- Leo... - usłyszałem głos Marcelli.
- Zostań tam... Ja ich odciągnę i uciekniesz... - szepnąłem przez zaciśnięte z bólu zęby. Wyjąłem sobie gwałtownie strzałę, po czym zaszarżowałem w stronę ludzi. To było szalone i trochę bezmyślne, ale musiałem ich odpędzić żeby Mercy mogła uciec. Trafili we mnie jeszcze dwoma strzałami, odbiegli. Oba miałem wbite w klatkę piersiową, aż nogi mi się uginały, je także wyjąłem, upadłem na przednie nogi, taki przeszył mnie ból. Jeden z ludzi wycelował prosto w moją głowę. Zerwałem się z ziemi, ale i tak strzelił, strzała drasnęła mnie w bok policzka. Rzuciłem się do ucieczki, patrząc kontem oka gdzie celują te swoje strzały, starałem się wyminąć każdą, ale i tak co jakiś czas wbijała mi się jakaś, jedna trafiła w nogę i chyba przebiła tętnice, albo żyłę, bo zacząłem intensywnie krwawić.
- Leo gdzie jesteś?! - zawołała Marcella gdzieś w oddali, wszystko działo się tak szybko że ją zgubiłem. I dobrze, chciałem żeby była bezpieczna, czyli jak najdalej od ludzi. Pognałem jeszcze szybciej mimo ran. Słyszałem za sobą stukot kopyt, no tak, ludzie nie byli tu sami, mieli swoje konie. Sługusy ludzi, nie znosiłem ich. Upadłem znienacka, nie miałem sił wstać, obejrzałem się za siebie, zauważyłem pełno krwi, którą pozostawiłem za sobą i która wyciekała mi z nogi.
- Cudownie... - powiedziałem ironicznie, tracąc przytomność.
Ocknąłem się niespełna kilka minut później, bo inaczej straciłbym więcej krwi. Ludzie wieźli mnie na jakimś wozie, który ciągnęły konie, prowadził je człowiek, spostrzegłem że przywiązali mnie do sztachet żebym nie mógł się poruszyć.
- Przepiękna śmierć, wykrwawiać się po woli - zwróciłem się do koni, które ciągnęły wóz, strzała musiała przebić jednak żyłę, skoro jeszcze żyłem. Obejrzeli się oboje, trafiłem na dwa ogiery.
- Wyrwijcie się człowiekowi, przecież nie ma z wami szans, a wy bezmyślnie za nim idziecie... - musiałem ich jakoś przekonać żeby mi pomogli. Kompletnie to zignorowali. Po chwili jednak któryś dał gest głową żebym spojrzał do tyłu. Otworzyłem aż pysk ze zdziwienia, za mną było mnóstwo ludzi.
- Żeby chociaż opatrzyli mi tą ranę... - powiedziałem. Konie zatrzymały się nagle, spojrzałem na nich. Człowiek siłował się z nimi i bił biczem, ale one nie reagowały. W końcu jeden z ludzi podszedł do mnie z nożem. Zamknąłem oczy, spodziewając się najgorszego, ale on tylko uwolnił moją ranną nogę ze sznurów, wyciągnął coś z kieszeni, była to dość spora chusta, obwinął mi nią nogę i zacisnął mocno. Po czym wyruszyli dalej.
- Po co się męczyłeś i tak go zabijemy - odezwał się jeden do niego.
- Tak, nie mogę się doczekać koniny na kolacje - drugi spojrzał na mnie dziwnie, skierowałem uszy do tyłu.
- Koniny i dziczyzny w jednym - dodał kolejny, klepiąc tamtego po plecach. Nie wiedziałem o czym mówią, ale samo to że chcieli mnie zabić wcale mi się nie podobało. Nie miałem sił się szarpać z tymi sznurami. Miałem tylko nadzieje, że Marcella jest bezpieczna i że mnie też uratują. Oddalałem się coraz bardziej od domu. To chyba jednak nie Nikita ich tu doprowadziła, tamci mieli strzelby, a ci zwykłe strzały. Chociaż nigdy nic nie wiadomo, jakoś nie wierzyłem że ona może się zmienić. Z resztą teraz nie było sensu o tym myśleć. Ważniejsza była Marcella, oby była cała, oby mój trud żeby ich od niej odgonić się opłacił. A co z źrebakiem? Wolałbym żeby było moje, chociaż coś by jej po mnie zostało, bo na razie grozi mi śmierć. Ale nawet jeśli jest Emila, to też jest Marcelli i to się liczy. Bardzo bym chciał je zobaczyć i poznać, i o ile Marcella mi na to pozwoli, zostać jego lub jej ojcem w zależności co się urodzi. Może nie byłbym najlepszym ojcem, ale starałbym się być taki jak mój tata, mógłbym brać z niego przykład. Oby tylko Marcella się nie narażała dla mnie, bo równie dobrze może teraz mnie szukać. Nie przeżyłbym gdyby jej się coś stało. Zwłaszcza teraz, kiedy nie mógłbym nic zrobić...
Marcella (loveklaudia) dokończ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz