Już na zewnątrz, próbowałam się wydostać z tego co mnie nadal otaczało i przykleiło mi się do ciała. Ruchy miałam zbyt słabe żeby mi się to udało. Przestraszyłam się, bo działo się ze mną coś dziwnego, dusiłam się, a wcześniej mi się to nie zdarzało. Zaczęłam instynktownie otwierać pysk, łapałam powietrze, przedtem mi nie znane. Na początku trochę bolało, ale później przyzwyczaiłam się do nowej czynności. I wtedy stało się coś niesamowitego, otworzyłam oczy i po raz pierwszy coś zobaczyłam, oprócz otaczającej mnie ciemności. Na początku było to światło, bardzo mnie oślepiło, a potem mama. Wylizywała mnie całą. To było przyjemne uczucie, tak samo jak jej zapach, pierwsza woń jaką poczułam. Przerażona i zdezorientowana potrafiłam się przy niej uspokoić. Wpatrywałam się w nią nad wyraz ciekawska. Zastanawiałam się jak wyglądam ja i co to takiego co nas otacza.
Przez moje pierwsze godziny, myślałam że świat ogranicza się tylko do takiej przestrzeni jaką zapewniał nam boks. Przynajmniej nie można się było w niej zgubić.
Później starałam się nauczyć używać nóg, były o wiele za długie żebym mogła na nie wstać. Mama już stała, pachniało coś od niej, tak przyjemnie że chciałam tego dotknąć. Jak na złość nogi ciągle mi się plątały i odmawiały posłuszeństwa, przez co wciąż wywijałam fikołki.
- Dasz radę skarbie - powiedziała mama, już słyszałam ten głos, zawsze był pełen ciepła i troski, teraz już wiedziałam że należał do niej. Po wielu kombinacjach udało mi się ustać na tylnych nogach i połowie przednich, starałam się ostrożnie je wyprostować, najpierw jedną, potem drugą. Rozproszył mnie jakiś dźwięk, odgłos czyiś kroków. W tym momencie zrozumiałam że tam za ścianą coś jeszcze jest, ciekawe tylko co. Niespodziewanie ku mojej radości, ściana, a raczej drzwiczki się otworzyły. Zobaczyłam przed sobą dwunożne stworzenie. To było moje pierwsze spotkanie z człowiekiem. Był strasznie natarczywy, dokładnie mnie oglądał, podniósł mi zad, ciągnąc za ogon, bolało, ale trochę się bałam, dlatego też go nie kopnęłam.
- Klaczka - oznajmił, a moją oczom ukazał się drugi człowiek, wyglądał już inaczej niż ten pierwszy. Obaj kręcili głowami, jakby nie byli z tego zadowoleni. Uciekłam do mamy, stwierdzając że te stworzenia mogą mnie skrzywdzić. Kryjąc się za nią jednocześnie się ucieszyłam. Udało się, nie mało że stałam na nogach to jeszcze przebiegłam kawałek, może niezbyt zgrabnie mi to szło, ale dałam radę. Mama podsunęła mi pod nos ten wspaniały zapach, odkryłam że to mleko, a instynkt podpowiedział mi resztę, zaczęłam ssać. Ludzie już wyszli, zostawiając nas same, dzięki temu na powrót czułam się bezpiecznie. U boku mamy zawsze byłam bezpieczna.
Musiał minąć 3 dzień mojego życia, żebym mogła wraz z mamą wyjść na wybieg, zwany też pastwiskiem. Tyle mi o nim opowiadała, wspomniała też o źrebakach, ponoć były takie jak ja i uwielbiały się bawić. Dziś właśnie był ten dzień.
Słysząc nadchodzącego człowieka od razu ustawiłam się całkiem blisko wyjścia, nie mogłam się doczekać, aż otworzy drzwiczki. A kiedy to zrobił, cofnęłam się mimo mojej ekscytacji, bo przestraszyłam się tego czegoś co trzymał w ręce.
- To kantar kochanie, za chwilę nasz pan mi go założy i wyjdziemy na pastwisko - wyjaśniła mama, podchodząc ufnie do człowieka. Miała racje, to coś trafiło na jej głowę. Następnie człowiek zaczepił coś jeszcze o kantar, wyglądało jak linka, dość krótka i jednocześnie gruba linka. Wyprowadził mamę z boksu, poszłam razem z nią i choć wszystko wokół było takie interesujące, wolałam się trzymać blisko mamy. Opuściłyśmy wrota stajni, a moim oczom ukazał się raj. Nie wiedziałam na czym zawiesić wzrok, wszędzie było tak kolorowo, tak pięknie. Trawa łaskotała mnie w nogi, a słońce tak przyjemnie dotykało promieniami mojej sierści, kwiaty pachniały już z oddali, a ptaki wydawały z siebie rytmiczne melodie. Widziałam drzewa, krzewy, paprocie, zwykłe kamyki, dziwne ludzkie rzeczy i inne rośliny, o które wypytywałam mamę. Pytałam też o psa, przywiązanego łańcuchem do budy, o kota, który chodził po dachu ludzkiego domu i czaił się na ptaki. Zanim mama mi wszystko wyjaśniła, weszłyśmy do sporego kawałka zieleni, ogrodzonego z wszystkich czterech stron, bardzo wysokim płotem. Zwłaszcza dla mnie, bo byłam mniejsza od mamy, a jej ostatnia belka płotu sięgała tylko do szyi.
- To właśnie pastwisko - poinformowała mnie mama. Mieliśmy na nim sporo trawy, w sumie jej było najwięcej, ale też rosło tu kilka drzew pod którymi można się było schronić i drobnych kwiatów, gdzieś w oddali zauważyłam też coś w czym była woda. Duży pojemnik, z którego mogło pić kilka koni na raz.
- A gdzie źrebaki? - spytałam rozczarowana, na wybiegu nie było nikogo podobnego do nas. W stajni chociaż słyszałam inne konie, a tu kompletna pustka.
- Cierpliwości skarbie - mama pochyliła głowę, zrywając trawę i przeżuwając ją bardzo dokładnie, w boksie też tak robiła, ale ze sianem czy paszą. Ja wolałam ciepłe mleko, ale teraz nie byłam głodna. Wolałam biegać obok ogrodzenia, podskakując co chwilę. Wygłupiałam się tak długo, aż mama do mnie w końcu dołączyła. Razem z nią było o wiele fajniej niż samemu. Jak biegłyśmy obserwowałam jej falujący ogon, strasznie mi się podobał, odkryłam że mam taki sam. Uniosłam dumnie głowę, zadowolona z tej wspaniałej ozdoby.
Minął nam tu cały dzień, a gdy zaczęło się ściemniać po raz pierwszy w życiu mogłam zobaczyć gwiazdy, jak tylko się pojawiły wciąż się w nie wpatrywałam, zachwycona. Moją uwagę odwrócił odgłos skrzypnięcia. Ludzie, przyszli i otworzyli bramę, zaprowadzili nas z powrotem do stajni, ale ja nie chciałam jeszcze iść, tyle tu było do obejrzenia, do poznania.
- Chodź skarbie, już idziemy - zawołała mnie mama, kiedy nie ruszyłam się z miejsca. Jej nie mogłam odmówić.
Po kilku dniach ludzie pozwolili mi poznać inne konie, jak tylko wpuścili nas na pastwisko, na którym się pasły, pobiegłam się przywitać. Nikt jednak nie zwrócił na mnie uwagi, spuściłam smętnie głowę, nie tego się spodziewałam.
- Chodź, nie przeszkadzaj im - mama zaprowadziła mnie na drugi koniec pastwiska, tam bawiły się dwa źrebaki, oba były ogierkami i na dodatek miały taki fajny ogon jak ja. Podbiegłam do nich, a oni spojrzeli na mnie zaciekawieni.
- A ty kto? - spytał ten wyższy.
- Jestem... - no właśnie, nie znałam swojego imienia, może dlatego że nikt mnie jeszcze nie nazwał.
- Ja też nie mam jeszcze imienia - odezwał się drugi.
- A ja mam, jestem Cyklop - pochwalił się większy.
- No to co? Bawicie się czy będziecie tak stać? - Cyklop pobiegł w stronę ogrodzenia, oboje ruszyliśmy za nim.
- Złapcie mnie - zaczął nam uciekać, śmialiśmy się, próbując się na wzajem prześcignąć, a przede wszystkim dogonić Cyklopa, był na prawdę szybki. Ogierek wymyślił żeby przeskakiwać przez mój grzbiet, sama też chciałam spróbować. W rezultacie zaczęliśmy się bawić tylko w dwójkę. Ściganie Cyklopa nie było już aż takie zabawne, skoro nie mogliśmy go dogonić. Szybko nam jednak przeszkodził:
- A wy co? Mieliście mnie ścigać.
- Nie chce mi się już w to bawić - stwierdził ogierek, Cyklop spojrzał na niego gniewnie, po czym odszedł.
- Czekaj - ku mojemu zdziwieniu mój nowy kolega pobiegł za nim. Ruszyłam niepewnie za nimi.
- Nie będę się z wami bawił - oznajmił Cyklop.
- Ale dlaczego? - dopytywał ogierek.
- Może pobawmy się sami? Tak jak przed chwilą - zaproponowałam.
- Cyklop to mój kumpel, bez niego się nie bawię - ogierek stanął obok Cyklopa, ten odsunął go od siebie i poszedł sobie.
- To może jednak? - spytałam z nadzieją.
- Cyklop! - nie oglądając się zbyt długo, wystartował za nim. Wybrałam się w przeciwną stronę, mając nadzieje że znajdę tu inne źrebaki. Było tylko tych dwóch, czyli byłam skazana żeby się z nimi dogadać i bawić się w to co chce Cyklop.
Po kilku miesiącach przyzwyczaiłam się już do Cyklopa, a nawet znaleźliśmy wspólny język i każdy z nas miał okazje wybrać jakąś zabawę, w którą będziemy się bawić. Najwięcej pomysłów miał bezimienny ogierek.
I tak osiągnęłam już pół roku, dziś miałam nauczyć się jeść trawę, niezbyt chętnie do tego podchodziłam, ale mama się uparła i nie chciała już mi dać mleka. Zupełnie się od kilku dni ode mnie oddaliła. Nie rozumiałam dlaczego. Dzisiaj chciałam się w końcu dowiedzieć co takiego zrobiłam, ale gdy zobaczyłam Cyklopa w miniaturowym kantarze odpuściłam sobie chodzenie za mamą. Ciekawska, z resztą jak zawsze to bywało, od razu do niego przybiegłam. Wywijał głową, we wszystkie strony, próbował go nawet gryźć.
- To tylko kantar, moja mama też taki nosi - powiedziałam spokojnie, a on dalej szalał, zaczął już brykać, próbował zdjąć go kopytami. Zachowywał się tak jakby miał na głowię coś przerażającego. Wyglądał przy tym tak śmiesznie. Nie mogłam wytrzymać i zaczęłam się śmiać.
- Hej! Przestań! - Cyklop przewrócił mnie na ziemie, ale i tak nie przestałam.
- Boisz się zwykłego kantaru? - powiedziałam przez śmiech.
- Zobaczymy co ty zrobisz, jak ci taki założą?
- Mi by wcale nie przeszkadzał - podniosłam się, unosząc dumnie głowę.
- Pomóż mi go zdjąć.
- A gdzie nasz kumpel? - zauważyłam że nie ma tu mojego drugiego kolegi.
- Wczoraj w nocy zniknął, słyszałem tylko jak krzyczał i to wszystko...
Położyłam po sobie uszy, przestraszona, miałam nadzieje że mój przyjaciel niedługo wróci, ale... Nie wrócił...
Ciąg dalszy nastąpi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz