Jak weszli do środka, poczułam złowrogi zapach, mama przytuliła mnie do siebie, jakby się ze mną żegnała, spojrzałam na nią, po raz pierwszy widziałam że płacze.
- Bądź dzielna - szepnęła.
- Ale...
- Cii... Wszystko będzie dobrze..
Weszli do nas, dwoje z nich przytrzymali moją mamę, a trzeci złapał mnie, obejmując mnie mocno rękoma za szyję. Czwarty natomiast, ten z którego unosiły się dziwne zapachy, a on sam był ubrany w coś białego, podszedł do mamy i wbił w jej bok igłę, wstrzykując jakąś dziwną substancje. Poderwałam się gwałtownie. Mama w jednej chwili stała się jakaś markotna i senna.
- Zostawcie ją! - zaczęłam się szarpać. Człowiek siłą założył mi kantar, ciągnął za niego, żebym wyszła z boksu. Zapierałam się z całych sił.
- Mamo! - krzyknęłam rozpaczliwie, gdy nie dawałam już mu rady.
- Mamo pomóż! Pomóż mi... - przesuwałam się po ziemi, człowiek miał więcej siły niż ja. A mama stała spokojnie, patrząc na mnie przymkniętymi oczyma.
- Poradzisz sobie... Pamiętaj, nigdy nie sprzeciwiaj się ludziom, rób co ci każą, a będziesz miała dobrze - powiedziała słabo, kładąc się na ziemi.
- Mamo.. - wymamrotałam przez łzy, zamknęli mi boks przed nosem.
- Idziemy - człowiek szarpnął jeszcze mocniej. Płakałam całą drogę, przestałam się już sprzeciwiać, zawsze korzystałam z rad mamy, więc robiłam to co mi doradziła, słuchałam ich, licząc na to że pozwolą mi wrócić do mamy.
Wywieźli mnie daleko stąd, przy okazji przeżyłam pierwszą wycieczkę w przyczepie. Bałam się, byłam całkiem sama, a ja nigdy przecież nie byłam sama. Nie czułam już zapachu mamy, nie widziałam jej, nie miałam świadomości że jest w pobliżu, bo jej tak na prawdę nie było. Podróż bardzo mnie zmęczyła, podczas której nie mogłam nawet liczyć na krople wody. Po kilku dniach wprowadzili mnie do nowej stajni, tam już były nowe konie, wszystko tutaj było nowe. Konie po moim przybyciu wpatrywały się we mnie, co za ironia, jakoś na pastwisku tylko źrebaki zwracały na mnie uwagę. Zamknęli mnie w osobnym boksie. Miałam w nim wszystko, siano, paszę, owies, a nawet przysmaki - marchewki. Nie tknęłam niczego, kopałam wciąż w drzwiczki, sądząc że jakimś cudem się otworzą. Byłam wycieńczona, od kilku dni nic nie jadłam, dlaczego więc nie czułam głodu? Może dlatego że tęsknota za matką była silniejsza i na samą myśl o tym że nigdy jej nie zobaczę pojawiały mi się łzy w oczach.
Budząc się kolejnego dnia, miałam wrażenie że jestem w domu, przy mamie, było mi tak ciepło, jakby ona leżała obok, ale rzeczywistość była inna. Jak tylko otworzyłam oczy to wiedziałam że to jakiś koc, którym mnie przykryli, stąd to ciepło. Inne konie też coś takiego miały, nazywali to derką.
Wyprowadzali już wszystkich na pastwisko. Ja nie chciałam wyjść, cofnęłam się na koniec boksu i tam stałam, tyłem do obcych ludzi. Zabrali mnie tam siłą, siłą założyli mi kantar i doczepili linkę, a potem jak łatwo się domyśleć, szarpali się ze mną przez całą drogę. To pastwisko było mniejsze, ale było na nim też mniej koni, zamiast drzewa był jakiś drewniany dach, a pojemnik do wody był przymocowany do płotu. Trawa była pożółknięta, a na ziemi leżały uschnięte liście, do tego były kolorowe, niestety mama już nie mogła mi wyjaśnić, o co chodzi. Może po prostu drzewa na coś zachorowały?
- Nowa? - spytał jakiś ogier.
- Myhym... - odparłam obojętnie.
- Przyzwyczaisz się, pewnie oddzielili cię dopiero od matki, prawda?
- Myhym...
- Rozchmurz się mała, niedługo zaczną cię trenować.
- Trenować? - pierwszy raz słyszałam to słowo.
- Właśnie, dlatego teraz lepiej się wyszalej, puki masz okazje - ogier odszedł ode mnie, wracając do reszty. Długo patrzyłam bezmyślnie na grupę koni, dogadywały się ze sobą lepiej niż u nas. Tylko jeden stary ogier był oddzielony od reszty, stał obok płotu i spoglądał w dal, w stronę lasu.
Od następnego dnia ludzie coraz częściej ze mną przybywali, najczęściej sprzątali mi w boksie lub czyścili sierść, kopyta i rozczesywali grzywę. Na początku traktowałam ich z obojętnością, później stali się moją rodziną, to z nimi rozmawiałam, jak z matką, z tą różnicą, że oni mnie nie rozumieli. Ja gadałam po swojemu, a oni po swojemu, najważniejsze że byli obok. Czas płynął dalej, poznałam się już z końmi z którymi mieszkałam w stajni, ale żadnej konkretnej znajomości nie zdołałam nawiązać. Dostałam też już od dawna upragnione imię. Zorientowałam się dopiero wtedy kiedy ludzie po raz któryś raz z rzędu mówili do mnie "Athena", "Atheno".
Skończyłam rok i od tego momentu zaczęło się piekło. Wszystko rozpoczęła lonża, była gorsza od podkuwania. Przyczepili mi ją do kantara i kazali chodzić w kółko, żeby jeszcze tylko o to chodziło. Było znacznie trudniej, miałam zrobić coś więcej, jak biegłam było niby dobrze, niby źle, bo wciąż świstał bat w powietrzu i uderzał o mój zad. Po którymś dniu się przyzwyczaiłam i ślepo wykonywałam polecenia człowieka. Zawsze był agresywny i wyżywał się na mnie, wystarczył malutki błąd, a już miałam ranę od batu. Nauczyłam się mowy ciała ludzi, znaczenia niektórych słów, co oznaczało dane pociągnięcie. Po opanowaniu wszystkich możliwych chodów, o których wcześniej nie miałam pojęcia, po prostu traktowałam to jak bieg, szybszy, wolniejszy, przyszła pora na założenie ogłowia i siodła. Dość późno dowiedziałam się jak to ustrojstwo się nazywa. Stałam spokojnie jak wkładali mi to coś metalowego do pyska, jak kładki na mój grzbiet derkę, a na nią ciężkie siodło, z którego zwisały dwie metalowe części, obijające się o moje boki. Siodło było znośne, choć bolało jak biegłam, bo strzemiona kołysały się i zawsze trafiały mnie w to samo miejsce. Ten metal w pysku był najgorszy, jego smak przyprawiał mnie o mdłości, a sam metal uciskał mi język, nie mogłam go porządnie ułożyć. Trening trwał każdego kolejnego dnia coraz dłużej. Zawsze wracałam do boksu obolała i zmęczona. Raz na jakiś czas dali mi spędzić cały dzień na pastwisku. Zjadałam wtedy duże ilości trawy, mimo że była niezbyt smaczna i znikała z każdym nowym dniem. Doczekałam się śniegu, od dnia w którym spadł, uwielbiałam go, bo dzięki niemu nie musiałam chodzić na lonży. Siedzieliśmy przez całą zimę w boksach, od czasu do czasu wypuszczali nas do większego pomieszczenia, zastępowało ono pastwisko, ale rośliny tam żadnej nie było. Stary ogier, od momentu w którym go zobaczyłam nadal był sam, nie miałam okazji go poznać. Teraz jak już byliśmy wszyscy razem, zebrałam się na odwagę i podeszłam do niego. Zawsze wydawał mi się jakiś taki dziwny.
- Czemu jesteś tutaj, a nie z nami? - zapytałam, nie odpowiedział, więc go szturchnęłam.
- Głupie sługusy ludzi - powiedział pod nosem, nadal mnie ignorując.
- Co?
- Najgorsze że jestem jednym z was, a nie chciałem... - spojrzał mi w oczy, przeszły mnie aż ciarki, widziałam w nich ból i cierpienie.
- Dlaczego nie chcesz z nikim kontaktu?
- Chcesz wiedzieć?
Przytaknęłam, ogier westchnął, kładąc się na ziemi, położyłam się na przeciwko niego.
- Nie należę do ludzi, złapali mnie, oddzielili od stada, od domu, złamali mojego ducha. Ty pewnie nie masz pojęcia co to stado, co to wolność. Wyobraź sobie miejsce, bez ludzi, bez boksów, ogrodzeń, płotów, budynków, pojazdów i czegokolwiek co wymyślili ludzie. Dzikie, rozległe tereny, gdzie nie widać końca. A w środku ty i twoje stado, twoja rodzina. Od ciebie zależy każda decyzja, każdy krok. Możesz być gdzie chcesz, możesz biec razem z wiatrem, prawdziwie biec, bez żadnych zasad, nie zastanawiając się czy robisz to dobrze. Nikt cię nie ukarze, nie oddzieli od rodziny, nie każe ci nosić żadnego ustrojstwa, nie zamknie cię w boksie, nikt... Dlatego właśnie nie chcę ich towarzystwa, nie wiedzą co to wolność, sami skazują się na niewole i gnębią przy tym mnie, bo chcą żebym był taki sam, żebym się cieszył tak jak oni, z każdego ludzkiego sukcesu, z każdego wypuszczenia na ten marny ogrodzony teren i nie wiadomo z czego jeszcze.
- Jak to możliwe? To... To takie... Wspaniałe... - mówiłam zachwycona. Moje serce przepełniła nadzieja, łudziłam się że będzie mi dane zasmakować wolności. Ogier odszedł ode mnie i już więcej nie odezwał się ani słowem. Miałam dość ciągłych treningów, monotonnych dni, które niczym szczególnym się od siebie nie różniły. Tylko jak stąd uciec? Nigdy tego nie próbowałam, nie wiedziałam nawet jak się za to zabrać. A nikt nie zamierzał mi w tym pomóc.
W dzień moich drugich urodzin, ludzie sprawili mi nie miłą niespodziankę, dziś postanowili mnie dosiąść. Poddałam się im już dawno. Od rozmowy ze starym ogierem, minęło już chyba z pół roku, próbowałam już tyle razy ucieczki, ale nigdy mi się nie udało, więc odpuściłam, zmuszona pogodzić się z losem.
Stałam spokojnie, czekając aż człowiek wejdzie na mój grzbiet, na którym już dawno miałam siodło, ogłowie też mi założyli. Trener rozgościł się w siodle, a mi ugięły się aż nogi pod jego ciężarem, pociągnął, więzadło przycisnęło mi wargę, miałam skręcić, zrobiłam to szybko, a on szarpnął, zabolało. Otworzyłam desperacko pysk, żeby sobie ulżyć, nic to jednak nie dawało. Zaczął bić mnie batem, jednocześnie uderzając łydkami, kompletnie nie odczytałam tego sygnału, stanęłam dęba, żeby tylko przestał. Popędziłam jak oszalała przed siebie, zatrzymał mnie kolejnym bolesnym szarpnięciem. Miałam wrażenie że kręgosłup mi zaraz pęknie, on z każdą chwilą zdawał się być coraz cięższy. Próbował mnie pół dnia, każąc mi wykonywać różne komendy. Po czym udał się na moim grzbiecie, na wycieczkę do pobliskiego lasu. Czułam się tak jakby miała paść, ledwo oddychałam, nogi trzęsły mi się z każdym krokiem. Popatrzyłam przed siebie, tam dalej zdawało się nic nie być, co by należało do ludzi. Moje marzenie o wolności w jednej chwili ożyło, znów czułam że dam radę uwolnić się od dwunożnych stworzeń.
Ciąg dalszy nastąpi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz