam za ścianą coś jeszcze jest, ciekawe tylko co. Niespodziewanie ku mojej radości, ściana, a raczej drzwiczki się otworzyły. Zobaczyłam przed sobą dwunożne stworzenie. To było moje pierwsze spotkanie z człowiekiem. Był strasznie natarczywy, dokładnie mnie oglądał, podniósł mi zad, ciągnąc za ogon, bolało, ale trochę się bałam, dlatego też go nie kopnęłam.
- Klaczka - oznajmił, a moją oczom ukazał się drugi człowiek, wyglądał już inaczej niż ten pierwszy. Obaj kręcili głowami, jakby nie byli z tego zadowoleni. Uciekłam do mamy, stwierdzając że te stworzenia mogą mnie skrzywdzić. Kryjąc się za nią jednocześnie się ucieszyłam. Udało się, nie mało że stałam na nogach to jeszcze przebiegłam kawałek, może niezbyt zgrabnie mi to szło, ale dałam radę. Mama podsunęła mi pod nos ten wspaniały zapach, odkryłam że to mleko, a instynkt podpowiedział mi resztę, zaczęłam ssać. Ludzie już wyszli, zostawiając nas same, dzięki temu na powrót czułam się bezpiecznie. U boku mamy zawsze byłam bezpieczna.

Musiał minąć 3 dzień mojego życia, żebym mogła wraz z mamą wyjść na wybieg, zwany też pastwiskiem. Tyle mi o nim opowiadała, wspomniała też o źrebakach, ponoć były takie jak ja i uwielbiały się bawić. Dziś właśnie był ten dzień.
Słysząc nadchodzącego człowieka od razu ustawiłam się całkiem blisko wyjścia, nie mogłam się doczekać, aż otworzy drzwiczki. A kiedy to zrobił, cofnęłam się mimo mojej ekscytacji, bo przestraszyłam się tego czegoś co trzymał w ręce.
- To kantar kochanie, za chwilę nasz pan mi go założy i wyjdziemy na pastwisko - wyjaśniła mama, podchodząc ufnie do człowieka. Miała racje, to coś trafiło na jej głowę. Następnie człowiek zaczepił coś jeszcze o kantar, wyglądało jak linka, dość krótka i jednocześnie gruba linka. Wyprowadził mamę z boksu, poszłam razem z nią i choć wszystko wokół było takie interesujące, wolałam się trzymać blisko mamy. Opuściłyśmy wrota stajni, a moim oczom ukazał się raj. Nie wiedziałam na czym zawiesić wzrok, wszędzie było tak kolorowo, tak pięknie. Trawa łaskotała mnie w nogi, a słońce tak przyjemnie dotykało promieniami mojej sierści, kwiaty pachniały już z oddali, a ptaki wydawały z siebie rytmiczne melodie. Widziałam drzewa, krzewy, paprocie, zwykłe kamyki, dziwne ludzkie rzeczy i inne rośliny, o które wypytywałam mamę. Pytałam też o psa, przywiązanego łańcuchem do budy, o kota, który chodził po dachu ludzkiego domu i czaił się na ptaki. Zanim mama mi wszystko wyjaśniła, weszłyśmy do sporego kawałka zieleni, ogrodzonego z wszystkich czterech stron, bardzo wysokim płotem. Zwłaszcza dla mnie, bo byłam mniejsza od mamy, a jej ostatnia belka płotu sięgała tylko do szyi.
- To właśnie pastwisko - poinformowała mnie mama. Mieliśmy na nim sporo trawy, w sumie jej było najwięcej, ale też rosło tu kilka drzew pod którymi można się było schronić i drobnych kwiatów, gdzieś w oddali zauważyłam też coś w czym była woda. Duży pojemnik, z którego mogło pić kilka koni na raz.
- A gdzie źrebaki? - spytałam rozczarowana, na wybiegu nie było nikogo podobnego do nas. W stajni chociaż słyszałam inne konie, a tu kompletna pustka.
- Cierpliwości skarbie - mama pochyliła głowę, zrywając trawę i przeżuwając ją bardzo dokładnie, w boksie też tak robiła, ale ze sianem czy paszą. Ja wolałam ciepłe mleko, ale teraz nie byłam głodna. Wolałam biegać obok ogrodzenia, podskakując co chwilę. Wygłupiałam się tak długo, aż mama do mnie w końcu dołączyła. Razem z nią było o wiele fajniej niż samemu. Jak biegłyśmy obserwowałam jej falujący ogon, strasznie mi się podobał, odkryłam że mam taki sam. Uniosłam dumnie głowę, zadowolona z tej wspaniałej ozdoby.
Minął nam tu cały dzień, a gdy zaczęło się ściemniać po raz pierwszy w życiu mogłam zobaczyć gwiazdy, jak tylko się pojawiły wciąż się w nie wpatrywałam, zachwycona. Moją uwagę odwrócił odgłos skrzypnięcia. Ludzie, przyszli i otworzyli bramę, zaprowadzili nas z powrotem do stajni, ale ja nie chciałam jeszcze iść, tyle tu było do obejrzenia, do poznania.
- Chodź skarbie, już idziemy - zawołała mnie mama, kiedy nie ruszyłam się z miejsca. Jej nie mogłam odmówić.

Po kilku dniach ludzie pozwolili mi poznać inne konie, jak tylko wpuścili nas na pastwisko, na którym się pasły, pobiegłam się przywitać. Nikt jednak nie zwrócił na mnie uwagi, spuściłam smętnie głowę, nie tego się spodziewałam.
- Chodź, nie przeszkadzaj im - mama zaprowadziła mnie na drugi koniec pastwiska, tam bawiły się dwa źrebaki, oba były ogierkami i na dodatek miały taki fajny ogon jak ja. Podbiegłam do nich, a oni spojrzeli na mnie zaciekawieni.
- A ty kto? - spytał ten wyższy.
- Jestem... - no właśnie, nie znałam swojego imienia, może dlatego że nikt mnie jeszcze nie nazwał.
- Ja też nie mam jeszcze imienia - odezwał się drugi.
- A ja mam, jestem Cyklop - pochwalił się większy.
- No to co? Bawicie się czy będziecie tak stać? - Cyklop pobiegł w stronę ogrodzenia, oboje ruszyliśmy za nim.
- Złapcie mnie - zaczął nam uciekać, śmialiśmy się, próbując się na wzajem prześcignąć, a przede wszystkim dogonić Cyklopa, był na prawdę szybki. Ogierek wymyślił żeby przeskakiwać przez mój grzbiet, sama też chciałam spróbować. W rezultacie zaczęliśmy się bawić tylko w dwójkę. Ściganie Cyklopa nie było już aż takie zabawne, skoro nie mogliśmy go dogonić. Szybko nam jednak przeszkodził:
- A wy co? Mieliście mnie ścigać.
- Nie chce mi się już w to bawić - stwierdził ogierek, Cyklop spojrzał na niego gniewnie, po czym odszedł.
- Czekaj - ku mojemu zdziwieniu mój nowy kolega pobiegł za nim. Ruszyłam niepewnie za nimi.
- Nie będę się z wami bawił - oznajmił Cyklop.
- Ale dlaczego? - dopytywał ogierek.
- Może pobawmy się sami? Tak jak przed chwilą - zaproponowałam.
- Cyklop to mój kumpel, bez niego się nie bawię - ogierek stanął obok Cyklopa, ten odsunął go od siebie i poszedł sobie.
- To może jednak? - spytałam z nadzieją.
- Cyklop! - nie oglądając się zbyt długo, wystartował za nim. Wybrałam się w przeciwną stronę, mając nadzieje że znajdę tu inne źrebaki. Było tylko tych dwóch, czyli byłam skazana żeby się z nimi dogadać i bawić się w to co chce Cyklop.

Po kilku miesiącach przyzwyczaiłam się już do Cyklopa, a nawet znaleźliśmy wspólny język i każdy z nas miał okazje wybrać jakąś zabawę, w którą będziemy się bawić. Najwięcej pomysłów miał bezimienny ogierek.
I tak osiągnęłam już pół roku, dziś miałam nauczyć się jeść trawę, niezbyt chętnie do tego podchodziłam, ale mama się uparła i nie chciała już mi dać mleka. Zupełnie się od kilku dni ode mnie oddaliła. Nie rozumiałam dlaczego. Dzisiaj chciałam się w końcu dowiedzieć co takiego zrobiłam, ale gdy zobaczyłam Cyklopa w miniaturowym kantarze odpuściłam sobie chodzenie za mamą. Ciekawska, z resztą jak zawsze to bywało, od razu do niego przybiegłam. Wywijał głową, we wszystkie strony, próbował go nawet gryźć.
- To tylko kantar, moja mama też taki nosi - powiedziałam spokojnie, a on dalej szalał, zaczął już brykać, próbował zdjąć go kopytami. Zachowywał się tak jakby miał na głowię coś przerażającego. Wyglądał przy tym tak śmiesznie. Nie mogłam wytrzymać i zaczęłam się śmiać.
- Hej! Przestań! - Cyklop przewrócił mnie na ziemie, ale i tak nie przestałam.
- Boisz się zwykłego kantaru? - powiedziałam przez śmiech.
- Zobaczymy co ty zrobisz, jak ci taki założą?
- Mi by wcale nie przeszkadzał - podniosłam się, unosząc dumnie głowę.
- Pomóż mi go zdjąć.
- A gdzie nasz kumpel? - zauważyłam że nie ma tu mojego drugiego kolegi.
- Wczoraj w nocy zniknął, słyszałem tylko jak krzyczał i to wszystko...
Położyłam po sobie uszy, przestraszona, miałam nadzieje że mój przyjaciel niedługo wróci, ale... Nie wrócił...



Ciąg dalszy nastąpi